niedziela, 20 lutego 2022

COLOURS - Colours /1968/

 


1. Black Day at Black Rock, Baby
2.Love Heals
3.Hekping You Out
4.Where Is She
5.Rather But Me
6.I'm Leaving
7.Brother Lou's Love Colony
8.I Think Of Her {She's On My Mind}
9.Lovin'
10.Cataleptic
11.Don't You Realize

Carl Radle - bass,voc
Chuck Blackwell - drums,voc 
Jack Dalton - gtr,voc
Rob Edwards - lead gtr,voc
Gary Montgomery - piano,voc

Byłem niemal pewien, że słuchając grupy Colours mam do czynienia z młodymi Anglikami, inspirującymi się „Revolverem” The Beatles czy też zapatrzonymi w harmonie wokalne braci Gibb. A tu niespodzianka. Otóż mamy kolejną amerykańską trupę, której korzenie sięgają Oklahomy gdzie perkusista Chuck Blackwell i basista Carl Radle byli kumplami młodego Leona Russela. Zasadniczo Colours był projektem studyjnym a album powstawał przez kilka miesięcy pod koniec 1967 roku. W następnym roku wydała go wytwórnia Dot Records, która głównie nastawiona była na muzykę łatwą, lekką i przyjemną, przez co nie miała zbyt dużego doświadczenia w pracy z taką grupą jak Colours i dlatego ich album nie eksplodował w wyniku słabego marketingu. Szybko jednak płyta zatytułowana jak zespół stała się obiektem kolekcjonerskim, a jej wartość rosła przez lata.

To prawdziwa zapomniana perełka (któraż to już), która choć nieco wtórna, obfituje w żywiołowe aranżacje, mocne melodyjne haki i wyrafinowane pejzaże dźwiękowe. Od początku do końca album jest zwarty i skupiony. Lekki psychodeliczny temperament zespołu idealnie zrównoważony został z nieskazitelną muzykalnością i doskonałymi harmoniami. Wystarczy posłuchać otwierające płytę „Bad Day at Black Rock, Baby” i ich misja staje się jasna. Zespół nigdy się nie poddaje a na zakończenie słuchania płyty „Colours” pozostaje niedosyt. Niestety nic więcej nie zostało.

Album został wyprodukowany przez Danny’ego Moore’a i Richarda Delvy’ego a materiał został napisany przez gitarzystę Jacka Daltona i klawiszowca Gary’ego Montgomery’ego. Wyszła im wspaniała kolekcja gotowego do słuchania psychodelicznego popu lub jak kto woli baroque popu. Uwagę zwraca rytmika nagrań, która jest bardzo udana. Doskonały bas zawsze wciska się we właściwe miejsce, a klawisze i harmonie mają silny beatlesowski charakter. Posłuchajcie „Love Heals” ociekający wpływem Sgt. Peppera co nie jest zarzutem. Przetworzone wokale, operowe podkłady wokalne a całość bardzo melodyjna – nic więc dziwnego, że Dot wybrało ten numer na singla. Klimat utworów jest po prostu bardzo słoneczny, przecież czas w jakim powstały był kalejdoskopowo kolorowy. „Helping You Out” jest właśnie takim słonecznym dźwiękiem, gdzie fajne wrażenie robią akcenty wokalne przy wejściach w zwrotki. „Where Is She” tu sam uśmiech wstępuje na myśl o pięciu gościach z Oklahomy, którzy nasłuchali się Paula McCartneya i stworzyli ładną balladę w dodatku wzbogaconą partią fletu w tle. Jak już pisałem to były czasy gdzie kalejdoskop dźwięków mieszał na płytach różne sfery i urozmaicał dzięki temu dane krążki. Wpływ raga-rocka w „Rather Be Me” z dodatkowym przetworzonym wokalem i wrzuconymi efektami produkcyjnymi jest bardzo kwasowym numerem grubym jak pieprz w słoiku z konfiturami. Zresztą w podobnym stylu mamy i kolejne perełki, „Brother Lou’s Love Colony” czy „Lovin’”. Ten drugi ma fantastyczny rytm a całość jest pełna bliskości Lennonowskim barwom. Ciekawym efektem zwrotnej gitary i akustycznej pracy jest „I Think of Her (She’s On My Mind)” gdzie dodatkowo zespół wydobywa soulowe ruchy z epoki. Na pewno w pamięci pozostanie numer „Cataleptic” z mocno trippową partią i wyśmienitą psychodeliczną solówką gitarową a kończący płytę „Don’t You Realize” doprowadza do tego, że ledwo ostatnie dźwięki się kończą, już masz ochotę na powtórkę. Niestety gdy gusta publiczności oswoiły się z latem miłości, kolekcja „Colours” została przeoczona przez krytyków i przepadła. A przecież nazwać tą płytę niewyśpiewanym klejnotem to spore niedopowiedzenie. Grupa przestała istnieć w 1970 roku a muzycy zaczęli współpracę z innymi zespołami m.in. z Taj Mahalem, Derek and the Dominoes, Ericiem Claptonem czy Joe Cockerem. Carl Radle w 1980 roku zmarł na skutek śmiertelnej kombinacji alkoholu i narkotyków. Kalejdoskopowa kombinacja kolorowych barw odeszła na zawsze.








niedziela, 13 lutego 2022

NEIL YOUNG - On The Beach /1974/

 


  1. Walk On
  2. See The Sky About To Rain
  3. Revolution Blues
  4. For The Turnstiles
  5. Vampire Blues
  6. On The Beach
  7. Motion Pictures (For Carrie)
  8. Ambulance Blues

Być może to najbardziej rozgoryczone wydawnictwo Neila Younga, chociaż muzycznie pojawiają się radosne iskierki ale „On the Beach” jest na pewno mniej dopieszczony, mniej komercyjny i ogólnie bardziej ponury niż mający podniosłą dramaturgię „Harvest”. Ten muzyczny i tematyczny zwrot być może wynika ze skomplikowanych relacji i niezadowolenia ze sławy, a także poczucia wyobcowania, które z niej wynika. Ten motyw wyobcowania pojawia się silnie w muzyce i tekstach, z takimi wersami jak „Mieszkam tu na plaży/ ale te mewy wciąż są poza zasięgiem”. Ta zdolność tworzenia Neila głębokich fraz jest w swojej zwodniczej prostocie niezwykle piękna. Czuję, że mewy w tej chwili reprezentują wolność i niezależność, które Young czuł, czuł, że one są poza jego zasięgiem, pomimo wysiłków, aby osiągnąć ten cel. „On the Beach” to opowieść o złamanym marzeniu Artysty. Dom przy plaży, spokój w pokoju, siedzenie z muzykami na werandzie i granie na gitarze, a wszystko to zostaje zrujnowane przez rzecz, która mu je zapewnia – sławę. Marzenie – doskonale reprezentowane przez bębenek z koziej skóry (djembe), które smutno i oszczędnie stuka do wielu utworów na płycie – próbuje się przebić przez kolorowe ściany ale wkrótce godzi się z faktem, że życie nie jest tym czym miało być.

„Nadchodzą dobre czasy/ Słyszę to wszędzie, gdzie pójdę/ Dobre czasy nadchodzą/ Słyszę to wszędzie, gdziekolwiek pójdę/ Dobre czasy nadchodzą/ ale na pewno nadchodzą powoli”.

Tytułowy numer otwiera pełnię uczuć słuchacza. Nie przejdziesz obojętnie obok niego. Nie.

Leniwe akordy gitary Younga kreślą jasne i słoneczne linie, jednocześnie doprowadzając piosenkę do smutku. Szorstka produkcja potęguje ponury nastrój a rażące słonecznie promienie nie dają żadnego ukojenia, a jedynie upał, od którego nie ma ucieczki. Jest jeszcze jeden diament na płycie. To kończący album „Ambulance Blues”, z pewnością jedna z moich ulubionych piosenek Neila Younga. Boleśnie smutna początkowa partia akustycznej gitary jest tak boleśnie smutna, że mam uczucie tonięcia, zanim pojawi się tekst. Utwór opowiada o zanikaniu hipisowskiego snu i śmierci optymizmu lat 60-tych, oddaje nostalgię za chwilami utraconymi w czasie, o kelnerkach płaczących w deszczu, rozbitych domach i pustych centrach miast. Tekst ma formę szkicu, a piosenka czerpie wielką wagę z migawek z życia i jest ciężka od ogromnego poczucia straty. Sposób w jaki Young to śpiewa jest prawdziwy i osobisty, brzmi jak nawiedzony i samotny, bez niczego, poza swoją gitara akustyczną, która dotrzymuje mu towarzystwa w bezkresnej próżni czasu. Jest prawdziwa gorycz w sposobie, w jaki śpiewa „Ona potrzebuje kogoś, na kogo może krzyczeć” i prawdziwe poczucie żalu, gdy wtóruje mu „A ja jestem takim dupkiem, że sprawiam, że czuje się tak źle”. To jedna z tych piosenek, które mogłyby trwać bez końca, jej żałobne smyczki i harmonijka zawodzą niczym fale wynurzające się z oceanu smutku. Utwory na płycie sprawiają wrażenie, jakbyś siedział i patrzył na to, co dzieje się na świecie, pozwalając mu przemijać, będąc zbyt wyczerpanym i załamanym by cokolwiek z tym zrobić. Warto zauważyć, że podczas gdy teksty są ważnym punktem płyty to aranże wciąż robią wiele, by stworzyć to poczucie izolacji, które sprawia, ze tekst naprawdę rezonuje. Tak wiele smutku jest przekazywane przez solówki gitarowe gdy pojedyncze nuty jak widmo rozpływają się we mgle. Nie umniejsza to oczywiście emocjonalnego wydźwięku całego albumu. Jest to przejmująca i ludzka ucieczka w depresję i zauważcie, że wcale przy tym nie jest nudna. To płyta na samotne deszczowe dni, albo na bycie na plaży i obserwowanie morze przy okazji rozmyślając o życiu i innych rzeczach. O proszę.

Zgadza się, możesz tego słuchać na plaży!

Po prostu wybierz dzień, kiedy nie jest zbyt słonecznie i spróbuj poszybować wśród ulotnych dźwięków mew.





wtorek, 1 lutego 2022

GRATEFUL DEAD - Dick's Picks volume 4

 


  • Introduction by Zacherle
  • Casey Jones (Jerry Garcia / Robert Hunter)
  • Dancing In The Streets (Stevenson / Gaye / I. Hunter)
  • China Cat Sunflower (Jerry Garcia / Robert Hunter)
  • I Know You Rider (Traditional arr. Grateful Dead)
  • High Time (Jerry Garcia / Robert Hunter)
  • Dire Wolf (Jerry Garcia / Robert Hunter)
  • Dark Star (Jerry Garcia / Bill Kreutzmann / Phil Lesh / Ron McKernan / Bob Weir / Robert Hunter)
  • That's It For The Other One (Grateful Dead)
  • Turn On Your Lovelight (Scott / Malone)
  • Alligator (Phil Lesh / Ron McKernan / Robert Hunter)
  • Drums (Mickey Hart / Bill Kreutzmann)
  • Me and My Uncle (Phillips)
  • Not Fade Away (Petty / Hardin)>
  • Mason's Children (Jerry Garcia / Phil Lesh / Bob Weir / Robert Hunter)>
  • Caution (Do Not Stop On Tracks) (Grateful Dead)
  • Feedback (Grateful Dead)
  • And We Bid You Goodnight (Traditional arr. Grateful Dead)

  • Jerry Garcia - lead guitar, vocals
  • Mickey Hart - drums
  • Bill Kreutzmann - drums
  • Phil Lesh - bass, vocals
  • Ron McKernan - organ, percussion, vocals
  • Bob Weir - guitar, vocals

To jeden z najsłynniejszych momentów w historii występów Grateful Dead. Osobne podziękowania należą się Dickowi, bo to dzięki niemu razem możemy poszybować po orbicie przy dźwiękach raczej nieziemskich. Dick’s Picks volume 4 zawiera nagrania z 13 i 14 lutego 1970 roku z dwóch wyjątkowych nocy w Fillmore East w Nowym Jorku. Oba te koncerty składały się z trzech setów, zaczynały i kończyły się segmentami elektrycznymi z akustycznym setem pośrodku. Na tym wydawnictwie nie ma żadnego materiału akustycznego. Częściowo znajdziemy go na „Bear’s Choice”.

Dobra, to do rzeczy.

Oto John Zackerle przedstawia zespół entuzjastycznemu tłumowi, życząc wszystkim wesołych Walentynek, opowiada jak zamierzał wystąpić w trumnie ale ta pękła, a następnie wypowiada się na temat „bycia niepokojonym przez kraby na kanale 44”. Następnie mówi, że „to jest wspaniały niedzielny poranek, Grateful God-damn Dead”, podczas gdy oni wdzierają się radosnym „Casey Jones” prowadząc do soulowej, psychodelicznie zabarwionej wersji „Dancing in the Street”, która energetyzuje imprezową atmosferę, gdy Weir zaprasza wszystkich do wstania i tańczenia dookoła. Ten taniec udziela się słuchającemu. Nie sposób przejść obok, ta więź z muzykami jest bardzo odczuwalna. To dziwne ale muzyka Grateful Dead właśnie tak na mnie działa. Dochodzi do tego, że uczestniczę w tej grze nie jak świadek tylko pełnoprawny uwodziciel. Jestem z Wami chłopaki!

Błyszcząca „China Cat Sunflower>I Know You Rider” prowadzi nas do prawie trzydziestominutowej „Dark Star”. Oszałamiająco piękne, spokojne pasaże wyrównują poziomy oświetlone pięcioma setkami słońc. Gdy błądzę wśród wspaniałych mrożonych przysmaków,  obserwuję brzoskwinie i ananasy, a potem spaceruję całą noc pustymi ulicami. Nagle wokal Jerry’ego przerywa tą podróż samotności, a ja idę i marzę o straconej miłości przechodząc obok błękitnych aut zmierzających w stronę cichej chaty. Otwierając kolejne drzwi wpadamy na podstawowe intro „That’s It for Other One”, po którym następuje zelektryfikowany segment z podwójną perkusją a całość zostaje wbita w szaleńczy wir gwiezdnych pejzaży, poczekaj, usiądź i wyglądaj autobusu, który odwiezie nas do swojskiej Wieczności gdzie zostało serce i popłynęły pożegnalne łzy. I teraz spokoju nie ma.

Oto nadchodzi czas rhythm and bluesa, kiedy to niegrzeczny soulowy wokal Pigpena wdziera się w dzikie „Turn On Your Love Light”. Co za noc, a to jeszcze nie koniec. Szaleńczy głos gitary i wokalu napędza szyderstwem strachu i otumania wściekłych władców. Przez cały ten czas zawirowana publiczność je Deadom z ręki, a magia trwa nadal. Warto wspomnieć o uchwyconym ciepłym blasku i uważnej atmosferze panującej w Fillmore East. To doświadczenie niepodobne do żadnej innej realizacji koncertowej.

A to jeszcze nie koniec.

Trzeci dysk daje nam kilka piękności. Bob Weir brzmi bardzo zrelaksowany w radosnym „Me & My Uncle” a Pigpen otwiera bluesowy „Alligator”. To jak wysokooktanowy ładunek porywający robaka w milion atomowych cykli, potem perkusiści biorą sprawy w swoje ręce i przez prawie trzynaście minut uruchamiają populacje nowymi nerwami wszechświata. Ciekawie zagrane „Not Fade Away” ukazuje Jerry’ego, który tworzy nowe instrumentalne pasaże z wnętrza tego rockandrollowego klasyka. Czas płynie non stop, z „Not Fade Away” zamiast zwyczajowego „Goin’ Down the Road Feeling Bad” wyskakuje rzadko wykorzystywana wersja „Mason’s  Children”, krótka ale mocna i zapowiadająca niesamowite „Caution (Do Not Stop On Tracks)”. To tutaj cała siła grupy wychodzi poza atmosferę, przyspiesza z karkołomną prędkością, to tutaj słońce oświetla to co zagarniam aż po horyzont, jednym rzutem oka. Gdy Pigpen bierze mikrofon i intonuje „All You Need”. Uważna publiczność delektuje się tymi momentami, szczególnie podczas gromkich podchodów instrumentalnych prowadzonych przez Lesha i jego chodzące linie basu. Całość dochodzi do ostatniej wieczności a kiedy Weir dołącza do Pigpena na dodatkowe refreny „All You Need” zaczyna się instrumentalny jam, Wow!

„Caution (Do Not Stop on Tracks)” nabiera tempa by później odreagować w końcowych minutach „Feedback”, będących preludium do „Space”. To prawie dziesięć minut muzyki obciążonej kwiatem, która by przetrwać musi żyć do ostatniej kropli radości.

Całość zamyka, wykonane a capella, gustowne „And We Bid You Goodnight”. Tak kończy się wzajemne uznanie pomiędzy publicznością i zespołem.

To była naprawdę dobra noc!

A podczas koncertu padał śnieg. Wyobraźcie sobie muzycznie naładowanych deadheadowych świrów rzucających się śnieżkami i tarzających się wokół sali Fillmore East.

To była noc!