niedziela, 23 grudnia 2018

ERIC BURDON & WAR - Eric Burdon Declares War /1970/



01. The Vision Of Rassan
A. Dedication
B. Roll On Kirk
02. Tobacco Road
A. Tobacco Road
B.. I Have A Dream
C. Tobacco Road
03. Spill the Wine
04. Blues For Memphis Slim
A. Birth
B. Mother Earth
C. Mr. Charlie
D. Danish Pastry
E. Mother Earth
05. You're No Stranger 

Harold Brown-drums
Dee Allen-congas, percussion
Bee Bee Dickerson-bass, vocals
Howard Scott-guitar,vocals
Lee Oskar-harmonica
Charles Miller-tenor saxophone, flute
Lonnie Jordan-organ, piano
Eric Burdon-lead vocals


"My, ludzie, wypowiedzieliśmy wojnę przeciw ludziom, abyśmy mogli się wzajemnie miłować".
Eric Burdon jest artystą o wyraźnym przesłaniu, a praca z grupą War była jedną z tych kombinacji, które wyrzucają z siebie iskry i żar, które doprowadzają cię do stanu wrzenia i euforii, pobudzając pełen asortyment wzburzonych fal na bezkresnym oceanie.
Jak to w ogóle stało się, że brytyjski piosenkarz blues-rockowy spotkał się ze zdziczałym Duńczykiem i jego harmonijką oraz z sextetem rhythm and bluesowym z Los Angeles. Ich mieszanka pochodzenia etnicznego i wpływów muzycznych stworzyła dźwięki równie trudne do zakwalifikowania jak i ekscytujące do słuchania.
Burdon ogłosił, że na tym albumie wypowiada „Wojnę” nagrywając to wszystko co powstało w trakcie rocznej trasy koncertowej, to co grają na scenie z bardzo małą ilością overdubów.

War” to nie jest nazwa, którą można tak lekko wybrać sobie w 1969 roku. To nazwa kładąca silny akcent na otaczający świat, prawie zagłębiona w te płonące dzielnice, nagonki, łapanki, które wstrząsnęły konserwatywną Ameryką. To wojna zdeterminowanych mieszkańców gett amerykańskich miast a bezwzględnymi stróżami porządku. To samo centrum tego piekła.
Muzyka oddaje kinetyczne interakcje między Burdonem i jego kolegami z zespołu. Ich umiejętność porozumiewania się i improwizowania daje „Declares War” swoją moc i chwałę. Napięcie między nieprzewidywalną naturą Burdona, polerowanymi instrumentalnymi umiejętnościami muzyków War, a lekkomyślną harmonijką Lee Oskara przechodzi przez muzykę i podrywa cię do działania.

Płynne podejście do albumu rozpoczyna się natychmiast od pierwszych taktów utworu „The Vision Of Rassan”, który jest hołdem złożonym muzykowi jazzowemu Rashaan Rolandowi Kirkowi. Połączenie psychodelicznej nieco surrealistycznej eksplozji funkowej doskonale zarysowuje ten plan, poprowadzony przez wąską granicę. Optymistyczne akordy fortepianu zastępują gitarowy riff, a sekcja klaszcze, wybija na tamburynach i congach rytm wokół stałego bicia bębna, co powoduje szalony taniec rapującego Burdona aż do finału gdzie jednocześnie przeraża i fascynuje mruczeniem „Rrrr-rashaan”.
Urodziłem się w brudnym śmietniku, moja mama umarła, mój tata się upił”, jest to najbardziej przekonujący, osobisty i wiarygodny przekaz, jaki kiedykolwiek zarejestrowano w tekstach z szeroko zakrojonego standardu „Tobbacco Road”. Burdon ustawia poprzeczkę bardzo wysoko, jego głos jest fenomenalny w całym tekście. Szepcze, płacze, krzyczy. On głosi. Krzyczy na Boga. Mówi cicho do ciebie. Czy dobrze słuchasz?
Jaki sfinks z cementu i aluminium rozbił im czaszki i wyjadł mózg i wyobraźnię? Samotność! Brud! Dzieci wrzeszczące pod schodami! Chłopcy łkający w koszarach! Starcy płaczący w parkach! Święte wybaczenie! Łaska, miłosierdzie, nasze ciała, cierpienie i wielkoduszność! Nadnaturalna niezrównanie jaśniejąca rozumna dobroć duszy”.
Spil the Wine”- Burdon używa tu lirycznego przesłania prowadzącego do dziwnego kazania erotycznego na tle fajnych funkowych rytmów. Kolejną atrakcją płyty „Eric Burdon Declares War” jest stary standard bluesowy „Mother Earth”, który daje nam główny motyw w ponad trzynastominutowym „Blues For Memphis Slim”. W miarę jak nadciąga zespół, Burdon objaśnia płeć, narodziny i moralność, usuwając się w cień, by pozwolić Charlesowi Millerowi, a następnie Lee Oskarowi na rozprawienie się z dzikimi barwami płyty.
Album kończy się numerem „You’re No Stranger”, który jest przyjemnym powrotem do normalności po tym, co już minęło.
Te nagrania Burdona z zespołem War pokazują podróż z Afryki do Ameryki, od Nowego Orleanu po Chicago, od urodzenia do śmierci, od czystej bogatej rzeczywistości jasnego słonecznego dnia do surrealistycznych marzeń. To jedna świetna muzyczna podróż, zagrana na jednym albumie i zapakowana w wyjątkowo wspaniały finałowy okrzyk „Kochanie, słyszysz co czuję!”.





poniedziałek, 17 grudnia 2018

THE PAUPERS - Ellis Island /1968/



1. South Down Road (Mitchell, Prokop) - 8:30
2. Cairo Hotel (Mitchell) - 4:10
3. Cant Go On (Mitchell, Prokop) - 3:35
4. Another Man's Hair On My Razor (Mitchell) - 4:15
5. Numbers (Mitchell, Prokop) - 5:33
6. Oh That She Might (Prokop) -  4:56
7. Yes I Know (Campbell, Mitchell, Prokop) - 6:23
8. Ask Her Again (Mitchell, Prokop) - 4:00
9. Juliana (Mitchell) - 2:49


*Chuck Beal - Lead Guitar, Steel Guitar
*Brad Campbell - Bass, Vocals
*Adam Mitchell - Guitar, Organ, Piano, Vocals
*Skip Prokop - Drums, Guitar, Koto, Vocals
with
*Al Kooper - Keyboards



The Paupers naprawdę nie potrzebują żadnego wprowadzenia na tych stronach. Ich debiutancka płyta „Magic People” była już omawiana na wcześniejszych stronach ale drugi lp zatytułowany „Ellis Island” jest tak wyjątkową psychodelią, że zasługuje na swoją chwilę odzwierciedlając pustynne słońce w samym sercu burzy.
Tak, od razu przechodzę do rzeczy, utwór otwierający ten album robi pozytywne wrażenie i ja się znowu pytam: dlaczego to jest tak mało znane? Czy naprawdę fajne rzeczy może znaleźć i poznać tylko garstka muzycznych maniaków. No, proszę co brakuje „South Down Road”? Jeśli czujesz taką muzykę, przecież nie odrzucisz tego. Prawda?!
South Down Road” to ponad ośmiominutowy na wpół zorkiestrowany epos, który natychmiast uderza we mnie. Brzmi potężnie, głośniki ledwo wytrzymują. Chrzęst sfuzzowanych gitar i powolny beat spoczywa gdzieś pomiędzy rozluźnionych gitar zachodniego wybrzeża a wczesnym rockiem progresywnym. Dramatyczna aranżacja, podpuszczona podwodnymi strunami gitary, sprawia, że ta jedna z monotonii nie ulega rozkojarzeniu. Muzyka tutaj brzmi jak najmodniejszy soundtrack z lat 60-tych. To ryzykowne posunięcie, aby otworzyć swój album tak ambitnym nagraniem jak to, ale The Paupers sprawiają, że to działa i emocje ustalone w trakcie otwarcia płyty pozostają przez resztę albumu.

Większość piosenek na „Ellis Island” jest w zgodzie z dźwiękami określonymi na tym pierwszym numerze ale cienie subtelności w większym stopniu dotykają takich utworów jak: „Cairo Hotel”, „Oh, That She Might” i „Ask Her Again”. 
„Cairo Hotel” ma bardzo brytyjski charakter, przypominający coś pomiędzy The Kinks i Procol Harum, natomiast pełna tajemniczości i hipnotyzmu ballada „Oh, That She Might” nie ma sobie równych. Połączenie delikatnych dźwięków orkiestrowych z jazzującymi echami zostaje jeszcze wzmocnione efektem wokalu wyłaniającego się z niesamowitych klimatów. O, to pełen zadumy utwór, który prowadzi cię po wąskich ścieżkach korytarzy ocierając się o znikający już dzień. Pozostań tam. Noc też potrafi wskazać drogę. 
No i „Ask Her Again” to dziwna fortepianowa ballada w której wykorzystano orientalny instrument koto dodający egzotyczny składnik do miksu. Ale głównie warto zwrócić uwagę na wokal, poprowadzony z lekkim efektem falowania, intryguje i przyciąga uwagę.
Kolejnym utworem, który wgniata cię w fotel jest „Numbers”, w którym efektownie wsparł zespół swoją grą na organach Al Kooper. Ten dziki ładunek brzmienia organ w połączeniu z fuzzowaną gitarą doprowadza do oszałamiających crescendo i mocno dezorientuje zmysły. Potężna dawka rockowej psychodelii wypełza na powierzchnię. No i jak tu się nie cieszyć, słuchając takich nagrań!
Bez wątpienia jest to muzyka bezkompromisowa.
Yes I Know” zawierający lekko bluesowe klimaty, które wtapiają się w potężne dźwięki Hammonda, tworząc takie brzmienie, że daje mi gęsią skórkę. To jedna z najbardziej podstawowych melodii, oparta na namiętnym wokalu, rozgoryczonej barwie gitary i potężnych nacisków organowych. Ten numer mocno uderza, jedna z tych piosenek, które warto poznać.
The Paupers potrafi też zaskoczyć z niezobowiązującą melodią country prowadząc nas w utworze „Another Man’s Hair On My Razor” na początek drogi. Fajna skoczna melodia próbuje przyciągnąć słuchacza do wspólnej zabawy. Miły akcent, mnie wcale nie rażący. 
Kończąca płytę „Juliana” wpływa rock and rollowo na scenę i w klimacie boogie-woogie zamyka to w dużej mierze nieznane psychodeliczne mistrzostwo.
Ellis Island” zespołu The Paupers to uczta muzyczna, która zagrywa, gdy statek wchodzi do portu i zbliżając się do opanowania ludzi uwalnia magię czającą się pod parasolem dźwięku.




środa, 5 grudnia 2018

KAK - Kak /1969/


01. HCO 97658
02. Everything's Changing
03. Electric Sailor
04. Disbelievin'
05. I've Got Time
06. Flowing By
07. Bryte 'N' Clear Day
08. Trieulogy
09. Lemonaide Kid

*Dehner C. Patten - lead guitar, vocals
*Gary L. Yoder - acoustic guitar, rhythm guitar, vocals
*Joseph D. Damrell - bass guitar, sitar, tambourine, vocals
*Christopher A. Lockheed - drums, tabla, harpsichord, maraccas, vocals



Niektóre płyty artystyczne płynnie przepływają z jednej epoki do drugiej, podczas gdy inna muzyka zostaje zamknięta w kuli czasu i znana jest tylko garstce ludzi. Ta zamknięta w ramie czasowej, w momencie tworzenia często nie widzi światła dziennego… dopiero szperacze coś odkryją, znajdą, zainteresują jakąś niezależną wytwórnię i wydadzą na świat po raz wtóry, a wielu jak już znajdzie i wysłucha to na pewno nie będzie żałować.
Takim zespołem jest amerykańska grupa KAK, której płyta wydana w 1969 roku przez Epic Records zasługuje na miano arcydzieła amerykańskiego psychodelicznego rocka. 
Zespół powstał w San Francisco a jego założycielem i liderem był Gary Yoder, znany z późniejszej współpracy z bardziej znaną grupą Blue Cheer. 
KAK zaistniał na muzycznej mapie tylko przez chwilę ale jestem pewien, że gdyby dostał więcej czasu mógł stać się siłą, z którą trzeba by było się liczyć… ale taka jest historia rock and rolla.
Wiele grup z tamtej epoki mocno zakorzenionych było w elektrycznym bluesie, z dodatkiem rozszerzonych gitarowych riffów oraz wszelkich efektów w studio. Wychodziła z tego muzyka. Nie ukrywam, muzyka, którą lubię najbardziej słuchać.
KAK był oryginalnym zespołem, utrzymującym się w klimatach Moby Grape, Country Joe & The Fish czy nawet Grateful Dead. 
Czyste brzmienie, oparte na prostych zmianach akordów i strukturach nawiązujących do gustownego gitarowego rocka i melodyjnego alternatywnego country – oto muzyka zespołu KAK, będąca wytwornym psychodelicznym smakiem.
Niestety po ukazaniu się albumu, płyta nie otrzymała żadnej promocji i sprzedała się tylko w kilkuset egzemplarzach. Pomimo tego jest to jeden z klejnotów tamtych czasów.
Słuchając już z początku wprowadzającego „HCO 97658” możesz być lekko zdezorientowany. Kapitalny początek płyty z ostrą zadziorną solówką, raptem kończy się na wyciszeniu po minucie i czterdziestu sekundach. Dlaczego? Przecież tu jest idealne wyjście do improwizacji, to może trwać sporo czasu. Ta krwawiąca gitara jeszcze ma ranę otwartą, jeszcze jej daleko do całkowitego końca. No cóż. Za to drugi numer „Everything’s Changing” należy do najlepszych na płycie. O, tutaj już gitara idzie, już czasami dotyka improwizacji przy czym świetnie towarzyszy jej bas. Tu wszystko jest idealne. Wokal prowadzący Yondera a w tle harmonie wokalne innych muzyków, gitara Pattena działa w sposób szczególny i zapowiada, że tego na tej płycie nie zabraknie.
Electric Sailor” to kolejna perła z prezentowanych piosenek, prawdziwy rocker gitarowej psychodelii a następny „Disbelievin’” zbudowany na powtarzających się riffach ma bardziej bluesowy charakter. Te utwory naprawdę kołyszą. Środkowa część tego albumu zawiera ballady pochodzące z folkowych nut. „I’ve Got Time” i „Flowing By” to naprawdę piękne rzeczy, a jak się wsłuchasz to poznasz te emocje płynące z serca.
Tu nie ma słabych momentów. Różnorodność płynąca z każdego rowka płyty, sprawia, że jest to wspaniałe uczucie. Nie pozostaje nic innego tylko poznać i słuchać.
Kończący płytę „Lemonaide Kid” to folkowe sześciominutowe dzieło unoszące się w kwasowych oparach, a do tego pełne wyluzowania i prowadzące ku beztroskiej drodze…. prosto do domu.
Nie sposób pisząc o tej płycie nie wspomnieć o ośmiominutowym numerze „Trieulogy”, który składa się z trzech części i jest prawdziwym psychodelicznym klasykiem. Pamiętacie „Happy Trails”, zespołu Quicksilver Messenger Service? „Trieulogy” nie ma prawa wstydzić się. Posłuchaj tej gitary pełznącej przez cały utwór, nie zatrzymującej się ani na chwilę, wybijającej otwór w nowej płaszczyźnie owianej kalejdoskopowym nastrojem. Patten ujawnia całą swoją wyobraźnię, zabiera ciebie w tę jazdę i doprowadza do sielankowych uczuć, które towarzyszą ci do końca.
Nieźle jak na 1969 rok, biorąc pod uwagę, że większość klasyków psychodelii powstała w 1967 lub 1968 roku.
Jak to się stało, że tak wiele z najlepszych psychodelicznych grup stworzyło tylko jeden album???
Odpowiedź zna tylko wiatr.






sobota, 1 grudnia 2018

BOB DYLAN - Pat Garrett & Billy the Kid /1973/



  1. Main Title Theme (Billy)
  2. Cantina Theme (Workin' for the Law)
  3. Billy 1
  4. Bunkhouse Theme
  5. River Theme
  6. Turkey Chase
  7. Knockin' On Heaven's Door
  8. Final Theme
  9. Billy 4
  10. Billy 7
Jest taka sekwencja filmowa, która pozostaje ze mną od czasu gdy obejrzałem ten film. Która prawie mnie prześladuje. Nie, nie prześladuje mnie w sensie przerażenia, ale pozostawia mnie w zachwycie nad melancholijnością Dzikiego Zachodu, potwierdza jak potężny może być ten obraz. O dziwo to nie jest wydarzenie, które ma duże znaczenie w całym filmie. Jest to scena gdy śmiertelnie ranny szeryf Collin Baker, grany przez słynnego aktora Slim’a Pickensa idzie prosto ku bram niebios. To wydarzyło się gdy podczas asystowania Pat Garrettowi w strzelaninie, Baker zostaje postrzelony i wie, że to będzie koniec. Zbierając całą swoją siłę, zaczyna powoli potykać się od miejsca zdarzenia, wchodząc w kolorowy horyzont, zbliżając się do brzegów strumienia. Ten marsz śmierci doprowadza go do kresu, jeszcze tylko patrzy gdzieś w przestrzeń, gdzieś ponad, on już puka do nieba bram.
Całej tej scenie, trwającej ponad dwie minuty towarzyszy jedna z najpiękniejszych, ponadczasowych ballad napisanych przez Boba Dylana a zatytułowana właśnie „Knockin’ On Heaven’s Door”.
Film Sama Peckinpaha „Pat Garrett i Billy the Kid”, przez który Dylan wylądował w Durango na trzy piekielne miesiące na przełomie 1972 i 1973 roku, jest powszechnie uważany za niezbyt istotny szczegół w jego życiu. W rzeczywistości jednak film ten stanowił dla niego niezbędny wstrząs, dzięki któremu znowu zaczął pisać i wyprowadził się z Nowego Jorku w poszukiwaniu nowych trendów. Autor scenariusza do tego filmu Rudy Wurlitzer był nie tylko powieściopisarzem ale również znajomym Dylana. To właśnie Wurlitzer zwrócił się do Dylana, mając nadzieję, że namówi go do napisania muzycznej ścieżki dźwiękowej do filmu.
Dylan: „Rudy potrzebował piosenki do scenariusza. Akurat nic nie robiłem. Zobaczyłem”Dziką bandę”, „Nędzne psy” i „Balladę o Cable’u Hogue’u” i spodobały mi się. Sam to naprawdę ostatni z wymierającego gatunku. Nikt już nie anagażuje takich ludzi do robienia filmów. Więc szybko napisałem tę piosenkę(„Billy”)”. Na płycie zawierającej ścieżkę dźwiękową do filmu mamy trzy wersje „Billy’ego”. Tytułowa jest kolejnym dowodem mistrzostwa Dylana w dziedzinie ballady. Choć jest to konwencjonalna ballada, Dylan potrafił przekazać poczucie nieuchronności ciążącej nad losem Billy’ego, jednocześnie nadając jego postaci cechy bohatera. Utwór składający się paru akustycznych dźwięków splecionych ze wzruszającą małą gitarą prowadzącą powoduje, że zastanawiasz się nad życiem, a gdy elektryczny bas zaczyna w połowie wchodzić na zachodni spacer, to znak, że czas zacząć.

Dlaczego Dylan jest twórcą muzyki do tego westernu, przecież to muzyk folkowy, rockowy, nagrywający country rockowe płyty.
James Coburn: „Rudy był przyjacielem Boba i Bob napisał tę piosenkę o Billym. Sam powiada: „A kto to jest Bob Dylan? Myślałem raczej o zaangażowaniu tego faceta, jak on się nazywa, Roger coś tam”. Na to my wszyscy zawołaliśmy: „Co takiego?! Musisz zobaczyć Dylana”. Sam zgodził się: „Dobra ściągnijcie go tu”. Dylan przyjechał w wysokim indiańskim kapeluszu, miał wąsik. Był jak żywe srebro. Więc tamtego wieczoru byliśmy u Sama w domu i rozmawialiśmy popijając tequillę.
W połowie kolacji Sam mówi: „No dobra, chłopcze, zobaczymy co tam masz. Przywiozłeś ze sobą gitarę?”. Poszli do małego pokoju. Bob zagrał dwa czy trzy kawałki. Sam wyszedł stamtąd z chustką przy oczach. „Rany boskie, co to za chłopak! Kto to jest? No kto to jest? Podpisz z nim umowę!”. Był bardzo poruszony”.
Dylan udowodnił tą ścieżką dźwiękową, że jest geniuszem. Wielu rockmanów pisało już muzykę do filmów ale zawiedli nie raz nieszczęśliwie. Dylan udowodnił, że stworzył muzykę, która nie tylko towarzyszyła, ale także odzwierciedlała treść filmu. Był wystarczająco inteligentny, by tworzyć muzykę o emocjonalnym wpływie. Z tych piosenek wypływa wręcz historia o dwóch kumplach, którzy dokonują wyboru. Gdy Pat Garrett mówi do Billy’ego: „Twój czas się już skończył. Idą nowe czasy”. To słychać w muzyce Dylana. I choć dostarczył on głównie instrumentalnych utworów, to gdy ich słuchasz, Dziki Zachód, którego już nie ma otwiera się przed tobą.




wtorek, 20 listopada 2018

THE ELECTRIC PRUNES - Underground /1967/



1. The Great Banana Hoax (James Lowe, Mark Tulin) - 4:09
2. Children Of Rain (Goodie Williams, Ken Williams) - 2:37
3. Wind-Up Toys (James Lowe, Mark Tulin) - 2:26
4. Antique Doll (Annette Tucker, Nancy Mantz) - 3:13
5. It's Not Fair (James Lowe, Mark Tulin) - 2:04
6. I Happen To Love You (Gerry Goffin, Carole King) - 3:19
7. Dr. Do-Good (Annette Tucker, Nancy Mantz) - 2:26
8. I (Annette Tucker, Nancy Mantz) - 5:14
9. Hideaway (James Lowe, Mark Tulin) - 2:42
10.Big City (Johnny Walsh, Dan Walsh) - 2:46
11.Capt. Glory (James Lowe) - 2:14
12.Long Day's Flight (Michael "Quint" Weakley, Don Yorty) - 3:15

*James Lowe - Vocals, Autoharp, Rhythm Guitar, Tambourine
*Ken Williams - Lead Guitar
*James "Weasel" Spagnola - Rhythm Guitar, Vocals
*Mark Tulin - Bass Guitar, Piano, Organ
*Preston Ritter - Drums, Percussion
*Michael "Quint" Weakley - Drums




To jest pieprzony klasyk bez żadnych alternatyw. To jest jeden z najlepszych plasterków psychodelicznej jazdy. Warto słuchać tej płyty często, bo jest naprawdę znakomita.
Podczas gdy pierwszy album grupy The Electric Prunes już ujawnił intrygującą mieszankę bluesowego garażowego rocka, wyrafinowanego psychodelicznego popu podpartą pionierskimi eksperymentami z pogłosem gitary, oscylacjami i zwalnianiem taśmy, to druga płyta poszła jeszcze bardziej w stronę „podziemia”, że tak powiem.
„Underground” powstał we wrześniu 1967 roku i jest płytą bardziej spójną niż debiut. Tutaj już magicy z wytwórni płytowej mniej się wtrącali, dzięki czemu mamy większość kompozycji napisanych przez muzyków grupy. To co prawie zabiło debiut, silny nacisk na singlowe numery pisane przez speców otumaniło młodych grajków, którzy mieli problemy poczynić jakieś kroki bez zgody wytwórni. Ale na szczęście na „Underground” zostawiono im swobodę. Nie trwała jednak ona długo. Po nagraniu tej płyty praktycznie została tylko nazwa zespołu. Dranie z Reprise Records zabili swoje dziecko w kołysce więc nigdy nie dowiemy się, jak daleko mogliby wznieść się chłopcy odpowiedzialni za „Underground”. Z łatwością widzę trzeci album przekraczający granicę i idący gdzieś dalej. Wytwórnia chciała stworzyć twór na wzór The Monkees tylko z dodatkiem indie. Wprawdzie powstała trzecia płyta, ale tu została tylko nazwa grupy. Całością zajął się David Axelord, kompozytor, aranżer i producent.
No dobrze, my wracamy do 1967 roku i przywołujemy „podziemną”, tajemniczą, psychodeliczną lodziarnię, która zarówno jest czarująca, jak i przygnębiająca, wpada w ruch dzięki „The Great Banana Hoax”, klasycznej pop psychodelii, zakotwiczonej przez linie basowe Marka Tulina, hipnotycznego bicia w bębny oraz efektów psychodelicznych, nieprzewidywanych, nieokreślonych dziwnymi dźwiękami. Następne trzy numery wydają się dryfować w koncepcyjny album psychodelicznego świata, zaginionego dzieciństwa zaludnionego przez lalki, zabawki i dzieci, które zamieszkują podziemny świat między rzeczywistością a iluzją. „Antique Doll” jest gładką, nastrojową fakturą nabierającą wyjątkowo nieprzyjemnego charakteru z prawie płaczącymi okrzykami spowodowanych podwójną prędkością taśmy. 
„It’s Not Fair” to obrazy z dzieciństwa, radosne? Za sprawą muzyki utrzymanej w klimacie country-bluesa są frywolne do czasu, gdy zbliża się koda z maniakalnie rosnącymi klawiszami doprowadzającymi do szaleństwa.
Mimo całej ekscentryczności własnych kompozycji, grupa mogła zręcznie zrównoważyć pop rockowe melodie podane z zewnętrznych źródeł. Nie ma lepszego przykładu niż „I Happen to Love You”, jednego z najpiękniejszych klejnotów pop music napisanych przez Gerry’ego Goffina i Carole King. Pierwotnie ten numer został zrobiony w 1966 roku przez nowojorski zespół Myddle Class. Nasi bohaterowie pozostając w tajemniczym klimacie nagrania dodali eteryczne dźwięki autoharpu, delikatne wah-wah i specyficzne brzmienie organ Vox.
„I”- to przygaszone, rozmyślające, tajemnicze brzmienie, które w środkowej części za sprawą gitary basowej i perkusji, dociera do pełnych niespokojnych drgań otaczającego świata na którym rozpięto tysiące barwnych kielichów. Napisany przez Tulina i Lowe’a kolejny utwór „Hideaway” jest napędzany przez przekonującą linię basu i jest bardzo oryginalnym klejnotem w dorobku The Electric Prunes.
Tulin:”To była nasza próba syntezy indyjskiego stylu z wrażliwością rocka. Inspiracją był „Point it Black” i muzyka raga Ravi Shankara”.
Kolejnym pop rockowym oddechem od psychodelicznej podróży jest „Big City” a „Long Day’s Flight” to luźna garażowa psychodelia z improwizowana atmosferą i niesamowitą gitarą przypominającą skrzypce, migoczącą i zanikającą.
Sesje do „Underground” nie były najłatwiejsze. Gitarzysta James „Weasel” Spagnola z powodu choroby musiał opuścić część nagrań, zastąpiony został przez Mike’a Gannona, który pojawia się w kilku utworach („Long Day’s Flight” i „The Great Banana Hoax”).
Reprise Records nie był wielką wytwórnią więc obyło się bez większej promocji płyty co znów spowodowało coraz mniejsze zainteresowanie muzyków do tworzenia muzyki (dlatego trzecia płyta została napisana przez Davida Axelroda).
Generalnie Tulin zadowolony był z tego albumu, „głównie dlatego, że zaczynaliśmy mieć więcej do powiedzenia na temat tego, co robimy. Mieliśmy jednak tyle nowych pomysłów ale wciąż uczyliśmy się nagrywać i przez to byliśmy na łasce producenta. Jednak biorąc wszystko pod uwagę, uważam, że „Underground” daje dobre poczucie tego, kim byliśmy jako zespół i jak daleko moglibyśmy pójść”.



wtorek, 13 listopada 2018

THE PAUPERS - Magic People /1967/


1. Magic People - 2:43
2. It's Your Mind - 5:20
3. Black Thank You Package - 3:12
4. Let Me Be - 3:10
5. Think I Care - 3:55
6. One Rainy Day - 2:20
7. Tudor Impressions - 4:13
8. Simple Deed - 2:43
9. My Love Hides Your View - 3:20
10. You and Me - 2:40

*Dennis Gerrard - Bass
*Skip Prokop - Drums, Bass Guitar
*Adam Mitchell - Rhythm Guitar, Drums
*Chuck Beal - Lead Guitar

Kanadyjska scena psychodeliczna nie jest zbyt dobrze znana i rozpropagowana ale i tu oczywiście szperacz znajdzie parę kapel, które nagrały płyty, które dumnie stoją na półce pasjonata tamtych czasów. Jedną z tych grup jest The Paupers, którzy powstali w 1964 roku i występując na żywo w klubach w Yorkville takich jak „El Patio” czy „Boris ‘Red Gas Room” osiągnęli status legendy. Wtedy jeszcze pozostawała chwila do wybuchu pełnego radości Lata Miłości a The Paupers otworzyli drzwi każdej kanadyjskiej kapeli, która podążała za nimi. I to jest bardzo ważna sprawa.
Zespół został założony przez młodego perkusistę Ronna „Skip” Prokopa, który był tak grzeczny, że swoje umiejętności szlifował w marszowym zespole Optimist Drum Corps. Prokop zaproponował udział w przedsięwzięciu gitarzyście Chuckowi Beala, który pracował w sklepie muzycznym. Beal przyprowadził ze sobą basistę Denny’ego Gerrarda, samouka. Wokalistą i gitarzystą został Bill Marion grający wcześniej coś w stylu Little Richarda. Jednak po nagraniu czterech singli w 1965 roku Marion zrezygnował z występów, a grupa znalazła się w zawieszeniu.
Na szczęście nie na długo. Losy zmieniły się, gdy chłopcy poznali Berniego Finkelsteina, który pracował w klubie „El Patio” jako sprzątacz. Miał jednak silną przedsiębiorczą passę. Wcielając się w rolę managera, szybko zauważył zmiany, które już nadciągały. „Potrzebujemy kogoś, kto napisze nam poezje a nie popowe piosenki”. I znalazł w kawiarni „Mousehole” rudowłosego folkowca, Adama Mitchella, będącego częścią folkowej bohemy na scenie Yorkville, gdzie znaleźli się: Gordon Lightfoot, Joni Mitchell i Buffy Saint-Marie. W grupie tej byli także Zal Yanovsky i Denny Doherty, zanim wyruszyli do Nowego Jorku, by dołączyć do The Lovin’ Spoonful i The Mamas and The Papas. Mitchell wiedział w która stronę wieje wiatr. The Beatles byli wszędzie. Dylan już podłączył się do prądu a Neil Young dołączył do rockowego zespołu Mynah Birds. Zmiana już wisiała w powietrzu.
Wraz z Mitchellem, The Paupers zaczęli tworzyć nowe, odważne brzmienie-bardziej folk rockowe niż popowe, z zdecydowanie rytmiczną przewagą. Na wykorzystanie dodatkowych bębnów w muzyce wpadł Prokop. Mitchell: „Skip przyniósł dodatkowy zestaw perkusyjny i podzielił go, zmuszając mnie do grania na tam-tamach, a Denny’ego do wykorzystywania bębna basowego odwróconego tak, by tworzył głęboki afrykański dźwięk. Brzmieliśmy jak korpus bębnów na LSD”.
Szybko The Paupers zaczęli tworzyć dynamiczny pokaz sceniczny oparty na grzmiących rytmicznych utworach, zniekształconej gitarze Beala i szalonych partiach solowych Gerrarda.
Był chłodny marcowy dzień, kiedy zespół poleciał do Nowego Jorku aby zagrać w Cafe a Go Go, gdzie rozentuzjazmowany tłum czekał na gwiazdę wieczoru, przybywającą prosto z Haight-Ashbury grupę Jefferson Airplane. W klubie przebywali również, Brian Epstein i Albert Grossman.
To, co stało się później, jest teraz legendą. The Paupers zagrali po prostu ten sam set, jaki grywali każdego wieczoru w „El Patio”. Gdy zaczęli grać „Think I Care”, w klubie przebiegła fala podniecenia. Co to za zespół gra? Bębnienie było przykuwające, wokal wysublimowany, nieziemska gitara wywołała wrzaski rozkoszy, podczas gdy basowe solówki wgniatały w krzesła.
Kiedy The Paupers kończyli swój występ numerem „Magic People” mieli całe „Cafe a Go Go” w kieszeni. Co niewiarygodne, bestia z Haight-Ashbury została pokonana. Magazyn Voice and Esguire zażądał natychmiastowych wywiadów a Grossman już dogadywał się aby współrządzić zespołem.
Po podpisaniu umowy z wytwórnią Verve Forecast, 1 lipca 1967 roku został wydany debiut zespołu zatytułowany „Magic People”.
To płyta wyróżniająca się ciekawym brzmieniem lat sześćdziesiątych zakotwiczonym w psychodelicznym podejściu do tematu. Piosenka tytułowa wraz z „It’s Your Mind” oraz „Think I Care” to typowe psychodeliczne nagrania z epoki ale wyróżniające się bardziej dominującymi i złożonymi partiami perkusji, specjalnymi efektami gitarowymi i świetnym solo raga. „Let Me Be” oraz „You and Me” to z kolei klasyczne piosenki folk-rockowe przypominające powrót do tego co grupa robiła jeszcze w Kanadzie. Oczywiście musi podobać się „Tudor Impressions”, doskonały, refleksyjny i abstrakcyjny numer kierujący się bardziej w stronę jam session, w którym błyszczą gitary akustyczne, akcenty sekcji dętej i popowe harmonie Beach Boys a oszałamiającym arcydziełem acid-folku jest piosenka „My Love Hides Your View”. Świetnie czuje się też „Black Thank You Package”, który ma wyraziste, ekscytujące intro i chwytliwy refren. Niestety gdy bramy sukcesu wydały się otwierać The Paupers wystąpili na Monterey Pop Festival. Udział w tej wielkiej przygodzie okazał się klapą. Podobno muzycy przyjmowali zbyt duże dawki kwasu, co doprowadziło do braku kontroli nad sprzętem grającym.


Jednak w 1968 roku po licznych wewnętrznych zawirowaniach, The Paupers byli w stanie wycisnąć jeszcze jeden lp „Ellis Island”, który okazał się małym klejnotem psychodelii i o którym będzie już wkrótce.






niedziela, 4 listopada 2018

BOB DYLAN - New Morning /1970/


  1. If Not For You
  2. Day of the Locusts
  3. Time Passes Slowly
  4. Went to See the Gypsy
  5. Winterlude
  6. If Dogs Run Free
  7. New Morning
  8. Sign on the Window
  9. One More Weekend
  10. The Man in Me
  11. Three Angels
  12. Father of Night

Dylan: „Mieliśmy kilka nagrań do „New Morning”, zanim jeszcze wyszedł longplay „Self Portrait”. Wcale nie powiedziałem: „ O Boże, nie podoba mi się to, więc zrobię coś innego”. Nie było tak. To, że te płyty wyszły tak szybko po sobie, było tylko zbiegiem okoliczności”.
W maju 1970 roku, George Harrison przyjechał do Nowego Jorku i zatelefonował do Dylana w celu umówienia się na wspólną sesje nagraniową. Jednak prawdziwym problemem był brak dostatecznie dobrych utworów, które można by nagrać. Większą część sesji zajęły przymiarki do starych numerów Dylana. Chociaż nagrano przynajmniej trzy premierowe kompozycje-”If Not For You”, „Working on a Guru” i nieznaną piosenkę, to tylko pierwsza z nich wchodziła właściwie przy ustalaniu repertuaru do „New Morning”. Jednak Dylan nadal pracował nad nowym albumem i na początku czerwca nagrał nową wersję „If Not For You”(znaną z płyty) oraz jeszcze jeden dojrzały numer ”Time Passes Slowly”, a w nagraniu udział wzięli dwaj jego dawni współpracownicy, Harvey Brooks na basie i Al Kooper na gitarze. 
„If Not For You” przedstawia nam się jako prosty utwór, ale strasznie chwytliwy, napędzany gitarą w okolice folkowe. Jest bardzo przyjemny dla ucha. Nic dziwnego, że swoją wersję tego numeru zaprezentował Harrison na genialnym swoim solowym albumie „All Things Must Pass”.
W sierpniu Dylan zebrał w Nowym Jorku tak znanych muzyków, jak Al Kooper, Ron Cornelius, Dave Bromberg i Charlie Daniels, by wzięli udział w trwających tydzień sesjach nagraniowych.
Po zakończeniu sesji problem pojawił się jak najlepiej zaprezentować te piosenki. Dobór utworów i miksowanie stały się torturą. Al Kooper, który pełnił rolę współproducenta, dostawał szału wskutek niezdecydowania Dylana.
Al Kooper: „Kiedy skończyłem ten album, nie miałem ochoty więcej z nim rozmawiać. Była inna wersja „Went to See the Gypsy”. Kiedy zacząłem nad tym pracować, wpadłem na pomysł, jak to zaaranżować, więc powiedział mu: „Pozwól mi to opracować, a potem będziesz mógł nałożyć wokal”. No i zmiksowałem ten kawałek i wyszło mi to naprawdę dobrze. Brzmiało ja Cream. A on wszedł do studia i udawał, że nie rozumie w którym miejscu ma śpiewać. „Nie mogę śpiewać z tym miksem”. Ale tak naprawdę to mógł to zrobić, bo wziąłem metrum z oryginału”.
Kiedy w październiku 1970 roku płyta „New Morning” ukazała się na rynku, wzbudziła łatwy do przewidzenia zachwyt. Wydaje się, że w tym nagraniu Dylan znalazł wyjątkową równowagę między swoim starym folk-rockowym stylem a nowym, country-rockowym. Dylan tutaj gra dużo na pianinie i wychodzi mu to całkiem nieźle. A teksty są pochwałą jego żony, Sary i szczęścia jakie znalazł u jej boku.
Gdyby nie ty, moje niebo spadłoby/deszcz też zebrałby się/Bez twojej miłości nie było by mnie/Och, co zrobiłbym/Gdyby nie ty”.
Ta płyta to oświadczenie Dylana o spokoju, radości życia, szczęściu i kruchych spraw których jesteśmy świadkami na co dzień. Słuchając tej muzyki rozkoszujesz się śpiewem ptaków, zamiast zastanawiać się, dlaczego to robią i dlaczego to słyszysz, to proste siedzenie na zewnątrz, pośrodku poranka, który może rozjaśnić ci resztę dnia.
Czy nie słyszysz piania koguta/królika przebiegającego drogę/Pod mostem gdzie przepływa woda/Jestem bardzo szczęśliwy widząc cię uśmiechniętą/Pod błękitnym niebem/W ten kolejny poranek/Kolejny poranek/W ten kolejny poranek z tobą”.
Pomimo niezdecydowania Dylana co do miksu, powstała wspaniała płyta a tytułowy numer mocno siedzi w klimacie innego arcydzieła „Highway 61 Revisited”.
Krótko mówiąc „New Morning” to genialnie przyjemny album, inspirowany ogólnym szczęściem. Jest to jedna z nielicznych prawdziwie radosnych płyt, która sama w sobie prowadzi nas ścieżkami szczęścia by cieszyć się chwilą i złapać kolejny poranny promień słońca.





wtorek, 23 października 2018

SAINT STEVEN - Over the Hills /1969/


1. Over The Hills - 0:43
2. Animal Hall - 2:50
3. Gladacadova - 2:11
4. Over The Hills - 0:18
5. Poor Small - 2:41
6. Ay-Aye Poe Day - 3:22
7. Grey Skies - 2:51
8. Over The Hills - 1:28
9. Bastich I - 3:07
10.Voyage To Cleveland - 2:51
11.Sun In The Flame - 2:26
12.Bright Lights - 2:02
13.Louisiana Home - 2:51
14.Bastich II - 1:06

Mija pierwsze dziesięć sekund muzyki zawartej na tej płycie i już wiesz, że to będzie coś wyjątkowego. Po licznych odsłuchach dźwięki spływające do naszego wnętrza nadal są tajemnicze i ...urokliwie relaksujące. Album „Over the Hills” uważany jest za klasyczny acid rock i jest to
perła , pomiędzy ciężką rockową psychodelią, popowymi melodiami i akustycznym folkiem.
To jeden z długo oczekiwanych psychodelicznych klejnotów, które, jak sądziłem, nigdy nie zostaną wznowione. To była jedna z tych płyt, która pojawiła się znikąd, została trochę zagrana w radiu FM, a potem zniknęła bez śladu. Wydała to wytwórnia ABC/Probe Records ta sama, która ma na sumieniu debiut Soft Machine. 
Autorem tego pomysłu jest Steven Cataldo, muzyk niegdyś występujący w słynnej bostońskiej formacji Ultimate Spinach. Każda ze stron płyty ma swój podtytuł: „Over the Hills” oraz „The Bastich”. 
Na okładce natomiast widnieje napis „Saint Steven” przytulający gitarę, która unosi się w chmurach, gdy wokół niego promieniuje słońce z rysunkiem morskiego potwora, który ślizga się na brzegu oceanu. Wewnątrz nie ma żadnych informacji: kto to nagrał, kto był producentem, inżynierem czy też projektował okładkę. Teksty zostały dołączone i dotyczą uczucia lęku ukrytego pod niektórymi cieplejszymi obrazami.
Wojna w Wietnamie i protesty na całym świecie sprawiły, że wszystko gnało bez opamiętania do przodu, jakby świat miał się zaraz skończyć. Ale jeszcze chwila, może jednak coś ocaleje: „Ponad wzgórzami, które wychodzimy, uśmiechając się”. 
A potem słyszymy płacz słonia, który rozrywa głośniki prowadząc nas do „Animal Hall”… tekst brzmi po części: „Błękitne niebo i góry, kamienne fontanny wyrastają z ziemi w środku miasta, krew wędruje zielonymi dłońmi w brązowych papierowych torbach, ulice przewracają się, są myte w morzu”. Tutaj już mamy niewinność równoważącą się z ciemnymi siłami, z którymi wszyscy musimy się zmierzyć. Ale tutaj też jest muzyka, bardzo klimatyczna, świetnie wykonana, z pierwszorzędną orkiestracją, miksowaniem i balansowaniem. Gustowne!
Saint Steven używa własnych mitycznych postaci, „Gladacadova” dodaje magii i tajemnicy do tych małych opowieści urozmaicając je różnymi efektami dźwiękowymi. Tutaj jest surrealizm intrygującej melodii połączony w tajemniczym śpiewem i wyrazistą solówką gitarową. A z drugiej strony mamy utwór „Poor Small” zawierający fragmenty wypowiedzi z konwencji republikańskiej, które trwają nadal, gdy piosenka toczy się dalej i Steven jakby nigdy nic relaksująca śpiewa. Ostre, kojarzone z garażowymi klimatami gitarowe odjazdy usłyszysz w „Ay aye Poe day” a „Bright Lights” odchodzi w tajemnicze głębie nieodkrytych stanów świadomości. Kolejny zaskakujący numer to „Voyage to Cleveland” z gitarą pełnych istot z zaświatów i psychodelicznymi drogowskazami. Cholera to jest poważna wada tego albumu. Utwory są zdecydowanie za krótkie. No przecież cała płyta trwa raptem 29 minut. Tylko.
Dla mnie najbardziej wyróżniającą się piosenką jest „Luisiana Home”. Skoczna, folkowa melodia, która po paru taktach zachęca do wspólnego śpiewania, która zabierze nas magicznym autobusem do końca drogi gdzie ryk słonia doprowadzi do wieczornych wizji.
Tylko 29 minut działających jako całość, zadziwiających od początku do końca.


niedziela, 14 października 2018

OCTOPUS - Restless Night /1970/


1. The River (4:26) 
2. Summer (3:05) 
3. Council Plans (3:37) 
4. Restless Night (4:02) 
5. Thief (3:38) 
6. Queen and the Pauper (3:39) 
7. I Say (1:54) 
8. Johns' Rock (2:40) 
9. Rainchild (3:05) 
10. Tide (5:37) 


Tracks 1.2.5.
Paul Griggs - Lead Guitar- Vocals.
Nigel Griggs - Bass Guitar - Vocals.
Rick Williams - Rhythm Guitar - Vocals.
Brian Glasscock - Drums.

Tracks 3.4.6.7.8.9.10.
Paul Griggs - Lead Guitar - Vocals.
Nigel Griggs - Bass Guitar - Vocals.
John Cook - Wurlitzer Organ - Piano - Vocals.
Malcolm Green - Drums.



Dziś parę słów o grupie, która zabrała słynny album The Beatles „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” w inny wymiar, która nagrała bardzo ciekawą a zarazem melodyjną płytę. Mowa o zespole Octopus i ich płycie „Restless Night”. Płyta została wydana w 1970 roku i wypełniona jest motywami Beatlesque a także muzycznymi uczuciami. „Restless Night” to połączenie wspaniałej gry na gitarze i organach wraz z fajnym wokalem. Płyta w swej pierwotnej formie jest dość rzadka ale wydana ponownie przez See For Miles w 1997 roku jest już dostępna szerzej a do tego dołożone są dwa numery z singla z epoki.
Paul Griggs: „W grudniu 1968 roku, zaledwie miesiąc po zmianie nazwy z The Cortinas na Octopus graliśmy w RAF Benson w Oxfordshire wspierając mającą już parę sukcesów grupę Plastic Penny. Basista Tony Murray (wkrótce dołączył do The Troggs) oraz perkusista Nigel Olsson (późniejszy współpracownik Eltona Johna) rozmawiali z nami o możliwościach dokonania przez nas nagrań. Po ponownym spotkaniu z Murrayem w styczniu 1969 roku zapadła decyzja aby nagrać parę kawałków. I tak latem weszliśmy do studia aby nagrać m.in. takie numery jak: Laught at The Poor Man” czy „Girlfriend”. Zostały one wydane 7 listopada i zebrały dobre recenzje”.
W styczniu 1970 roku zespół postanowił wejść do studia i nagrać album ze swoim oryginalnym materiałem. Wybrali studio nagraniowe Radia Luxemburg na Hertford Street w Mayfair.
Jak już pisałem płyta wypełniona jest kolorowymi, energetycznymi piosenkami, które są naprawdę miłe. Otwierający utwór „The River” oparty został na sfuzzowanej gitarze i wklęsłym rytmie co momentalnie powoduje, że jest to przebój. „Summer” jest bardzo beatlesowski i melodyjny, ładnie się rozkręca i jest miły dla ucha. Psychodeliczne organy owiane kalejdoskopem barw czynią z kolejnego numeru na płycie zatytułowanego „Council Plans” swoistą perełkę, która pokazuje co mogliby The Beatles zrobić na kolejnych ścieżkach do Sierżanta Pieprza. Tytułowy „Restless Night” rozpoczyna się od mocnych sfuzzowanych gitar oraz ciężkiego, dziwnego tempa by po chwili zmienić rytm robiąc wejście dla wokalu. Ten utwór wypełniają doskonałe riffy, psychodeliczne organy oraz wszechobecna melodyka z kolei „Thief” to dynamiczny rocker z dodatkiem fajnego grania na basie.
Drugą stronę płyty otwiera numer „Queen and the Pauper”, numer kierowany jest przez organy, z prostym i radosnym rytmem, ale mający bardzo interesujące zmiany które kierują nas w przebogate dźwięki końcówki lat sześćdziesiątych. Lekka ballada „I Say” po prostu, podoba mi się. Kolejne dwie piosenki to ponowny powrót na terytorium The Beatles a ostatni numer na płycie, to najdłuższy trwający ponad pięć minut utwór „Tide”. Rozpoczynający się powoli z przyjemną melodią podnosi nas w obłoki by podkręcając tempo prowadzić do czasu hipnotyzującego, łagodnego sola na organach, które kończy się niemalże symfonicznymi dźwiękami.
Płyta „Restless Night” zespołu Octopus polecam tym, którzy lubią wplecione psychodeliczne dźwięki wraz z tym co proponowała nam Wielka Czwórka.
Jeszcze raz Paul Griggs: „ W 1971 roku Octopus stopniowo zmieniał się w bardziej progresywny band. Skończyliśmy nasz album i zaczęliśmy nagrywać utwory z niego na żywo wraz z coverami takich grup jak Yes czy Neil Young. Przez resztę 1971 roku kontynuowaliśmy ciągłe występy ale na początku 1972 roku po bardzo emocjonalnych koncertach w Storthfield Country Club w South Normanton czuliśmy się już wypaleni i stęchliwi, co doprowadziło do rozpadu grupy.
Wraz z bratem Nigelem wyjechaliśmy do Nowej Zelandii, gdzie współtworzyliśmy zespół Split Enz”.



niedziela, 7 października 2018

BOB DYLAN - Self Portrait /1970/


CD 1

  1. All the Tired Horses
  2. Alberta #1
  3. I Forgot More Than You'll Ever Know
  4. Days of '49
  5. Early Mornin' Rain
  6. In Search of Little Sadie
  7. Let It Be Me
  8. Little Sadie
  9. Woogie Boogie
  10. Belle Isle
  11. Living the Blues
  12. Like a Rolling Stone (Live)
CD 2

  1. Copper Kettle (The Pale Moonlight)
  2. Gotta Travel On
  3. Blue Moon
  4. The Boxer
  5. Quinn the Eskimo (The Mighty Quinn)
  6. Take Me As I Am (Or Let Me Go)
  7. Take a Message to Mary
  8. It Hurts Me Too
  9. Minstrel Boy (Live)
  10. She Belongs to Me (Live)
  11. Wigwam
  12. Alberta #2
Po nagraniu dziewięciu płyt, będąc najpierw ochrzczonym przez folkowych purystów jako ich przywódca, by następnie zostać głosem kontestującej młodzieży aż do słynnego pytania zadanego przez dziennikarza „Paris Match”-Czy Pan jest Prorokiem?, Bob Dylan miał już tego dość. Dylan:”Ten album powstał ponieważ w tamtym czasie nie podobało mi się, że zwracam na siebie tyle uwagi. Nigdy nie byłem osobą, która lubi zwracać na siebie uwagę. Więc wydaliśmy ten album, żeby ludzie wreszcie się ode mnie odczepili”.
Ja napiszę tak: obok pięciu kompozycji, które mi nie podeszły reszta jest po prostu świetna i wcale nie przeszkadza mi początek recenzji Greila Marcusa w „Rolling Stone” rozpoczynający się pytaniem: „Co to za gówno?”. Dylan miał później określić tę recenzję jako „kawał gówna”.
Najpierw to co w sumie mogłoby nie być. Cztery utwory wybrane z koncertu na wyspie Wight są mało strawne. „Like A Rolling Stone” zagrane jest bez entuzjazmu, Dylan zapomina słów, śpiewa bez krztyny uczucia. „The Mighty Quinn” położone jest na całego a przecież wersja Manfreda Manna była idealna. O dwóch kolejnych numerach może nie wspomnę. Jedynym studyjnym utworem, który omijam jest kompozycja Paula Simona „Boxer”.
„Self Portrait” został wydany w czerwcu 1970 roku i jest to album zawierający covery ulubionych? numerów Dylana, mało znanych tradycyjnych melodii folkowych, występów na żywo z festiwalu na wyspie Wight oraz kilku utworów napisanych przez Dylana. Jest to migawka artysty i jego przyjaciół, w określonym miejscu i czasie. Postrzegaj to jako chwilę z jednego dnia życia.
Wszystko zaczyna się od chórów kobiecych, które towarzyszą nam przez kilka minut, śpiewając jedynie dwa wersy piosenki. „All the Tired Horses” jest piękną i dziwną piosenką jak na Dylana a jeśli pojawiła by się na ścieżce dźwiękowej Ennio Morricone to byłoby idealne. Uruchamiasz album a tu taka fantastyczna rzecz a do tego dodaj jeszcze te rozmarzone skrzypce, faktycznie bardzo filmowe. „Alberta” dołącza do klimatów „Ramony” a „I Forgot More Than You Will Ever Know” jest urocze. Piosenka „Early Morning Rain” to obok „Let It Me Be”, „Gotta Travel On” oraz „Blue Moon” bardzo melancholijne nowe wersje znanych utworów. Dylan nie wysila tu się na jakieś przearanżowania i zmiany, po prostu trzyma wszystko w powolnym, luźnym tonie i robi to doskonale. Natomiast dobre wiatry protestu odnajdziemy w „Days of 49” kolejnym godnym uwagi utworze. Zaskakującym jest umieszczenie na płycie utworów instrumentalnych i chociaż „Woogie Boogie” jest tradycyjnym boogie to „Wigwam” posiada miłe zmiany akordów a aranżacja przenosi nas do jakiegoś meksykańskiego pueblo. A żeby było jeszcze mocniej to Dylan akcentuje te zwieszone z głów meksykańskich wieśniaków sombrera swoistym zaśpiewem „la la la la la la”.
Słuchając całości bez dwóch zdań uderza nas nastrój płyty, wciąż spokojny i przyjemny. Relaksujące numery w klimacie country podbarwione grą Pete Drake’a na stalowej gitarze to kolejny dowód na urok i błogi nastrój. Niewątpliwie jednym z najwspanialszych utworów zawartych na krążku jest „Copper Kettle” , znów utrzymany w klimacie typowo Dylanowskiej ballady wprowadza nas w ten niepowtarzalny nastrój pieśni Boba Dylana. Och, to jest cudowne!
A i jeszcze nie sposób przejść obojętnie obok „It Hurts Me Too” słynnego smutnego tradycyjnego bluesa. No więc, czy „Self Portrait” jest naprawdę „gównem”? Nie, posłuchaj tej płyty na spokojnie, nie wymagaj od Twórcy wzniosłych haseł, tylko odpręż się i słuchaj, słuchaj ile chcesz bo Greil Marcus myli się. To jest naprawdę kawał dobrej, relaksującej czasami bardzo wrażliwej muzyki.