sobota, 23 stycznia 2021

COUNTRY JOE & THE FISH - Live! Fillmore West /1969/

 


1. Introduction/Rock And Soul Music/Love (Joe McDonald, Barry Melton- 6:15
2. Here I Go Again (Joe McDonald) - 4:42
3. It's So Nice To Have Your Love (Joe McDonald) - 6:31
4. Flying High (Joe McDonald) - 12:36
5. Doctor Of Electricity (Barry Melton) - 9:10
6. Donovan's Reef Jam (Joe McDonald, Steve Miller) - 38:18

Country Joe & The Fish
*Country Joe McDonald - Vocals, Guitar
*Barry Melton - Vocals, Electric Guitar
*David Cohen - Guitar, Keyboards
*Gary "Chicken" Hirsch - Drums, Percussion
*Jack Casady - Bass
Guest Musicians
*David Getz - Drums
*Mickey Hart - Drums
*Jerry Garcia - Guitar, Harp
*Jorma Kaukonen - Guitar
*Steve Miller - Guitar


Country Joe & The Fish powoli zmierzał ku końcowi. Występy w Nowym Jorku w 1969 roku, w Fillmore East wraz z Procol Harum i Ten Years After były tymi, które chciano uchwycić na taśmie aby dać pożegnalny album. Jednak atmosfera występów nie sprzyjała dobremu widowisku. Zanim dwa pierwsze zespoły skończyły grać swoje sety, był środek nocy i zarówno publiczność jak i muzycy Country Joe & The Fish byli zbyt osowiali, by ich muzyka się wydarzyła. Na szczęście pojawiła się jeszcze jedna szansa. U siebie w domu w Fillmore West zespół postanowił dać swój pożegnalny koncert, zapraszając na niego swoich przyjaciół. Wprawdzie już bez basisty Bruce’a Barthola, który wyjechał do Anglii aby założyć formację Formerly Fat Harry, ale za to na jego miejscu znalazł się Jack Casady z Jefferson Airplane.

Pierwotnie zespół był duetem folkowym powstałym gdy Joe McDonald i Barry Melton przybyli do Berkeley w 1964 roku. Występując w różnych klubach powoli rozkręcali się aby na początku 1966 roku zamienić instrumenty akustyczne na elektryczne i wraz z paroma muzykami założyć zespół znany jako Country Joe & The Fish. Pod koniec 1966 roku grupa podpisała kontrakt płytowy z Vanguard Records i nagrała dwa pierwsze albumy. Bez wątpienia są to prawdziwe klasyki psychodelicznej sceny San Francisco stawiane na równi z „Surrealistic Pillow” i „Anthem Of The Sun”.

Gdy pod koniec 1968 roku Joe i Barry chcieli zmienić konfigurację zespołu postanowili zrobić ostatnią rundę dla oryginalnego składu, który powstał w kawiarni Jabberwock w Berkeley.

Jeśli masz zamiar urządzić przyjęcie, zrób to.

12 stycznia była niedziela i ostatnim numerem podstawowego oryginalnego składu Country Joe & The Fish była 38 minutowa wersja piosenki Donovana „Donovan’s Reef”, w której dołączyli do grupy ich przyjaciele Steve Miller, Jorma Kaukonen, Mickey Hart i Jerry Garcia. Jednak poprzeczka postawiona była bardzo wysoko. Gdy chłopaki sobie oblewali zakończenie pewnego etapu, siedząc z tyłu sceny, na scenie produkował się nowy zespół z Anglii z facetem, który grał kiedyś w The Yardbirds, a którego album jeszcze się nie ukazał. Led Zeppelin bo o nim mowa dał świetny bardzo wybuchowy koncert i naprawdę były wątpliwości czy publika chwyci jeszcze dźwięki Country Joe McDonalda i jego kompanów.

Ale tu zadziałała magia i wyjątkowość.

Impreza, która trwała za kulisami tak długo w końcu doszła do końca, i  zespół i ich przyjaciele wyszli, by zagrać w ogniu podniecenia i dużej ilości kontrolowanych substancji. To, że możemy usłyszeć te dźwięki zawdzięczamy inżynierowi nagraniowemu Edowi Friednerowi, który zapewnia bardzo dobry dźwięk na żywo po tym, jak miał przygodę, gdy musiał bronić ciężarówki zespołu przed jakimś ulicznym gangiem. Na szczęście skończyło się na krzyku i pomachaniem butelkami.

Friedner: „Gdy wszystko już było dobrze i upewniłem się, że wszyscy grają a dźwięk dochodzi do furgonetki, wyszedłem i spojrzałem na scenę. Oto jeden z najwspanialszych składów muzyków San Francisco, jakie kiedykolwiek widziałem – a każdy z nich pasował do swojej osobowości scenicznej. Jorma pochylał się nad swoją gitarą, Steve kołysał się w górę i w dół, Jerry studiował struny, Joe na wpół się uśmiechał a Barry kroczył po swoim kawałku sceny. To było tyle show-buissnessu, co muzyki. W tym momencie zdałem sobie sprawę, jak daleko zaszliśmy wszyscy, odkąd po raz pierwszy zobaczyłem wszystkich grających w parkach Berkeley i małych klubach zaledwie kilka lat wcześniej”.

Dwa pierwsze numery jakie grupa zagrała to typowe piosenki popowe w duchu psychodelicznego Country Joe and The Fish. „Rock & Soul Music / Love” jest bardzo energetycznym początkiem przy którym wybuchy Led Zeppelin były pierdnięciem, wprawdzie słonia ale…

Piękny klimatycznie zagrany „Here I Go Again” zawsze mnie rozczula. Idący marszowo od początku wpina się łagodząc brzmienie gdy pianino łka nad gitarową solówką Barry Meltona.

Powoli wchodzimy w kolorowe sny, pod letnie konary i parasole liści i serce, które upadło.

„It’s So Nice To Have Your Love” to efektywny ponad sześciominutowy bieg gdzie bossa nova wychyla się z głośników. Jesteśmy w kawiarence przy bulwarze nad Sekwaną i młoda mademoiselle serwuje nam kawę. Nawet nie da się oparzyć choć druga część numeru już prowokuje do tańca. Nadal w rytmie południowo amerykańskim Melton wygrywa swoje solo, dopijając kawę żegna panienkę zadziornym całusem.

No i zaczyna się!

Wychodzący w mglistych otchłani „Flying High” nie zostawia złudzeń. Najwyraźniej Casady ma chody u inżyniera. Wzmacniacz basu podkręcony niemiłosiernie wbija struny po kolei w słuchacza. W oczekiwaniu na czerwony bukiet Melton przynosi śródziemnomorską paletę barw a gdy Chicken Hirsch ciasno bębni, klawiszowe wizerunki upamiętniają sklepikową nostalgię. Ale to bas jest tu najważniejszy.

Podobno koncert ten trwał około czterech godzin. To musiało być wydarzenie! A uczestniczyć w nim na żywo byłoby dopełnieniem wędrówki.

Barry Melton napisał piosenkę „Doctor Of Electricity”, w której znajdujemy inspirującą grę między gitarą a basem, a wszystko to wsparte jest świetną grą na klawiszach. Koncerty Country Joe & The Fish często opierały się na jamach, chociaż ich forma różniła się nieco w zależności od kaprysów Joe i zespołu. Dzięki zdolności reagowania na nagłe muzyczne zwroty, dla muzyków nie było problemu włączyć w swoje szeregi paru przyjaciół.

Ten ostatni numer trwał 38 minut a może 380 minut lub 3800 minut!!!

Nadeszła chwila!

Odkryć swą wolę na zawsze i żaden odlot w dawny Byt dalszy niż gwiazdy nie znajdzie schronienia w tym ciemnym rozchwianym porcie nieznośnej muzyki. Barry zaczyna i nie masz już ucieczki w Siebie, Jorma stoi w płomieniach a Jerry wydaje w świat bilion drzwi do nowego Bytu. Oto moje ręce, moja czaszka przerażona. Niszczyciel bez twarzy!

Biały ekran wypełniony kolorowym barwami wydyma się i napręża. 

Wybuch!!

Steve ma swój czas, grając „Miller Riff” a wynik zostaje uchwycony. Muzyka sfer, która kończy się ciszą a jedwabista pajęczyna błyska o świcie pod drzewem obok którego siedzę. Mamy tutaj prawdopodobnie jedno z najbardziej najlepszych i najbardziej ekscytujących nagrań na żywo ze wszystkich epok.

To był jeden z tych momentów lat 60-tych, które już nigdy nie powrócą- słuchanie go ponownie po tylu latach przywraca ten moment i nastrój tamtych chaotycznych lat.




niedziela, 10 stycznia 2021

CROSBY STILLS & NASH - Crosby Stills & Nash /1969/

 


1.   Suite: Judy Blue Eyes
2.   Marrakesh Express
3.   Guinnevere
4.   You Don't Have To Cry
5.   Pre-Road Downs
6.   Wooden Ship
7.   Lady of the Island
8.   Helplessly Hoping
9.   Long Time Gone
10.   49 Bye-Byes

„Crosby, Stills & Nash” to niezwykle bogaty i wpływowy debiutancki album „super grupy” o tej samej nazwie. Ale to nie był tylko zespół, to było coś więcej. Trzy krnąbrne gwiazdy mogły uleczyć swoje zranione ego po widocznym załamaniu ich karier. David Crosby miał swoje starcia z The Byrds, które doprowadziły do jego zwolnienia, Graham Nash był niezadowolony z kierunku, w jakim podążali The Holies a Stephen Stills był już swego rodzaju niezależnym autorem piosenek/muzykiem po rozpadzie Buffalo Springfield. Razem stworzyli muzykę będącą oryginalnym zwrotem z folku, country, bluesa i rocka, zwieńczoną mistrzowskimi harmoniami wokalnymi. Crosby wraz z Stillsem spotkali się podczas nieformalnego jamu z Paulem Kantnerem z Jefferson Airplane. Crosby znał Nasha z trasy koncertowej po Wielkiej Brytanii w 1966 roku z udziałem The Byrds i The Hollies. Trzej muzycy po raz pierwszy wystąpili razem na prywatnej imprezie w lipcu 1968 roku, gdzie od razu zdali sobie sprawę, że mają wyjątkową chemię wokalną. Muzycznie to Stills przyjął główną rolę, dostarczając większość głównych gitar, basu i instrumentów klawiszowych wraz z partiami wokalnymi. Crosby i Nash dodali do wokalu trochę gitary akustycznej i / lub rytmicznej a perkusję zapewnił Dallas Taylor. Prosta, zaimprowizowana okładka albumu przedstawia trzech członków siedzących na kanapie przed opuszczonymi domami na kilka dni przed ich wyburzeniem.

Album zaczyna się w najlepszy możliwy sposób znakomitym numerem „Suite: Judy Blue Eyes” autorstwa Stillsa a napisanym dla Judy Collins piosenkarki folkowej, byłej jego dziewczyny. To jest siedmio i pół minutowe muzyczne arcydzieło będące wczesnym przykładem prawdziwie progresywnej muzyki zbudowanej na akustycznych rytmach i harmoniach w czterech odrębnych sekcjach. Pierwsza sekcja to tradycyjny popowy utwór, druga, wolniejsza skupiona została na trzyczęściowych harmoniach, zakończona krótkim akustycznym prowadzeniem Stillsa. W trzeciej części grana jest wyjątkowa perkusja z pełnym bębnieniem, wprowadzającym klimatyczną część końcową, w której znajdują się hiszpańskie teksty towarzyszące słynnemu wokalowi „doo-doo-doo-da-doo”. To zadziwiająca piosenka w której każda sekunda jest rzeczywiście fantastyczna.

Następną w kolejce jest kreacja Nasha, „Marrakesh Express”. Chociaż to banalna raczej sprawa, pozostaje bardzo przyjemna. Zawiera niezapomnianą, dobrze przygotowaną gitarę prowadzącą autorstwa Stillsa, unoszącą dźwięk przypominający sitar. Nie sposób przestać się zastanawiać, co Nash palił „wydmuchując kółka z dymu” podczas tej marokańskiej podróży. Utwór stał się hitem pop, osiągając top 10 na listach przebojów Bilboardu.

Mistyka oraz magia wkracza w nas podczas kolejnego numeru, którym jest „Guinnevere” Davida Crosby’ego. To bardzo łagodny i hipnotyzujący utwór, który nigdy nie nabiera tempa ani intensywności i zawiera dziwne strojenie i metrum. Ten mglisty epos wiruje i kołysze się w swoim cudownym blasku a kończy się optymistycznym stwierdzeniem „We will Be Free”.

Po tej niezwykłej trylogii piosenek następuje luźniejszy „You Don’t Have To Cry”, będący przyjemnym numerem z wpływami country i odrobiną pedal steel guitar. Pierwsza stronę albumu kończy „Pre-Road Downs”, który zawiera naprawdę fajne efekty na gitarze prowadzącej i funkowym basie.

 

„Wooden Ships” jest piosenką, która pochodzi z oryginalnego jamu Crosby’ego, Stillsa i Kantnera (który jest współautorem piosenki i nagrał własną wersję z Jefferson Airplane). Ociekająca postapokaliptyczną wizją świata melodia porusza struny podczas głośniejszych efektów. Lekko płynące harmonie pomagają zebrać czarne wilgotne jagody z pochłoniętej mchem ściółki leśnej. Otwierające się kolejne minuty zaczynają dryfować w stronę czysto folkowych melodii. „Lady of the Island” to prawie w całości Nash, Stills dodaje trochę wyluzowanych harmonii w duecie. „Helplessly Hoping” powraca do bogatych harmonii z pięknie wykonaną, wyselekcjonowaną akustyką, która stanowi jedyny podkład w całej tej kwintesencji Crosby’ego, Stillsa i Nasha. Opowiadający o zamordowaniu liberalnie myślącego Bobby’ego Kennedy’ego, „Long Time Gone” jest autorstwa Crosby’ego, który wyraźnie był jego zwolennikiem. To pop rockowa piosenka w stylu lat 60-tych, w której Stills gra na świetnym funkowym basie, organach, z zagrywkami gitary prowadzącej w całej zwrotce i fantastycznie mocnymi harmoniami w kontekście rockowym podczas refrenu. Ten wspaniały debiut kończy się znakomitym, „49 Bye-Byes”, rockowym walcem prowadzonym przez przerywane organy i świetniejszy, wieloczęściowy wokal. Piosenka rozpada się na kilka interesujących sekcji dążąc do prawie osobnej mini suity.

Album „Crosby, Stills & Nash” osiągnął 6 miejsce na liście albumów Bilboardu.

Po jego wydaniu grupa zagrała głośne koncerty, w tym na słynnym Woodstock Music Festival, gdzie połączyła się z Neilem Youngiem i osiągnęła niebywały wpływ na amerykańską muzykę początku lat 70-tych.









niedziela, 3 stycznia 2021

THE BEATLES - Love



Gdy przystępowano do renowacji fresków Michała Anioła na suficie Kaplicy Sykstyńskiej wśród miłośników sztuki i krytyków na całym świecie wybuchło prawdziwe oburzenie. Płakali, że fałszowanie tak ukochanego arcydzieła jest bluźnierstwem, ale kiedy kurz i niedoskonałości wieków zostały usunięte, na freskach pojawiły się nowe warstwy głębi i koloru, których nikt wcześniej nie zauważył. Zarówno krytycy jak i fani płakali, gdy okazało się, że oryginalne nagrania Beatlesów zostaną wykorzystane jako ścieżka dźwiękowa do nowego programu Cirque de Soleil na Vegas Strip. Klasyczne utwory z katalogu zespołu zostały zremiksowane i zremasterowane co w oczach fanów The Beatles jest akcją równoznaczną ze zdradą. Jednak pomimo krytyki, Sir George Martin, producent nagrań Beatlesów, był zdeterminowany, aby stworzyć nową wizję znanych numerów zespołu. Pozostający wiernie w duchu Johna, Paula, George’a i Ringo album „Love”, jest wielkim dziełem George’a Martina i jego syna, Gilesa a także wspaniałym hołdem dla zmarłych Johna Lennona i George’a Harrisona.

„Love” to kawałki i fragmenty ponad 130 nagrań Beatle wykorzystanych do stworzenia pięknego kolażu dźwiękowego, który płynie od otwarcia do zamknięcia.

Piosenki są ze sobą połączone, linie wokalne i aranżacje symfoniczne tworzą karmelowe pola a odrębne utwory przenikają się jedne w drugie. Efekt jest taki, że tworzy się jeden ciągły krajobraz dźwiękowy, od pierwszych nut po szczyt Lata Miłości.

Znajomość płyt The Beatles jest jak przysłowiowa mapa zapisana liniami na dłoniach i jest zawsze pod ręką. Nawet przypadkowi słuchacze, świadomie lub nie, mają większość katalogu zespołu osadzoną w swojej podświadomości. To, że nowe miksy Martinów znajdują głosy i instrumenty w niewłaściwych miejscach nic nie szkodzi tylko dodaje posmaku gdy uświadomimy sobie, że wszystkie one wywodzą się ze wszechświata Abbey Road.

Album zaczyna ciche świergotanie ptaków, po czym eteryczne harmonie wokalne „Because” nadają scenie delikatną, magiczną wyrazistość. Kontrapunkt jest bardzo celny. Początkowy akord „A Hard Days Night” płynnie przechodzi w jedyne solo perkusyjne Starra ( w karierze?) aby za chwilę w jakiś sposób zmienić się w „Get Back”. Tutaj zdajesz sobie sprawę, czego możesz się spodziewać po całej płycie a raczej czym może ekipa Martinów cię zaskoczyć. Muzyka The Beatles jest tak głęboko wchłonięta przez naszą świadomość, że możemy odtwarzać piosenki w naszych głowach, kiedy tylko zechcemy. Dlatego pomysł, by ktoś zrobił coś nowego z katalogiem – miksowanie i dopasowywanie różnych piosenek, łączenie całości w epicki zestaw – jest ekscytujący. Każda próba bawienia się tą muzyką jest jak dalekosiężna operacja mózgu. Zgniecione fragmenty są tutaj tylko przyprawą, sporadycznym drażniącym efektem, który przypomina nam, że nie siedzimy tylko i słuchamy The Beatles. Dzięki tym subtelnym zmianom tu i ówdzie, „I am the Walrus” lśni jak arcydzieło awangardowego zapomnienia. Posłuchajcie co dzieje się w „Drive My Car”. Rejestracja zestawienia zajmuje chwilę, znajome są nam zarówno dęciaki jak i refren a potem poszarpane solo gitarowe McCartneya z „Taxman” zastępuje solówkę z „Drive My Car”, a następnie przechodzi z powrotem do solówki z pierwotnego numeru. To dowcipna sztuczka, która ma doskonały sens konstrukcyjny. Ale chwila zwątpienia. Czy to się naprawdę właśnie wydarzyło? A może to zawsze się zdarzało, przez lata, lata i niezliczone ilości słuchania, a ja dopiero teraz to zauważam?

Nie. W swojej największej i najbardziej zuchwałej sztuczce Sir Martin wykorzystuje metodę wycinania i wklejania, aby nasycić niektóre utwory lśniącym obłoczkiem. Każdy z muzyków The Beatles ma swoje materiały wzięte na warsztat przez Martinów. McCartney ma tutaj mnóstwo swojego podstawowego materiału, Lennon nie stroni od bardziej abstrakcyjnych, kwaśnych kawałków (w tym akustyczna wersja demo „Strawberry Fields Forever”). Tego wszystkiego można się spodziewać, ale miło jest widzieć, że sam Harrison przeszedł przesłuchanie z dużą ilością materiału no a Starkey. Cóż, można oczekiwać, że jego kompozycja „Octopus’s Garden” zdobędzie pozytywną ocenę aby zawitać na „Love”. No i wersja tego numeru nigdy nie brzmiała lepiej dzięki sprytnemu nowemu otwarciu (fragment „Good Night”) a także połączeniu go z efektami dźwiękowymi z „Yellow Submarine”. Z pewnością wysunięta na pierwszy plan gra Ringo na perkusji jest ogromną atrakcją i chciałbym zobaczyć jego twarz, gdy chichotał z nostalgią podczas premiery. Połączenie różnych części „Tomorrow Never Knows” i „Without You/Without You” pokazuje wpływ wschodniego mistycyzmu z brzęczącym sitarem i tekstami inspirowanymi Tybetańską Księgą Umarłych. Wygląda na to, że George Harrison i Ringo Starr w końcu dostają swoją zasługę na tej płycie po wszystkich latach pozostawania w cieniu Johna i Paula. Okrojona akustyczna wersja „While My Guitar Gently Weeps” ujawnia duchowy cud i tęsknotę Harrisona, stając się lśniącym diamentem na linii horyzontu.

Jeśli nadal nie wiesz o co chodzi, w zasadzie wszystko, co musisz wiedzieć, to jedno: to jedna gigantyczna mieszanka piosenek The Beatles, ułożona warstwowo, biegnąca od jednego utworu do drugiego z gracją i bez wysiłku. Na przykład spowolnione intro do „Lucy in the Sky of Diamonds” czyli jak „Blackbird” w cudowny sposób staje się „Yesterday”. A czy właśnie usłyszałem riff gitarowy „Hey Bulldog” w „Lady Madonna”? a świetny „Being for the Benefit of Mr. Kite” wpada bezpośrednio w potężny refren „I Want You(She’s So Heavy)”, który dodatkowo wzmocniony jest przez dodanie wokali z „Helter Skelter”. Jest parę rzeczy, które Martinowie zostawili prawie w stanie dziewiczym. Ale posłuchaj „Hey Jude”. Przecież wspaniale jest usłyszeć rundę epickiego refrenu z samym głosem i perkusją. To są nieprzewidywalne ozdoby wydobytych nut spoza migocących świateł latarni.

Psychodeliczne zabawy Lennona nigdy nie były obce Martinowi. A tutaj poszło jeszcze dalej. „Strawberry Fields Forever” cyklicznie przechodzi przez różne nagrania demo, zanim rozkwita w oficjalnie znanej wersji, no i dodanie orkiestrowego przerywnika „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band”, solo na fortepianie z „In My Life”, solo na trąbkę z „Penny Lane”, klawesyn i wiolonczela z „Piggies” a na koniec koda z „Hello Goodbye”. Te nowe edycje i zestawienia nie są wykonywane wyłącznie ze względu na eksplozję dźwięku. Harmonia stylistyczna i tematyczna odgrywa dużą rolę w dokładnym dopasowaniu poszczególnych utworów. W miarę jak album się wyczerpuje, piosenki stają się perłami i tworzone są samodzielnie.

Dźwiękowy wir wypełniający „Love” powoli się uspokaja. Ale nie kończy się na orkiestrowej fali z góry do dołu z „A Day in the Life, która byłaby boleśnie oczywista i odpowiednia. Martinowie zamykają drzwi przed mroczniejszym, bardziej artystycznym aspektem Beatlesów, pozwalając aby podnoszący na duchu zespół popowy wprowadził słoneczny klimat na ostatnią część albumu. „Życie jest łatwe z zamkniętymi oczami i niezrozumieniem wszystkiego, co widzisz”. Triumfalny „All You Need is Love” doskonale zamyka album. To wszechogarniająca deklaracja racji bytu dająca Miłość i Wiarę w lepsze jutro.