niedziela, 26 grudnia 2021

JERRY GARCIA BAND - GarciaLive volume 16

 


01 – How Sweet It Is (To Be Loved by You)
02 – Struggling Man
03 – He Ain’t Give You None
04 – Simple Twist of Fate
05 – Lay Down Sally
06 – The Night They Drove Old Dixie Down
07 – My Sisters and Brothers
08 – Deal
09 – The Way You Do the Things You Do
10 – Waiting for a Miracle
11 – Shining Star
12 – Ain’t No Bread in the Breadbox
13 – Don’t Let Go
14 – That Lucky Old Sun
15 – Bright Side of the Road
16 – (What A) Wonderful World

Mamy różne serie archiwalnych występów zespołu Grateful Dead, bardzo cenione przez DeadHeadów, więc nie ukrywam wielkiej radości jaką parę lat temu sprawiła firma ATO zapowiadając udostępnienie nam solowych koncertów Jerry’ego Garcii. Do tej pory wyszło siedemnaście tomów zawierający wiele ekscytujących nagrań i dających niewspółmierną radość z ich słuchania. Nie będę opisywał ich chronologicznie od daty wydania ale raz na jakiś czas na pewno pisząc o niektórych koncertach Jerry’ego, mam pragnienie zachować je dla następnych pokoleń. Nie ukrywam, że najbardziej do mnie przemawiają sety z przełomu lat 90-tych i to nie tylko dzięki porywającym wykonaniom ale dodatkowo dzięki Melvinowi Sealsowi, wyśmienitemu organiście. Brzmienie Hammonda jest tym co zawsze raduje moje uszy, a uzupełniające się z gitarą i basem jest po prostu urzekające.

15 listopada 1991 roku grupa Jerry Garcia Band zawitała po raz pierwszy do sali Madison Square Garden w Nowym Jorku aby dać prawie trzygodzinny występ dla fanów spragnionych luźnej, swobodnej i optymistycznej chwili, która oderwałaby ich od otaczającej rzeczywistości. Słuchając go nie sposób oprzeć się wrażeniu, że ten koncert jest ścieżką opowiadającą historię drogi jaką Garcia przeszedł do tej pory. Mamy tu wachlarz numerów jego ulubionych kompozytorów, wszechstronną i pomysłową pracę gitary oraz konsekwentnie energiczny wokal, podany w radosnym nastroju co możemy sprawdzić już od pierwszych taktów, otwierającego całość numeru. Koledzy z grupy lidera odpowiadają na jego aktywne zaangażowanie z nie mniejszym animuszem jak on sam. Perkusista David Kemper i długoletni współpracownik, basista John Kahn pozostają niezmiennie dyskretni, ale para jest tak sprawna, że miarowe pulsowanie w „Don’t Let Go” doprowadza do szemrzącej drogi wzdłuż ciała, by następnie płynnie podkreślić emocjonalne wykonanie przez Jerry’ego „Simple Twist of Fate” Boba Dylana. Klawiszowiec Melvin Seals jest bardzo rozległy w swoich barwach, chociaż czasem zostawia po sobie szaleńcze nuty. W rzeczywistości, w wielu momentach obu setów, jak na przykład na początku ścieżki Marvina Gaye’a „How Sweet It Is (To Be Loved By You), praktycznie kradnie on światło reflektorów frontmanowi. Kościelna atmosfera, którą wydobywa z organów w „That Lucky Old Sun” jest wprawdzie przerywnikiem ale intryguje i każe się uważniej wsłuchać w płynący dźwięk.

Jednak co by nie mówić faworytem wieczora zostaje Jerry Garcia i jego gitara. Najlepsza gra Garcii na gitarze zawsze odznaczała się precyzyjnym wyczuciem i swobodnym ruchem w nieznane tereny i te szesnaście numerów nie jest tu wyjątkiem. Wręcz przeciwnie, częste zmiany tonacji przez gitarzystę są godne uwagi. Na przykład, posłuchajmy jak w synkopowanym utworze „Ain’t No Bread in the Breadbox” ta gitara natarczywie popycha zespół w jego jednolitym ruchu. To się musi zdarzyć. Inaczej sprawa wygląda w „Deal” gdzie jego ostre prowadzenie przecina powietrze i zamyka bramy na klucz. Pajęczyny, które owijają koncert z każdej strony prowadzą w sam środek niezwykle mocnego „Don’t Let Go”. Zawsze ten numer wywierał na mnie ogromne wrażenie, jest jednym z najbardziej transcendentalnych utworów w repertuarze Jerry Garcia Band. Jest w tej piosence coś, co zawsze rozpala Garcię i jego zespół a gitarowe podróże prowadzą muzyków krętą ścieżką surrealistycznego krajobrazu aby w pełni zanurzyć się w głębi utworu. Publiczność wypełniająca to światowej sławy miejsce w wielu momentach odpowiada z szacunkiem i oddycha pełną swobodą, którą muzycy z chęcią jej oddają. Natomiast delikatność w głosach Jacklyn LaBranch i Glorii Jones jest rozczulająco barwna i pięknie współgra z wokalem Garcii. No i jeszcze rzadko bisujący ale będący w znakomitym nastroju zespół wykonuje na zakończenie wieczoru ponadczasowy „(What A) Wonderful World” wysyłając wszystkich do domu jakby stąpali po wodzie.




czwartek, 16 grudnia 2021

LOVE - Forever Changes /1967/

 


1. Alone Again Or (Bryan MacLean) - 3:17
2. A House Is Not A Motel - 3:32
3. Andmoreagain - 3:20
4. The Daily Planet - 3:31
5. Old Man (Bryan MacLean) - 3:00
6. The Red Telephone - 4:47
7. Maybe The People Would Be The Times Or Between Clark And Hilldale - 3:34
8. Live And Let Live - 5:26
9. The Good Humor Man He Sees Everything Like This - 3:07
10.Bummer In The Summer - 2:23
11.You Set The Scene - 6:49

*Arthur Lee - Lead Vocals, Guitar
*Johnny Echols - Lead Guitar
*Bryan Mac Lean - Rhythm Guitar,  Vocals
*Ken Forssi - Bass Guitar
*Michael Stuart - Drums, Percussion


„Forever Changes” grupy Love, to prawdziwe brzmienie Los Angeles końca lat 60-tych, które nie jest ani rajem dla trippów, ani Królestwem Jaszczurów, ale czyśćcem, w którym panuje paranoja i żal. Grupa będąc już weteranem lokalnej sceny, uchwyciła miasto w całej jego skwarnej chwale. Charyzmatyczny, czarnoskóry gitarzysta i wokalista Arthur Lee wytracił hippisów i słoneczną zabawę a zamiast tego pokazał nam wojnę w Wietnamie, uzależnienie przyjaciół od narkotyków i zagładę. Zamknięty w domu na wzgórzach Hollywood, patrzył na miasto z góry i odczuwał dziwny strach. W końcu nabrał przekonania, że zbliża się jego śmierć i że „Forever Changes” będzie jego ostatnią wypowiedzią dla świata. Stał się więc perfekcjonistą, wyrażając całe swoje nieszczęście, strach, winę i nadzieję nie tylko w mrocznych tekstach ale i w samej muzyce, która czerpiąc z różnych źródeł i mając wydawałoby się łagodny charakter, ma pewien w sobie niepokój. Ta płyta jest gąszczem poplątanych wątków fabularnych, co widać w tekstach Lee. Czy słuchając tego niepokojącego wołania o pomoc „Siedzę na wzgórzu, patrzę jak wszyscy ludzie umierają/ Po drugiej stronie będę czuł się lepiej” możesz przejść obojętnie. Arthur śpiewa te słowa na „The Red Telephone” a spokój w jego głosie, rzeczowość z jaką je wygłasza, czyni je tym bardziej niepokojącymi. Instrumentalnie, album zbudowany jest z akustycznego rdzenia gitarowych dźwięków z nakładkami instrumentów dętych blaszanych, smyczków i orkiestrowego zgiełku. Lee współpracował z aranżerem Davidem Angelem, spędzając kilka tygodni grając i śpiewając przewidziane partie orkiestrowe dla swoich kompozycji. Rezultatem tego jest zróżnicowany album z zawirowaniami w schematach rytmicznych, kolorystyce i lirycznej substancji. Chociaż najwięcej materiału napisał Lee to otwierający płytę „Alone Again Or” napisany został przez MacLeana. Zawiera on ładne hiszpańskie akustyczne i dęte instrumenty, które wiją się pośród basowych wersów napędzanych przez Kena Forssi. Inny wkład MacLeana w album, to folkowa piosenka „Old Man”, z meksykańskimi wpływami i strategicznymi dęciakami. Jednak to numery Arthura nadają pewien kształt muzyce, która jest zróżnicowana i logiczna, ale podstępna. Pełno w niej ślepych uliczek, niezwykłych przejść i zakrętasów. Tradycyjne struktury, które tak dobrze służyły grupie na dwóch poprzednich krążkach zostały porzucone na rzecz bardziej okrężnych aranżacji.

Jak posłuchamy to nawet najbardziej bezpośrednie, klarowne utwory niosą ze sobą poczucie niejasnego zagrożenia, jak chmury nad morzem zwiastujące burzę. I oto chodziło Arthurowi.

„Maybe the People Would Be the Times Between Clark and Hilldale” być może najbardziej chwytliwa piosenka na płycie, niestety pokazuje w sposób widoczny pożegnanie muzyka z Los Angeles i publicznością. W jego rezygnacji jest akceptacja, a może nawet ulga. Posłuchajcie jak Lee śpiewa razem z solówką na trąbce, jego ekscytacja jest napędzana i napędzana przez muzykę. To, że muzyka Love nie straciła nic ze swej siły, jest bez znaczenia. Ona zyskała nową powagę, gdyż paranoja Lee, daleko od nieuzasadnionej, stała się przerażająco łatwa do utożsamienia. Jednym z mocniejszym akcentów płyty jest akustyczny rocker „A House Is Not a Motel” budujący się na brzmieniu Kalifornii lat 60-tych aż do późniejszej eksplozji w cięższe elektryczne dźwięki prowadzone przez gitarzystę Johnny’ego Echolsa. To niesamowite bogactwo nut. Podnosząca na duchu ballada „Andmoreagain” jest jedną z najwspanialszych piosenek, jakie kiedykolwiek usłyszycie. Jej piękno, podobnie jak całej płyty polega na tym, że brzmi bardzo uroczo. Ale sprawy przybierają maniakalny obrót w numerze „Live and Let Live”, w którym Lee początkowo sięga po pistolet, by zestrzelić niebieskiego ptaka, po czym zmienia postać na Indianina, któremu zaraz ukradną ziemię. Poczucie zagrożenia, otoczone jednostajnym biciem bębnów i natarczywą gitarą nagle staje się wszechogarniające. Wokal brzmi jakby nie miał nic do stracenia i zatrzaskuje się wokół wspaniałej solówki. Po opadnięciu kurzu Lee z radością obserwuje karuzele i warkocze. Jest to trochę niepokojące, a w tej aranżacji smyczkowej wręcz złowieszcze. Ale to początek spokoju, bo utwór kończy się kakofonicznie, jak pobudka. Od obłąkanego i paranoika, Lee przechodzi do lakonicznego proroka śpiewając: „Są ludzie noszący zmarszczki, którzy cię wkręcą/ najlepiej głową w dół”. „Bummer In the Summer” to prawdziwie folkowo-hardrockowa piosenka, podana przez wokalistę w pre-rapowym stylu. Słucha jej się z przyjemnością i jest najszybszym numerem na płycie, którą kończy najdłuższy przegląd, siedmiominutowy „You Set the Scene”. Wieloczęściowy numer z partiami rogów, smyczkami i kontrastującą melodią dodatkowo popychany jest przez Forssiego i Stuarta napędzających rytm w zwrotkach. To ścieżka, którą podążali Beatlesi na „Revolverze”. Lee tych, którzy nie traktują życia poważnie, oskarża i drażni: „Dla każdego, kto myśli, że życie to tylko gra/ czy podoba ci się rola, którą grasz?”. Radzi, że „przyjdzie czas, by się przyłożyć”, że „na każde radosne przywitanie przyjdzie pożegnanie” po czym podsumowuje, że „to jest czas i życie, które przeżywam”. Jeśli brzmi to kaznodziejsko, w rzeczywistości wcale takie nie jest. Po burzliwej narracji poprzednich utworów, to jest jak słońce na twojej twarzy. Jest w nim ślad złowrogiego nastawienia, mądrości pogodzonej przez doświadczenie, a nie wyuczonej przez powtarzane praktyki. A końcowe „to już czas, czas, czas, czas…” zwycięża. Powstała jedna z idealnych płyt pokolenia Wolnej Miłości i LSD i pomimo upływu lat nadal słuchając jej przeżycia są ogromne.







czwartek, 9 grudnia 2021

BOHEMIAN VENDETTA - Bohemian Vendetta /1968/

 


Riddles & Fairytales 2:53
(She Always Gives Me) Pleasure 4:12
All Kinds Of Highs 3:46
(I Can't Get No) Satisfaction 5:23
Paradox City 2:10
Love Can Make Your Mind Go Wild 2:43
The House Of The Rising Sun 5:19
Images (Shadow In The Night) 1:50
Deaf, Dumb & Blind 3:28
I Wanna Touch Your Heart 2:29

*Victor Muglia - Bass
*Randy Pollock - Rhythm Guitar
*Nick Manzi - Guitar
*Chuck Monica - Drums
*Brian Cooke (aka Arthur Muglia) - Keyboards, Vocals, Tambourine, Maracas
*Richard Martinez - Lead Guitar
*Richie Sorrentino - Drums



I oto kolejny dowód jak wiele muzyki uciekło przed szeroką publiką i jak smutną prawdę kryją mroki show businessu. Tym się nie zajmiemy, tego nie wypromujemy a to zarzucimy. Musisz kopać, przebijać się, dociekać aby wydobywać perełki. A jak komuś się nie chce? No cóż, to zna The 13th Floor Elevators i The Electric Prunes, jak dobrze pójdzie. Kolejny klejnot sceny garażowo psychodelicznej założony został w 1966 roku w Nowym Jorku a ich olśniewająca muzyka odzwierciedla w pełni kwasowe środowisko Wschodniego Wybrzeża. W początkowym okresie swojej działalności zespół Bohemian Vendetta kierował swoje uszy w stronę podartego i postrzępionego bluesa. Surowy i naładowany hormonami drapiący feeling wypełnił dwa single, które zajmują miejsce na równi z płytkami Shadows of Knight. Jednak z biegiem czasu Bohemian Vendetta znaleźli swoją niszę, napisali oryginalny materiał, pełen koloru i kreatywności. Mamy wprawdzie na płycie dwa obce numery, tylko hmmm… będące w powolnym, sennym i miażdżącym trybie covery „House Of The Rising Sun” oraz „I Can’t Get No Satisfaction” są materiałem na którym piętno oryginałów jest mało widoczne. I o to chodzi. Bo co to za przyjemność ograć coś jeden do jednego? Posłuchajcie tego słynnego riffu Richardsa, tutaj staje się zamgloną, zauroczoną dziewicą stojącą na skraju szos. A wokół poruszają się ześlimaczone samochody. Będąc po serii rozrywających demówek i singli dla United Artist, a nawet mając zaliczony występ w programie telewizyjnym Dicka Clarka, chłopaki z Bohemian Vendetta dostają szansę na nagranie pełnego lp. Ci nastoletni kwasowi punkowcy dają czadu tworząc kilka świetnych potworów, które tylko czekają na wyjście z podziemi. Jednak wytwórnia płytowa (w tym wypadku) Mainstream opóźnia wydanie płyty i prawie w ogóle jej nie promuje, upychając ją do szczeliny w podłodze, ale na szczęście ona krzyczy!

Splot wirujących gitar, skrzeczących Vox Contintental, gęstego fuzzu, kwasu i czystej energii sprawia, że album „Bohemian Vendetta” jest jednym z najlepszych garażowych znalezisk. Nie jest to może arcydzieło, które zmieni twoje życie czy też rozwali twój umysł, ale jest to esencja muzyki rockowej, zbyt poważna aby ją przegapić. Pełnia numerów rozpala ogień, który podpala dźwięki wydobywające się z głośników a charyzmatyczny wokal, falujący z animuszem i ekscytacją, zwinnie łączy smarkate garażowe infekcje z odcieniami swingującej duszy i kwasowym szaleństwem. Muzycy wykazali się tutaj również talentem do zanurzania w swoich utworach mocnych haków i chwytliwych refrenów a numery takie jak „I Wanna Touch Your Heart” i „Love Can Make Your Mind Go Wild” pokazały, jak dobra popową wrażliwość posiadają. Oczywiście słuchając takiego „(She Always Gives Me) Pleasure” masz wrażenie jak wrzucone do młynka dźwięki mielą rytmy będące tylko dodatkiem do pełnego pasji wokalu. Złożony z rozległych melodii i zgrabnych organowych wierteł „All Kinds Of Highs” utrzymany jest w duchu kwasowego tematu co powoduje pełne odjazdy, bez trzymanki. No cóż, deklamowanie poezji na tle muzycznych poczynań najbardziej znane jest z wykonania The Doors ale tu w „Deaf, Dumb & Blind”, Bohemian Vendetta przebija Doorsów. Mroczna i niepokojąca muzyka odbija tekst wiersza bardzo sugestywnie zinterpretowanego przez wokalistę Arthura Muglia, a gdy jeszcze odcienie psychodelicznych kołowrotów napędzają czas – no to wychodzi świetna rzecz. Szybkie, zwarte jammy dodatkowo uosabiają piosenki zespołu, a pełne dramatyzmu nuty oddalają muzykę od typowego garażowo-bluesowego rocka. Niestety wysiłek zespołu poszedł na marne, gdyż grupa rozpadła się wkrótce po nagraniu płyty. Dlaczego? Pisałem na początku. I co, musimy poczekać 19 lat aby ukazał się wydany przez Distortions Records zbiór nagrań Bohemian Vendetta z dodatkowymi numerami. I to jest zbiór dla maniaków, dla tych co grzebią i wyszukują. I super. Pierwsze dwanaście numerów jest dodatkiem do kolejnych, które są już całą i jedyną płytą grupy. I to jest całość. Tyle zostaje z zespołów, które tworzą świetne, pełne pasji utwory a na które goście z wytwórni nie mają czasu.




środa, 1 grudnia 2021

ROBERT PLANT & ALISON KRAUSS - Raise the Roof /2021/

 


  1. Quattro (World Drifts In) [4:33]
  2. The Price of Love [4:50]
  3. Go Your Way [5:07]
  4. Trouble with My Lover [4:03]
  5. Searching for My Love [4:03]
  6. Can’t Let Go [3:41] (8/12/21, 8 AA)
  7. It Don’t Bother Me [5:06] (11/4/21)
  8. You Led Me to the Wrong [4:17]
  9. Last Kind Words Blues [4:06]
  10. High and Lonesome [4:33] (10/7/21)
  11. Going Where the Lonely Go [4:10]
  12. Somebody Was Watching Over Me [5:02]
  • Robert Plant (vocals)
  • Alison Krauss (vocals)
  • T-Bone Burnett (producer)
  • Marc Ribot, David Hidalgo, Bill Frisell, Buddy Miller (guitar)
  • Russ Pahl (pedal steel guitar)
  • Dennis Crouch, Viktor Krauss (bass)
  • Jay Bellerose (drums)


Czternaście lat po pierwszej współpracy, ten nieprawdopodobny duet spotyka się ponownie, aby zaprezentować nam dobrze dobrany wybór coverów, które obejmują całe pokolenia, dodając do każdego z nich swoją fascynującą tożsamość. Wyprodukowany, podobnie jak poprzedni lp przez T Bone Burnetta, „Raise the Roof” jest mrocznym i kosmicznym zbiorem melodii, w których głosy Alisson Krauss i Roberta Planta bez żadnych zahamowań podają nam najwyższej jakości dźwięki. Klimat w jakim występują razem wywołuje dreszcze ale ich głosy nie łączą się w symbiotyczną całość. Zamiast tego mamy perliste barwy, które zyskują siłę dzięki kontrastowi i dystansowi, energię, która zdaje się być generowana w przestrzeni pomiędzy nimi. Dzieli ich płeć i pokolenie, trening i tradycja a także atlantyckie wpływy między ich ojczyznami. Plant pochodzi z Black Country w brytyjskim West Midlands, a Krauss z Illinois, gdzie w młodym wieku stała się cudownym dzieckiem skrzypiec, a następnie gwiazdą bluegrassu. Bez względu na to, jak elegancko harmonizują, ucho słyszy ich jako dwie indywidualności, niezależne muzycznie umysły dokonujące wyborów w reakcji na siebie nawzajem. Drobne szczegóły tego połączenia i odpowiedzi, podejścia i odwrotu, wplecione w każdą piosenkę, są tym, co sprawia, że ich współpraca jest tak satysfakcjonująca przy wielokrotnym słuchaniu. Bogactwo tych melodii jest w równym stopniu zasługą głosów jak i aranżacji instrumentalnych. Burnett ponownie zebrał trzon zespołu, który grał na poprzednim krążku – geniusza gitary Marca Ribota, perkusistę Jaya Bellerose’a i basistę Dennisa Croucha a wzbogacił ich o niedorzeczne bogactwo, włączając w to między innymi wirtuozów gitary jazzowej i country Billa Frisella i Buddy’ego Millera, Davida Hidalgo z Los Lobos, grającego na regionalnej meksykańskiej odmianie gitary, jaranie oraz sesyjnego muzyka z Nashville, Jeffa Taylora, grającego na egzotycznych antykach, jak dolceola i marksofon. Dźwięk nie przytłacza ale często jest gęsty, jeden z muzyków szkicuje liście, podczas gdy drugi śledzi zygzaki owadów i ptaków pomiędzy nimi. Jednak to Krauss i Plant pozostają głównymi atrakcjami, podobnie jak same utwory. Weźmy taki „Go Your Way” prawie zapomnianej Anne Briggs, w którym Plant czule pieści melodię a całość zbliża się do koronnego klejnotu Led Zeppelin III „That’s The Way”. Zmiany stylistyczne jak np., połączenie miękkiego wokalu Planta z uwypuklonym rytmem perkusji i smutną stalową gitarą w przemyślany sposób zmieniają  utwór w list pożegnalny: „Siedzę cerując twoje ubrania/ Których nigdy nie założysz/ Gotuję codzienne dla ciebie/ ale biada mi…”. Natomiast Alisson w „It Don’t Bother Me” Berta Janscha, z mocnym przekonaniem wciela bunt prostego życia: „Przekręcasz moje słowa/ Jak splecione trzciny… Ale nie przeszkadza mi to, co mówisz/ Nie, nie, po prostu mi to nie przeszkadza”. I ta dwoistość panuje na całej płycie. Robert jest przekonujący i komfortowy w „Searching for My Love”, najdelikatniejszym i najbardziej niewinnym numerze na tym krążku. Magnetyczne gitarowe riffy świetnie współgrają z jego bezkresnym wokalem. Tymczasem Krauss przejmuje inicjatywę w historycznym „Last Kind Words Blues”, gdzie jej głos wznosi się ponad wszystko, niczym słonecznik zmierzający ku słonecznemu światłu. Przeciwstawne brzmienia pary wokalistów w połączeniu z delikatnymi pląsami Marca Ribota na banjo i hipnotyzującą mandoliną Stuarta Duncana, przywodzą na myśl symetrię wokalną Planta z jego inną żeńską partnerką w duecie, nieśmiertelną folkową wokalistką, Sandy Denny, jedyną która gościła na jakiejkolwiek płycie Led Zeppelin. Na albumie pojawia się jedna oryginalna kompozycja Planta i Burnetta „High and Lonesome”, utrzymana w tonacji bluesowej przywołuje przeszłość samego Plant’a. Następnie Krauss przywraca spokój wiernym, ale porywającym wykonaniem hitu country Merle’a Haggarda z 1982 roku, „Going Where the Lonely Go” a cały album zamyka utrzymany w stylu gospel „Somebody Was Watching Over Me”. I to wystarczy. Wystarczy aby bez zająknięcia włączyć ponownie całą płytę i delektować się nią a także podziwiać piękno muzyków, którzy już nic nie muszą ale chcą.








czwartek, 18 listopada 2021

MANDY MORE - But That Is Me /1972/

 


1. But That Is Me (4:02)
2. Listen Babe (3:37)
3. For To Find The Daffodil (1:24)
4. Fine (1:40)
5. Harvey Muscletoe (3:19)
6. Come With Me To Jesus (3:57)
7. If Not By Fire (4:25)
8. Alone In My Yellow (2:59)
9. Matthew Brought Me Flowers (2:53)
10. If I Smile On Saturday (3:00)
11. I'm Too Tall To Cry (2:27)
12. God Only Knows (3:44)



We wspaniałej tradycji brytyjskiego popu, wokalistki stanowią wyselekcjonowaną grupę. Z muzyczną klasą i dystynkcją tak niepodważalną jak ich świetny gust kostiumowy i fryzjerski, do dziś z przyjemnością słucha się Cilli Black, Lulu, Petuli Clark, Sandie Shaw i wielu innych a wśród nich niekwestionowanej królowej, Dusty Springfield. Prawdopodobnie ta ostatnia jest jedyną osobą, która weszłaby do tego małego klubu wielkich głosów muzyki popularnej, jedyną, która mogłaby choćby próbować dorównać Arethcie Franklin czy Dionne Warwick.

Ale istnieją jeszcze ukryte perełki, nieznane piosenkarki, pogrzebane przez zapomnienie, ignorancję i obojętność, razem lub osobno. I pewnego czasu zostałem mile zaskoczony, gdy mój kumpel Wojtek podrzucił mi jedno nazwisko, piosenkarki Mandy More, która w 1972 roku nagrała „But That Is Me”, album, który przeszedł bez śladu, przeznaczony do bycia jednym z milionów nagrań, które przepadają na drodze do sukcesu.

I jest to miła niespodzianka z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że zakres wokalny tej kobiety jest wysokich lotów. Mandy śpiewa dobrze, hmmm bardzo dobrze, potrafi wydłużać frazy, podnosić wysokość dźwięku lub obniżać go, kiedy jej to pasuje. Ona po prostu interpretuje piosenki, co wydaje się być w zasięgu każdego wokalisty, a to jedna z naprawdę trudnych rzeczy w muzyce. W tym kontekście warto zwrócić uwagę na „Listen Babe”, przepiękną piosenkę, która sama w sobie uzasadnia zakup tej płyty.

A po drugie, Mandy More (Amanda Campbell-Moore) pojawia się także jako autorka wszystkich piosenek, z wyjątkiem ostrej wersji wysublimowanego „God Only Knows” Briana Wilsona. I to jest osobliwe, bo za Mandy nie stoi cały sztab, równie dobrze radzi sobie sama.

Pochodząca z Leeds, More stawiała pierwsze kroki jako kompozytorka w młodym wieku i udało jej się zdobyć miejsce w obsadzie jednej z produkcji słynnego musicalu „Hair”. Dwie z jej kompozycji znalazły się w programie telewizyjnym „I See Something Beautiful”, wyreżyserowanym przez Petera Knighta.  Program ten oglądał Tony Hall, znany brytyjski producent, disc jockey i menedżer, który w 1966 roku stał na czele Deramu, jednej z filii wytwórni Decca. On to zaproponował Mandy kontrakt płytowy, dzięki czemu w 1972 roku ujrzała światło dzienne pierwsza (i niestety jedyna) jej płyta. Została ona nagrana w Londynie, wyprodukowana przez Halla a wokale i fortepian zostały nagrane w jeden dzień. Później dołączyła do nich grupa doświadczonych muzyków: Roon Hutton, Mike Todman, Jake Falsworth, Philip Chen, Richard Bailey i Lennox Langton.

„But That Is Me” jest pięknym i poruszającym albumem. Mandy More ma wspaniały głos, a aranżacje są cudowne – smyczki, harfa, warstwy wokalu i fortepian. Przypomina to czasami Kate Bush, ale Mandy wyprzedziła pierwszy album Kate. Numery z płyty niosą ze sobą aurę odosobnienia i samotności. Oto „If Not by Fire” z głosem przekształconym i ze zniekształconą gitarą brzmiąca jak moog. Ten upiorny numer prowadzi prawie do szaleństwa i utrzymuje ten nastrój przez całość. Zasłony zaczynają drżeć a białe palce skradają się w czarnych fantastycznych kolorach, nieme cienie wpełzają do rogu pokoju i przykucają tam. Na zewnątrz słychać śpiew ptaków pośród liści, odgłosy mężczyzn idących do pracy, westchnienia i szloch wiatru schodzącego ze wzgórz i wędrującego po cichym domu, jakby obawiał się obudzić śpiących. To bardzo ciekawy utwór, zresztą podobnie jak cała płyta. A „Harvey Muscletoe” to już z pewnością musiałby być przebój. To rewelacyjny numer. Zmiany tempa tak muzyczne jak i wokalne (to tu zbliżyła się Bush) suną przez całą piosenkę. I jest to coś tak wciągającego, że trudno oprzeć się aby nie dać repeat. Perełka, po prostu perełka.

Trudno mi się tu rozpisywać, muszę przyznać, że do tej płyty podchodzę bardzo emocjonalnie. No zauroczyła mnie.

Nie, musicie sami sobie jej posłuchać. Ja już nie będę się o niej rozpisywał.

Niestety „But That Is Me” odeszła w zapomnienie. Mandy More nadal występowała w musicalach („Godspell”) i kilku programach telewizyjnych. Nigdy nie nagrała kolejnej płyty, a jej niewątpliwy talent przepadł w zapomnieniu. Szkoda. Jednak reedycja jej jedynego albumu przez Sunbeam Records dała nam szansę na odzyskanie jego śladu.

Witamy z powrotem, Mandy More, w świecie żywych!





wtorek, 9 listopada 2021

JOHN LENNON - John Lennon/Plastic Ono Band /1970/

 


01. Mother – 5:34
02. Hold On – 1:52
03. I Found Out – 3:37
04. Working Class Hero – 3:48
05. Isolation – 2:51
06. Remember – 4:33
07. Love – 3:21
08. Well Well Well – 5:57
09. Look At Me – 2:52
10. God – 4:08
11. My Mummy's Dead – 0:48

- John Lennon - vocals, acoustic and electric guitars, piano
- Yoko Ono - wind
- Ringo Starr - drums
- Klaus Voormann - bass
- Billy Preston - piano (10)

Trudno odczuć natychmiastową radość ze słuchania „Plastic Ono Band”, debiutanckiego solowego albumu Johna Lennona z 1970 roku. Ale coś poczujesz.

Lennon, potrafił stworzyć nawiedzające, przestrzenne melodie przy pomocy niewielu środków, i ten album wydaje się być determinującą decyzją z jego strony, aby odejść od tak bujnego, pełnego brzmienia Beatlesów, jak to tylko możliwe. Działa to uderzająco i niesamowicie. Trzeba po prostu kochać muzykę aby w ogóle polubić ten album. Bo on nienawidzi twoich wnętrzności i pragnie wleźć prosto w twe myśli aby je mocno sponiewierać. Ale to nie będzie miało znaczenia. Lennon będzie miał cię po swojej stronie od samego początku w „Mother”, od brzęku kościelnych dzwonów do ostatniego pierwotnego krzyku, kiedy błaga i prosi na próżno o powrót ojca do domu: „Mamo nie odchodź, Tato wróć do domu”. Więc teraz on ma ciebie. Ale zanim pomyślisz, że jest gotów odpuścić, wciąga cię jeszcze bardziej w „Hold On”. Ta delikatnie ładna piosenka sprawia, że jest bardziej optymistyczna niż reszta albumu. John śpiewa tak jakby mówił do ciebie osobiście. „Trzymaj się John/ John trzymaj się/ Wszystko będzie dobrze/ Wygrasz tę walkę”, powtarza ten refren także dla swojej żony Yoko Ono, a potem dla całego świata. A ty mu wierzysz.

John Lennon jeszcze nie skończył. Tka tu narrację, a w „I Found Out” powraca do pierwotnego krzyku, wściekłego na cały świat materiału. Zaczyna się czystym, surowym bluesem, a gdy wokal naśladuje jego gitarowy riff, piosenka nabiera tempa. Towarzyszący Johnowi, Voorman i Starr wdzierają się z rytmem, a linia basu jest prawdziwą ozdobą tego mrocznego, ale pięknego numeru.

Mówiąc o mroku, „Working Class Hero” jest solowym folkowym występem, jest najbardziej gorzko sarkastyczną piosenką, jaką kiedykolwiek słyszałem. W tej części Lennon rzuca się na kapitalizm: „Nienawidzą cię, jeśli jesteś sprytny, a gardzą jak jesteś głupcem/ Dopóki nie jesteś tak kurewsko szalony, że nie możesz przestrzegać ich zasad”. Lennon choć nie jest ponad to, przyznaje z zakończeniem „Jeśli chcesz być bohaterem, po prostu podążaj za mną”.

Po zaledwie piętnastu minutach, jeśli uważnie słuchałeś, powinieneś być wyczerpany. Twoje życie jest w rozsypce, dzięki Lennonowi. Powinieneś raczej popełnić samobójstwo, niż dalej żyć. I tak byś zrobił, ale nie martw się – on czuje to samo, co prowadzi do „Isolation”, gdzie wreszcie wyraża nie frustrację i gniew, ale współczucie. I to nie tylko dla siebie („Tylko chłopiec i mała dziewczynka/ Próbują zmienić cały szeroki świat”), ale także dla ciebie („Nie oczekuję, że zrozumiesz/ Po tym jak sprawiłeś tyle bólu/ Ale z drugiej strony, nie jesteś winny/ Jesteś tylko człowiekiem, ofiarą szaleństwa”). Wyeksponowany na pierwszy plan piękny fortepian ciągnie tą rozpaczliwą balladę, podczas gdy rytm jest bardzo wyrafinowany i rozłożony w czasie, ostatecznie podążając ku pełnej izolacji.

Lennon chce cię teraz i używa „Remember” jako wezwania do walki. To rockowa pieśń protestu, wezwanie do niewinności, mówi, że wszystko jest w porządku. Po raz kolejny mu wierzysz.

Sześć piosenek minęło i jesteś gotowy na wszystko. Nadchodzi wybuch, prawda? Teraz się zacznie. Nerwy napięte do granic. Oto nadchodzi Lennonowski odpowiedni „A Hard Rain’s A-gonna Fall”, prawda?

Nie, nie, nie. Po wciągnięciu cię w swoje sidła, Lennon zmiękcza cię piosenką „Love”. Oto ballada wykonana przy akompaniamencie pianina. Zamiast pieśni bojowej, John serenaduje ci:”Miłość jest wolnością/ Wolność jest miłością/ Miłość żyje/ Każdy potrzebuje być miłowany”. Artysta jest teraz zainteresowany nie rewolucją, ale egzystencjalizmem, a temat ten rozwija w świetnym „Well Well Well”. Ten riff ma swoje lata, a sekcję trzeba podziwiać. Końcówka numeru, gdy krzyczy „WELLLLLLLL!” tak głośno i mocno, że właściwie można usłyszeć jak jego głos się łamie, to jest coś, co zdołało mnie przerazić. Posłuchajcie też basu Klausa Voormana podczas tej sekcji, wow, jest niesamowity. Kolejna ballada trochę utrzymana w stylu „Julia” z „White Album” The Beatles, kwestionuje to, czego ty i on właśnie nauczyliście się przez ostatnie osiem piosenek.

To właśnie teraz uderzy bomba. „God”, gorący punkt kulminacyjny historii. To tutaj Lennon potępia wszystko. Ja mówię poważnie. Łatwo jest potępić Boga czy religię ale Lennon dokłada do tego swoją przeszłość, naśladowców, przyjaciół, mentorów, prawdę i miłość. Potępia wszystko co jest fałszywie podtrzymywane jako idol. Muzyka osiąga szczyty, gdy krzyczy: „Nie wierzę w Beatlesów” i z rezygnacją mówi: „Sen się skończył/ Co mogę powiedzieć?/ Sen się skończył”. Wezwał cię do rewolucji, tylko po to, by w końcu ogłosić, że cię do niej nie poprowadzi. Co za koleś!

„Moja mamusia nie żyje/ Nie mieści mi się to w głowie/ Choć minęło tyle lat”, to krótkie wytchnienie, by odzyskać siły, by przypomnieć nam wszystkim raz jeszcze, że jest człowiekiem – i że ty też nim jesteś. „My Mummy’s Dead” trwa tylko 59 sekund, ale to jest wystarczająco długo.










wtorek, 2 listopada 2021

THE ZAKARY THAKS - It's The End. The Definitive Collection 1966-69

 


1. She's Got You  - 2:18
2. Bad Girl  - 2:08
3. Face To Face  - 2:45
4. Won't Come Back  - 2:46
5. It's The End  - 2:58
6. I Need You  - 2:28
7. Please - 2:06
8. A Passage To India  - 2:34
9. Mirror Of Yesterday  - 2:57
10.My Door  - 3:33
11.Can You Hear Your Daddy's Footsteps  - 2:33
12.Green Crystal Ties  - 3:30
13.Outprint  - 2:12
14.Weekday Blues  - 3:01
15.Everybody Wants To Be Somebody  - 2:55
16.Face To Face (Alternate Version Take 12)  - 3:04
17.Please (Alternate Stero Mix)  - 2:10
18.Mirror Of Yesterday (Alternate Stereo Mix)  - 3:07
19.Can You Hear Your Daddy's Footsteps (Alternate Stero Version)  - 2:39
20.I'd Only Laugh (Alternate Version)  - 3:05
21.People Sec. IV  - 3:01
22.Gotta Make My Heart Turn Away  - 2:42

*Mike Taylor - Vocals
*Rex Gregory - Bass, Keyboards, Vocals
*Stan Moore - Drums
*John Lopez - Lead Guitar, Vocals
*Chris Gerniottis - Lead Vocals (Tracks 1 - 9, 11, 13 - 19)
With 
*Pete Stinson - Rhythm Guitar (Tracks 1 - 9, 11, 13 - 19)


Wiecie co? To ciekawe interesując się i grzebiąc w różnych diamentach muzyki lat sześćdziesiątych natrafiam na bardzo fajne nagrania zespołów dla których wtedy w epoce drzwi przetrwania powinny być otwarte. Ale tak nie jest. Ja takie rzeczy odkrywam, słucham i czasami napisze o nich. Ale przecież wielu fanów muzyki nie drąży tematu jak ja. Wielu nie ma na to czasu, siły czy ochoty. Myślę, ze ja sam gdybym tak mocno nie wlazł w tą muzykę nie miałbym pojęcia o istnieniu, ot choćby, takiej grupy jak The Zakary Thaks.

Jest wiele kompilacji, które próbowały udokumentować raczej niewielki, ale absolutnie niezbędny, muzyczny katalog tej teksańskiej legendy garażowo-psychodelicznego rocka. Ten zespół z Corpus Christi wydał pół tuzina klasycznych singli w latach 1966-69, na których zaprezentował swój talent piosenkarski i muzyczny, ale nigdy nie dane mu było nagrać lp. Dzięki badaczowi archiwów Alec’owi Palao udało się odnaleźć oryginalne taśmy  magnetofonowe, co zaowocowało godziną pełnego napięcia, teksańskiego smaku, brytyjskich wpływów, wysokooktanowego, ciężkiego garażowego rock and rolla.

Podstawę tej nowej kolekcji tworzy dwanaście pojedynczych utworów, które reprezentują dwie odrębne fazy brzmienia The Zakary Thaks. Uderzający, natarczywy rytm „Bad Girl” z debiutanckiego singla zespołu, zawiera chrapliwy wokal Gerniottisa i podkręconą gitarę Lopeza, które charakteryzowały pierwsze cztery single grupy, a rozpoczynający całość „She’s got You” mocno osadzony jest w brytyjskiej modzie. W trakcie próby powstał drugi singiel zespołu „Face to Face” mający soczyste linie gitary prowadzącej oraz niesamowite solówki co stało się znakiem rozpoznawczym grupy w pierwszej fazie. Dołączmy do tego „I Need You” czy „It’s The End” i mamy obraz fantastycznego garażowego rocka podanego w południowym stylu.

Niestety muzycy zespołu bezapelacyjnie podążali za radami swojego managementu, co doprowadziło do napięć, zwłaszcza gdy do studia został sprowadzony nowy producent, nie mający doświadczenia z tego typu muzyką. Nie mając już nieograniczonej swobody w studiu, zespół pracował dalej, nawet kiedy czwarty singiel „Mirror Of Yesterday” miał dodane smyczki i orkiestrację wbrew życzeniu grupy. Następowało przejście brzmienia zespołu do drugiej fazy, czyli ciężkiego, psychodelicznego rocka. Nowemu brzmieniu towarzyszyły zmiany w stylu życia i nieuchronne konflikty wśród członków zespołu.

W styczniu 1968 roku zarówno Gerniottis jak i gitarzysta rytmiczny Stinson zostali wyrzuceni z zespołu. Pozostałe trio w składzie Lopez, Rex Gregory oraz Stan Moore nagrało piąty singiel. „Green Crystal Ties” i „My Door” są świetnymi przykładami łączenia garażu z psychodelią. Oszałamiające zagrywki gitary Lopeza w których czuć pełną swobodę są wyróżnikiem oraz znakiem rozpoznawczym jego gitary. Cholera to kolejna rzecz, która się nie sprzedała. Ostatni piąty singiel The Zakary Thaks nagrało z powracającym na wokalu Gerniottisem. Melodyjny wokal wraz z powściągliwą gitarą Lopeza trzyma klimat „Everybody Wants To Be Somebody”, natomiast w „Outprint” znajdujemy mocno beatową perkusję w stylu Brytyjskiej Inwazji. Nagrania te okazały się końcowym wydawnictwem grupy za jej funkcjonowania.

„It’s The End” zawiera imponującą liczbę dziesięciu dodatkowych utworów. Oprócz alternatywnych wersji paru numerów mamy tu niesamowity klasyk raga rocka „A Passage To India”. O to jest godne wysłuchania nagranie gdzie odnajdujemy drżącą gitarę napędzaną parowym statkiem wprost sunącym ku sercu Indii. Jakimś cudem utwór ten został wydany dopiero pierwszy raz w 2010 roku.

Szkoda, ze The Zakary Thaks nie byli bardziej płodni w studiu. Utwory, które znalazły się na tej kompilacji są dowodem pisarskiego talentu wszystkich muzyków grupy, ale szczególnie wokalisty Chrisa Gerniottisa oraz absolutnie oszałamiających gitarowych wycieczek Johna Lopeza.

Niestety, jak w przypadku wielu innych świetnych kapel z tamtych lat, żaden z singli nie okazał się przebojem, między innymi z powodu braku dystrybucji. Więc jeśli szczególnie preferujesz ostro napędzaną garażowo- psychodeliczną muzykę ta kolekcja z pewnością jest dla Ciebie.











niedziela, 24 października 2021

NEIL YOUNG - Time Fades Away /1973/

 


01 Time Fades Away
02 Journey Through The Past
03 Yonder Stands The Sinner
04 LA
05 Love In Mind
06 Don't Be Denied
07 The Bridge
08 Last Dance


Nie lubię długich recenzji o jakiejś płycie. One zniechęcają mnie i raczej czytam je pobieżnie. Dlatego umówny się, że to co teraz opiszę jest historią.

Mamy 1972 rok.

Neil Young wciąż leżał na swoim ranczu Broken Arrow, na południe od San Francisco, dochodząc do siebie po operacji kręgosłupa, kiedy „Harvest” uczynił go najlepiej sprzedającym się artystą solowym na świecie. Podczas długich miesięcy rekonwalescencji, pojawiły się głosy domagające się trasy koncertowej. Young sam wiedział, że po fenomenalnym sukcesie albumu można zarobić duże pieniądze jadąc w Stany. Jego wytwórnia płytowa była tak głodna kontynuacji, że w listopadzie 1972 roku wydała ścieżkę dźwiękową z filmu „Journey Through The Past”. Był to worek starych utworów, studyjnych odrzutów, kilka kawałków z koncertów, fragmenty „Mesjasza” Haendla, cover The Beach Boys i tylko jedna nowa piosenka „Soldier”. Young nie chciał jej wydawać, ale szefowie Warner Bros powiedzieli mu, że będą dystrybuować film, jeśli da im tą ścieżkę. Później próbowali zrobić z tego nowy album artysty a projekcję filmu zaniechali. Wściekły na dwulicowość wytwórni Young zaczął gromadzić na swoim ranczu dużą ekipę techników, aby przygotować się do trzymiesięcznej trasy, najdłuższej z dotychczasowych, podczas której miał grać co noc dla publiczności liczącej do 20 000 osób na stadionach sportowych, arenach koszykarskich i lodowiskach hokejowych. W Broken Arrow zjawili się też muzycy The Stary Gators, zespołu, który zagrał na „Harvest”, perkusista Kenny Buttrey, basista Tim Drummond, Ben Keith grający na pedal steel guitar oraz Jack Nitzsche, producent i aranżer, który po raz pierwszy współpracował z Youngiem przy jego epopei Buffalo Springfield „Expecting To Fly”. To właśnie oni mieli być jego zespołem wspierającym podczas nadchodzącej trasy.

Ale najpierw w studio A&M w Los Angeles Young nagrał cztery akustyczne dema: „Letter From Nam”, „Last Dance”, „Come Along And Say You Will” i „The Bridge”. W Broken Arrow pracował nad kolejnymi utworami, które miały trafić na album. W miarę jak trwały nagrania i próby oraz świadomość rozpoczęcia trasy koncertowej muzyk coraz bardziej martwił się o swoją kondycję fizyczną. Nie grał na gitarze elektrycznej na scenie od czasu koncertu CSN&Y w Minneapolis 9 lipca 1970 roku. Przez większość ostatnich dwunastu miesięcy, z powodu wyniszczającego go schorzenia kręgosłupa, musiał nosić ortezę na plecy, która sprawiała, że gra na gitarze była bolesna. Kiedy trasa się zbliżała zaczął obawiać się, że nie będzie w stanie sam udźwignąć całego występu. Zadzwonił do Danny’ego Whittena, gitarzysty Crazy Horse, których Young z dumą określał jako „amerykańskich Rolling Stones” i którzy przez całą jego karierę byli najbardziej spektakularnymi muzycznymi sparingpartnerami. Jednak z powodu uzależnienia Whittena od heroiny, Neil zwolnił cały zespół. Danny miał problem z którym nie mógł sobie poradzić. Jego życie wkrótce stało się jedną długą narkotykową popijawą. Jego heroinowy nałóg pogłębił się do tego stopnia, że Crazy Horse nie mogąc dłużej z nim współpracować, zwolnili go podczas trasy promującej ich tytułowy debiut. Whitten pogrążał się coraz głębiej w narkotycznym zapomnieniu. Kiedy nie ćpał, ostro pił. Odpowiadając na wezwanie Younga, by dołączył do niego, Whitten powiedział, że jest czysty, że w końcu odstawił heroinę. Był jednak w rozsypce, nie potrafił nauczyć się swoich partii i nadal brał, jak twierdzi Nitzsche. Neil zaoferował swojemu przyjacielowi koło ratunkowe, drogę wyjścia z narkotyków i powrotu do muzyki. Ale Whitten był już za daleko posunięty. W listopadzie 1972 roku Young podjął bolesną decyzję i zwolnił go z pracy. Dał Whittenowi 50 dolarów i bilet lotniczy z powrotem do Los Angeles. Jeszcze tej samej nocy Whitten śmiertelnie przedawkował mieszaninę alkoholu i valium. Young był zdruzgotany. Obwiniał się o śmierć Whittena, popadł w depresyjny nastrój, który towarzyszył mu podczas trasy koncertowej. Ben Keith mówił, że śmierć Danny’ego położyła się cieniem na wszystkim. Już pierwsze koncerty były napięte a Young opisał je później jako najgorsze w swojej karierze. Pokłócony z zespołem, z powodu ich żądań większych pieniędzy iż te, na które pierwotnie się umówili, trzymał się od nich z daleka. Mieszkał na oddzielnych piętrach w hotelach, a po większości występów wracał do swojego pokoju, by upić się tequilą i naćpać trawką. Po kilku występach Young stał się sfrustrowany sposobem, w jaki grał zespół oraz zachowaniem publiczności. Rozproszeni i hałaśliwi podczas akustycznych fragmentów, niespokojni i nieuważni w innych miejscach. Większość z nich przyszła posłuchać piosenek z „Harvest”, a ich obojętność w trakcie grania nieznanych utworów doprowadzała Younga do szału. Beształ publikę i wdawał się z nimi w pyskówki. Niejednokrotnie, rozwścieczony schodził ze sceny i zabierał ze sobą zaskoczony zespół z którym zresztą też miał na pieńku. Kenny Buttrey jako muzyk sesyjny miał niewielu równych sobie, jednak nic, co grał na trasie nie zadowalało Neila, nie było wystarczająco głośne, mimo że używał coraz większych pałek i uderzał w bębny tak mocno, że krwawiły mu ręce. Po 33 koncertach zastąpił go Johnny Barbata.

Był jeszcze jeden punkt zapalny. 31 marca trasa Time Fades Away zagościła w Oakland Coliseum, gdzie podczas wersji „Southern Man” Young zobaczył policjanta, który rzucił się na jakąś dziewczynę. „Nie mogę, kurwa, śpiewać, gdy to się dzieje” – oznajmił odwracając się do wyjścia, podczas gdy rozwścieczony tłum obrzucił scenę butelkami.

„To była dziwna noc”, wspomina Barbata. „Miał już za sobą swój akustyczny set, a my weszliśmy i wykonaliśmy jedną piosenkę. Policjant zaczepiał jakąś dziewczynę w pierwszym rzędzie i to wkurzyło Neila. Nie mógł się skupić, więc po prostu kazał zespołowi zejść ze sceny. Musiał mi to powiedzieć dwa razy, byłem w szoku – „Barbata, idziemy, Barbata, idziemy””.

Trzy noce później, 3 kwietnia w Salt Lake City, po dokładnie 90 dniach, trasa Time Fades Away wreszcie, ku uldze wszystkich dobiegła końca.

Po powrocie do Broken Arrow nastrój Younga był ponury. Nadal rozmyślał nad śmiercią Whittena, która nabrała symbolicznego znaczenia.

Young: „Wydawało mi się, że to naprawdę symbolizowało wiele z tego co się działo. To była wolność lat 60-tych, wolna miłość, narkotyki i wszystko… To była cena. To jest twój rachunek. Przyjaciele, młodzi faceci umierający, dzieciaki, które nawet nie wiedziały co robią. Uderzyło mnie to mocno”.

Na początku 1971 roku Warner Bros zapowiedziało wydanie podwójnego koncertowego albumu. Jednak nie został on nigdy wydany. Teraz Young ponownie zaczął rozważać wydanie takiej płyty. Szukał  czegoś innego.

Pomimo ogromnego kontrastu w stosunku do „Harvest”, „Time Fades Away” nie jest złą płytą. Po prostu ma ona złą reputację. Muzyka Younga była w tym czasie mroczna, rozpaczliwa i momentami przygnębiająca, ale wciąż tak silna jak zawsze.

Album rozpoczyna utwór tytułowy, szybki, brzmiący jak country rocker. To gorączkowa narracja o ćpunach, politykach i wojsku, przeplatana dialogiem pomiędzy krnąbrnym synem a słabym, błagającym ojcem. Szaleńczy fortepian napędza całość a gitara już zaczyna smażyć jak na Younga przystało. „Yonder Stands The Sinner” jest nie mniej pokrzepiający. Obłąkany 12-taktowy wykop dodatkowo nasilony jest zniekształconym wokalem, gdy śpiewa: „Grzeszniku, za czym musisz uciekać?/ Dzwony kościelne zadzwoniły, gdy wypowiedział to imię/ Oto stoi grzesznik/ Woła moje imię bez dźwięku”. „LA” idzie jeszcze głębiej. Przenosi elementarne poczucie dobra i zła do nowych, gniewnych granic. „Kiedy przedmieścia zostaną zbombardowane, a autostrady zatłoczone/ I góry wybuchają, a dolina jest wessana/ w pęknięcia w ziemi/ czy w końcu zostanę przez Ciebie wysłuchany?”. Bud Scoppa z „Uncut” pisząc o tym numerze porównał Younga do „neo-izraelskiego proroka, ostrzegającego niesłuchające masy przed nieuchronną apokalipsą”. „LA” brzmi trochę jak „Cowgirl in the Sand”, który również łączy ciężkie, tłuste riffy z chytrymi tekstami i czystymi gitarowymi naleciałościami. I to działa.

Trzy ballady na płycie – „Journey Through The Past”, przedstawiona jako „piosenka bez domu”, „The Bridge” i przepiękna „Love in Mind” – oferują nieco wytchnienia. Pierwsza jest solowym numerem fortepianowym, z rozpaczliwym wokalem opowiadającym o pragnieniu powrotu Neila do przeszłości i wszystkich dobrych czasów.

Jednak nadszarpnięty stan psychiczny Younga najdobitniej reprezentują dwa długie utwory, otwierające i zamykające drugą stronę. „Don’t Be Denied”, napisany dzień po śmierci Whittena, jest graficznie autobiograficzny, wywodzący się bezpośrednio z „Helpless”. Jego cztery zwrotki dotyczą dzieciństwa Younga, rozwodu rodziców, trudnego dorastania, rozczarowania młodzieńczym optymizmem i odkupienia, jakie daje muzyka. Pojawia się tu gitara slide Bena Keith, a Graham Nash i David Crosby wspierają kolegę wokalnie i gitarowo. Refren jest chwytliwy a utwór jako całość ma coś w rodzaju hymnu. „Time Fades Away” kończy „Last Dance” (pasuje, co?). To ośmiominutowy epicki numer, ciężki jak poprzednie i bardzo groźnie brzmiący. Tekst piosenki to krytyka „prostego” stylu życia, trwającego od dziewiątej do piątej. Ale Young nie jest przekonany, że alternatywny sposób na życie, który proponuje jest bardziej satysfakcjonujący niż to, co teoretycznie krytykuje. Jego nagłe przyznanie się do tego jest zaskakujące. Utwór pod wieloma względami zmierza ku przewidywalnemu końcowi, a zespół jest na skraju spakowania walizek, gdy Young dostaje skądś drugi wiatr. „Nie, nie, nie, nie” zaczyna śpiewać, chrypiąc, najwyraźniej odrzucając przesłanie piosenki. „Nie, nie, nie, nie”, dochodzą sprzężone dźwięki gitary a całość jest blisko bycia poza kontrolą. „Sing with us, c’mon!” krzyczy Nash do publiczności, która siedząc w dużej mierze bardziej jest przerażona niż zadowolona. Utwór kończy się w  swego rodzaju wyczerpanym chaosie, pozostawiając za sobą złowieszczą ciszę. 







niedziela, 10 października 2021

GRATEFUL DEAD - Dick's Picks volume three

 


  • Funiculi Funicula (Traditional arr. Grateful Dead)
  • The Music Never Stopped (Bob Weir / John Barlow)
  • Sugaree (Jerry Garcia / Robert Hunter)
  • Lazy Lightning (Bob Weir / John Barlow)
  • Supplication (Bob Weir / John Barlow)
  • Dancin' In The Streets (Stevenson/Gaye/I. Hunter)
  • Help On The Way (Jerry Garcia / Robert Hunter)
  • Slipknot! (Grateful Dead)
  • Franklin's Tower (Jerry Garcia / Bill Kreutzmann / Robert Hunter)
  • Samson And Delilah (Traditional arr. Bob Weir)
  • Sunrise (Donna Godchaux)
  • Estimated Prophet (Bob Weir / John Barlow)
  • Eyes Of The World (Jerry Garcia / Robert Hunter)
  • Wharf Rat (Jerry Garcia / Robert Hunter)
  • Terrapin Station (Jerry Garcia / Robert Hunter)
  • Morning Dew (Dobson/Rose)

  • Jerry Garcia - lead guitar, vocals
  • Donna Jean Godchaux - vocals
  • Keith Godchaux - keyboards
  • Mickey Hart - drums
  • Bill Kreutzmann - drums
  • Phil Lesh - bass
  • Bob Weir - guitar, vocals

Rok 1977 dla Grateful Dead był szczytowym okresem według ich fanów. Niezapomniany maj tego roku dał nam niesamowite koncerty, które krążą wśród Deadheadów i które wielu uważa za najlepsze dla zespołu. Cóż z pewnością są to jedne z najciekawszych występów chociaż w innych porach też znajdziemy niezapomniane chwile.

Trzeci tom Dick’s Picks obejmuje większość pokazu z 22 maja w Sportatorium w Pembroke Pines na Florydzie. Chociaż brakuje tutaj dziewięciu piosenek to wybór ten jest prawie idealną listą utworów.

Pierwsza część zawiera sześć utworów z pierwszego seta granego tego wieczoru. Całość zaczyna się od wykonania neapolitańskiej melodii „Funiculi, Funicula”, szybkiej i beztroskiej, służącej chłopakom, by zestroić instrumenty. Po szybkim włamaniu się do mikrofonu Boba Weira rozpoczyna się podstawowy skład. „The Music Never Stopped” jest świetnym początkiem, pozwalającym Garcii rozgrzać palce. Miks jest solidny, a chórki Donny Jean Godchaux nie przytłaczają reszty grupy. Potem następuje niesamowita interpretacja „Sugaree” Jerry’ego Garcii. Wciąganie zespołu do prawie szesnastominutowego jamu z łatwością przychodzi gitarzyście, który przy okazji absolutnie nie marnuje czasu. Gra jego jest przewiewna i lekka, precyzyjnie uderza każdą nutę zanim nabierze zniekształconego dźwięku a harmonie wokalne między trio Jerry’ego, Boba i Donny są wyraźne. Zespół od razu wpada w „Lazy Lightnin’>Supplication”, dwa numery napisane przez Boba Weira i Johna Perry’ego Barlowa, które pojawiły się po raz pierwszy na debiucie Kingfisha. I chociaż utwory te pochodzą z pobocznego projektu Weira, Grateful Dead zaadoptowali je i zagrali. „Lazy Lightnin’” służy jako naczynie do oszałamiającego jamu „Supplication”. Choć krótki, Garcia udowadnia, że jest w wyśmienitej formie i jest gotowy aby w dalszej części jeszcze niejeden raz wybrać odpowiednią ścieżkę. Pierwszy set kończy, rozciągnięta do prawie piętnastu minut stara melodia „Dancin’ in the Streets”. Utwór zagrany w stylu funky, buja przyjemnie nadając niepowtarzalny klimat lat 70-tych. Po raz kolejny mamy tu radosny rodzaj jamowania, który przechodzi w szept, zanim grupa opuści scenę. Dysk pierwszy kończy się pierwszymi trzema numerami drugiego zestawu. Archiwista taśmowy Dick Latvala musiał tak wybrać. To jest następne 27 minut zagrane perfekcyjnie. „Help in the Way>Slipknot!>Franklin’s Tower” są ucieleśnieniem maja 1977 roku. Jamowanie Garcii jest w jakiś sposób zarówno zwarte jak i luźne, fortepian Keitha Godchaux wciąż jest dynamiczny, wokale są czyste a obaj perkusiści są zsynchronizowani. Muzyka staje się agresywna na „Slipknot!” ale przejście w smaczną, piętnastominutową „Franklin’s Tower” jest po prostu, genialne. Dynamika między mocnym basem Lesha a potężną solówką Garcii przesuwa środek do przodu w lekki sposób, wypełniając przestrzeń rozpalonym ogniem. „Samson and Delilah” i „Sunrise” to kolejne utwory, tym razem pochodzące z nadchodzącego albumu „Terrapin’ Station”. Pierwszą, uwielbiam. To potężna dawka mocnej energii w pełni wykorzystanej przez Weira na wokalu. Natomiast nigdy nie byłem w pełni fanem wokalu Donny Godchaux. Uważam, że są momenty gdy jest potrzebna i nadaje większej dramaturgii niektórym występom ale są też minuty gdy jej występ irytuje i drażni. Tutaj wykonanie „Sunrise” brzmi świetnie i ten przerywnik w postaci łagodnej piosenki wypadł bardzo dobrze. No ale powoli przechodzimy do początku końca. Bob wraca z mocą w „Estimated Prophet”. Gitary nadają utworowi cięższe brzmienie niż w wersji studyjnej. Ten klimat wybujałej góry zmienia się w przestrzeń kosmiczną, gdy Garcia gra solo. To jest fantastyczne zestawienie. Jestem pod pełnym tego wrażeniem. Ten przestrzenny dźwięk rozprasza się po przejściu do „Eyes of the World”. W tym momencie Garcia wnosi do utworu jedne ze swoich najbardziej inspirujących zagrywek, nadając mu jazzowy charakter. „Wharf Rat” przynosi ostatnie momenty drugiego seta. Grupa zwalnia tempo, a Jerry dostarcza zmęczony wokal, który dobrze podkreśla mocny tekst utworu. Grupa buduje i buduje piosenkę prowadząc do kulminacji, która równocześnie jest subtelnym przejściem do „Terrapin’ Station”. Zagrany został bez część „Lady with a Fan” a stworzone cięższe zwrotki i refren znajdują się w pełnej harmonii podczas cody, dostarczając wzloty i opady. I ten zagrany niespodziewanie w takim momencie numer mógłby zakończyć tą trzecią część ale Dick jeszcze nas dobił. Niesamowity, zawsze wywołujący wrażenie czternastominutowy „Morning Dew” podał na koniec. Namiętny wokal Garcii i wspaniałe, pełne nostalgii solo przypomina występy z Europy z 1972 roku. I chociaż dysk ten nie zawiera bisów, to „Morning Dew” wgniata i pozostawia swoje dźwięki na długo gdy kolumny już milczą.