niedziela, 25 grudnia 2022

THE ARTWOODS - Art Gallery /1966/

 


1.Can You Hear Me?
2.Down In The Valley
3.Things Get Better
4.Walk On The Wild Side
5.I Keep Forgetting
6.Keep Looking
7.One More Heartache
8.Work Work Work
9.Be My Lady
10.If You Gotta Make A Fool Of Somebody
11.Stop And Think It Over
12.Don't Cry No More

DEREK GRIFFITHS gtr A
KEEF HARTLEY drms A
JON LORD organ A
MALCOLM POOL bs A
ARTHUR WOOD vcls A

Tak, najpierw wyjaśnię to co oczywiste, Art Wood był starszym bratem znanego z gry w The Rolling Stones, Ronniego. W rzeczywistości, podczas gdy młody Ronnie grał w psychodelicznej grupie Birds, brat Art prowadził The Artwoods, wysoko oceniany rhythm and bluesowy band, który wspiął się na 35 pozycję na liście przebojów z singlem „I Take What I Want” i nagrał kolekcjonerski Lp. „Art Gallery”.

Arthur Wood urodził się 7 lipca 1937 roku w West Drayton, Middlesex, jako najstarszy z trzech braci. Podobnie jak Garfunkel uznał, że pełne imię, które odziedziczył po swoim ojcu jest staroświeckie i skrócił je na Art, co brzmiało bardziej wzniośle. Początki jego muzycznej drogi sięgają 1955 roku gdy po powrocie z wojska zajął się skifflem, wyjeżdżając do Londynu i zakładając swój pierwszy zespół. Gdy rok 1962 nabrał tempa, stał się jednym z wokalistów współtworzących Alexis Korner’s Blues Incorporated. W kolejnym roku poznał Dereka Griffithsa i Jona Lorda a po zwerbowaniu basisty Malcolma Poola i perkusisty Keefa Hartleya założył zespół o nazwie New Art Woods Combo. W niedługim czasie grupa rozwinęła się w jedną z najbardziej szanowanych i niedocenianych grup bluesowych swoich czasów.

A jakie to były czasy?

Cała piątka grała w najbardziej wpływowych miejscach, od „Eel Pie Island” do „Klooks Kleek” w Hampstead, od „Ad-Lib” i „Cromwellian” do rezydencji w „100 Club”. Repertuar opierał się na płynnym ujęciu amerykańskich coverów bluesowych i rockowych. Art pobłażliwie zabierał młodszego brata Ronniego na koncerty w Harrow „Railway Tavern”, gdzie manager Kit Lambert po raz pierwszy zobaczył The Who oraz do legendarnego „Crawdaddy Club”. Rhythm and blues tworzył swoją siłę i kształtował środowisko młodych, gniewnych Brytyjczyków. Zarodek Rolling Stones, The Yardbirds, Manfreda Manna i Johna Mayalla, fermentował wtedy mocniej, z większym niż kiedykolwiek wcześniej zainteresowaniem. Od klubów takich jak słynny „Marquee” aż po zaplecza regionalnych pubów, akordy Howlin’  Wolfa spierały się wygodnie z riffami Lightnin’  Slima, podczas gdy wielbiciele Charliego Parkera czy Zoota Simsa znaleźli atmosferę na tyle luźną, że mogli wtłoczyć swoje własne style w ten twórczy strumień.

Sekretna historia muzyki tamtych lat, krąży wokół rezonansowego brzmienia organów Hammonda, brzmienia które przybyło z Ameryki

dzięki Jimmy Smithowi. Na Wyspach największego komercyjnego przełomu dokonał Georgie Fame, ale równie aktywny był Zoot Money oraz Graham Bond. No i oczywiście organy były istotnym składnikiem brzmienia The Artwoods.

Jon Lord: „Zacząłem grać na organach poprzez słuchanie Jimmy’ego Smitha, potem usłyszałem Grahama Bonda. On był moim mentorem. Uczyłem się od niego”. Z czasem The Artwoods byli silnie wskazani przez prasę muzyczną jako naturalni następcy liderów The Yardbirds i The Animals. Pierwszą firmą, która zaczęła węszyć była Decca Records. Efektem tego było nagranie paru singli, które odniosły spory sukces a także potwierdziły możliwości muzyków. Największą swoją widoczność osiągnęli The Artwoods singlem „I Take What I Want” z katalogu wytwórni Stax, co pokazało, że zespół nie będzie tylko gonił stylu r&b. Tych parę sprzecznych minut czyniło, że zyskiwałeś pewność siebie idąc przez parkiet w klubie do tej dziewczyny, którą obserwowałeś, z całą arogancją, którą posiada niewielu z nas.

Rok 1966 przyniósł ich jedyny długogrający lp zatytułowany „Art Gallery”. Ukazuje on, że muzycy byli bardzo sprawni i wiedzieli jakimi ścieżkami podążać. Choć (z perspektywy czasu) błędem wydaje się zamieszczenie na płycie samych coverów, co w porównaniu z innymi kapelami tamtych lat było już zgrzytem. Ale słuchając płyty możemy podziwiać mocny, bezpretensjonalny styl wokalny Arta połączony z właściwą, nieskazitelną osobowością, która trzymała razem zespół. Gitara Dereka gustownie krzykliwa sprzymierzyła się z aktywnym basem Malcolma Poola, a mocno zakorzeniony w jazzie styl Hartleya świetnie pasował do wirtuozerskich ataków Lorda na Hammondzie. Projekt okładki „Art Gallery” zawiera rondo w stylu Mod, nałożone na zdjęcie z próby grupy, co zapewnia jej kultowość. A wyprodukowany przez Mike’a Vernona album ukazuje całą świetność zespołu.

Oto otwierający „Can You Hear Me”, Allena Toussainta, leci wśród  napomnień Arta z grupą dodającą śpiew call and response a mocny riff gitary i basu dobrze kręci do wyzywającej solówki Lorda na organach. Z kolei „Down in the Valley” podaje, że będziemy świetnie się bawić słuchając reszty numerów. Z pewnością na uwagę zwraca „Walk On the Wild Side” wcześniej zagrany przez Jimmy’ego Smitha. Z pewnością wersja ta zwróciła uwagę Lorda, co tutaj możemy z przyjemnością zauważyć. Wszak mamy tu wirtuozerski popis Jona, który od początku istnienia grupy stanowi jej wyróżnik. Zagrany w stylu funk „Be My Lady” jest drugim instrumentalnym kawałkiem dodającym tylko radoścć ze słuchania płyty. Mocny, modowy „Don’t Cry No More” ze swoimi szarpanymi rytmami powraca do techniki call and response znów pozwalając organom grać pierwsze skrzypce. Ale i Art daje tu swój wielki styl. Tak, mamy tu dwanaście klasowych numerów cudzego autorstwa, wykonanych do tego rewelacyjnie.

Ale po wydaniu płyty zaczęło panować poczucie, że być może swój twórczy szczyt minął ich. Melody Maker sugerował, że „jednym z wielkich mankamentów w dążeniu do sukcesu Artwoods jest fakt, że wszyscy są miłymi facetami i dobrymi muzykami. Gdyby tylko byli paskudni i pozbawieni talentu, trafili by na listy przebojów”. No nie!

No cóż. The Artwoods pozostawili po sobie spuściznę w postaci chłodnego wizerunku Mods a ich archiwum muzyczne wciąż korzystnie wypada w porównaniu z innymi współczesnymi zespołami.

Jon Lord: „To było bardzo w swoim czasie, prawda? Jestem dumny z grania w The Artwoods. To było czterech czy pięciu młodych muzyków szukających czegoś trochę innego i mieliśmy przy tym dużo zabawy. Świetna sprawa”.








niedziela, 11 grudnia 2022

JOHN LENNON - Walls and Bridges /1974/

 




1.- Going Down On Love
2.- Wharever Gets You Thru The Night
3.- Old Dirt Road
4.- What You Got
5.- Bless You
6.- Scared
7.- #9 Dream
8.- Surprise, Surprise (Sweet Bird Of Paradox)
9.- Steel and Glass
10.- Beef Jerky
11.- Nobody Loves Yoy (When You´re Down and Out)
12.- Ya Ya





To jeden z najmniej filozoficznych albumów artysty za to najbardziej muzykalny, ze wspaniałym akompaniamentem starych przyjaciół (Elton John, Harry Nilsson, Klaus Voorman, Jim Keltner, Arthur Jenkins, Nicky Hopkins, Ken Ascher) i nowych twarzy (Little Big Horns, Jesse Ed Davis, Eddie Mottau). To wciąż osobista płyta, z miłosnymi piosenkami do Yoko („Bless You”), wyznaniami („Scared”, „What You Got”, „Going Down On Love”) i żrącymi obelgami pod adresem managera Allena Kleina („Steel And Glass”).

Mogę powiedzieć, że pod pewnymi względami „Walls and Bridges” jest najbardziej fascynującym solowym dziełem Johna Lennona.

Na płycie tej John Lennon próbuje zrozumieć swoje życie i miejsce w którym się obecnie znajduje. Ale nie to sprawia, że czuje się dobrze. Jest go tu tyle samo, co na „Plastic Ono Band”. Tym, co wyróżnia
„Walls and Bridges” jest to, że jego bratnia dusza nie stoi u jego boku, a muzyka jest pełna melodii i zadziornych wyróżników. Lennon tutaj daje ukłon w stronę współczesnych mu czarnych stylów tworząc z nich swoją bazę muzyczną. W większości przypadków siła przenika pod jej blaskiem i przez większość czasu działa to bardzo dobrze. Posłuchaj „Going Down On Love” gdzie funkujący rytm doskonale sprawdza się jako nakrycie do stołu. Jego głos brzmi ciekawie i daje mnóstwo energii wyzwolonej dodatkowo akcentowanym saksofonem. Ale pomimo tego jest to jego wołanie o pomoc, to ponowna ocena samego siebie jako człowieka przygnębionego i zagubionego z powodu rozstania z Yoko Ono.

Hmm, nie martw się.

Hałaśliwy „Whatever Gets You Through the Night” to piosenka po nieźle zaprawionym party. Ten duet Lennona z Eltonem Johnem jak najbardziej sprawia, że idziesz z powrotem po drinka i bawisz się gubiąc po drodze wszelkie problemy. Bezceremonialny saksofon Bobby’ego Keysa świetnie nastraja do szukania wokół swojej partnerki. To jedna z najbardziej popowych rzeczy jakie Lennon zrobił w swojej karierze. W jednym z wywiadów udzielonych w 1974 roku John mówił, że słucha teraz disco i to mu podchodzi. Zresztą w instrumentalnym numerze „Beef Jerk” funkowe rytmy dodaje rozpędzony gitarowy riff i bliższe jest to wtargnięciu na dyskotekowy parkiet niż rockowemu zgrzytowi. Lennon zawsze kochał te Memphis Horns więc nie dziwmy się temu nastrojowi. „Stracony Weekend” jak prasa nazwała osiemnastomiesięczną rozłąkę Johna z Yoko owocował niezłymi balangami Lennona z kumplami. Wielkim przyjacielem od kieliszka był Harry Nilsson a napisany wspólnie numer „Old Dirt Road” jest bardzo jasną ścieżką na albumie. Delikatna gitara Jesse Ed Davisa napędza bardzo nastrojową melodię, prowadzącą do wielkiego finału. To numer na miarę „Mind Games” czy późniejszej „Woman”. Aranż jest niby oszczędny ale tylko wsłuchaj się w niego a dostarczy ci niemałe emocje. Z pewnością towarzyszyć ci będą one także w „Steel and Glass”. To bardzo gorzki numer będący atakiem na Allena Kleina. Najbardziej uroczystym kawałkiem na płycie jest „Nobody Loves You (When You’re Down and Out)”. Lennon sięga naprawdę dna. Zaczyna się od głosu Johna i gitary akustycznej, a kończy na smyczkach i instrumentach dętych. Siła utworu jest niesamowita a tekst zabiera nas tam, gdzie naprawdę nie chcemy iść: „Wszyscy cię kochają, kiedy jesteś sześć stóp pod ziemią”.

W podobnej skali emocji wykonany jest „#9 Dream”. To cudownie senna piosenka z zabójczym szeptem „Jooohn”. Eteryczny głos twórcy doskonale tu pasuje, a wiolonczele sprawiają, że numer staje się o wiele bardziej marzycielski. Oszałamiające zmiany tempa sprawiają, że spotykamy się w dziewiątej fazie snu. Na drugim końcu emocjonalnej skrajności Lennona pojawia się jego oda do dziewczyny, May Pang w „Surprise, Surprise”. Funkowe rogi, agresywne gitary, zmieniające się tempa sprawiają, że John jest tutaj najszczęśliwszy. I podobnie jak w „Beef Jerk” ten fragment przywraca humor Johna, którego nie było od czasów The Beatles. Na zwalniającym tempo „Bless You” Lennon zmierza do marzycielskiego brzmienia. Tutaj jest u szczytu swojej formy  w głosie i kompozycji. Tekstowo to bardzo dojrzała piosenka o miłości. Jest w niej trochę zadumy i żalu, a ciche solo na saksofonie w środkowej części numeru nadaje mu aurę tęsknoty.

Na żadnej płycie, tak jak tutaj Lennon nie był na tak emocjonalnym rollecoasterze, czyżby rozłąka zdziałała cuda. Tak wiele dzieje się na „Walls and Bridges”, a na uwagę zasługuje również produkcja albumu. Tej podjął się sam Lennon i nie ma co się dziwić. Podpatrywanie Phila Spectora przy pracy przyniosło fantastyczne rezultaty. Bujnie zaaranżowany album, to bardzo epokowe dzieło i nawet po latach brzmi atrakcyjnie i zachęca do kolejnego odsłuchu, co niezdecydowanym polecam.











niedziela, 27 listopada 2022

COUNTRY JOE McDONALD - War War War /1971/

 


1. Foreword - 4:39
2. The Call - 2:35
3. Young Fellow, My Lad - 3:47
4. The Man From Athabaska - 6:28
5. The Munition Maker - 4:22
6. The Twins - 1:53
7. Jean Desprez - 9:48
8. War Widow - 2:02
9. The March Of The Dead - 6:27

*Country Joe McDonald - Vocals, Guitar, Harmonica, Footstomping,     
Harmony Vocal, Tambourine, Organ


Kiedy Robert Service przybył do Jukonu w 1905 roku, był niskim urzędnikiem bankowym. Kiedy w 1912 roku wyjechał ostatnim statkiem w sezonie, był znanym pisarzem. Do Jukonu już nigdy nie wrócił. Dużo podróżował, w końcu wylądował we Francji, gdzie się ożenił i zapuścił korzenie. Gdy wybuchła Pierwsza Wojna Światowa próbował zaciągnąć się do armii, ale jego kandydatura została odrzucona. Zgłosił się na ochotnika, by służyć jako kierowca w amerykańskim Korpusie Ambulansów. Podczas tej służby zobaczył surową grozę rzeczywistości. Był świadkiem rannych i umierających, okaleczonych i krwawiących. Napisał i wydał wiersze o tych sprawach, które sam nazwał „piosenkami z rzeźni”.

Country Joe McDonald: „Kiedy wyszedłem z marynarki i chodziłem do Los Angeles State College, dostałem prace we wschodnim L.A. w fabryce ryb panierowanych. Kiedy wracałem z pracy do domu, wstąpiłem do antykwariatu i zobaczyłem książkę zatytułowaną „Rhymes of a Red Cross Man”. Wziąłem ją do domu i przeczytałem wiersze Roberta W. Service’a. Były to przejmujące lub humorystyczne wiersze, które podchodziły do wojny z różnych punktów widzenia. Po prostu je lubiłem i uważałem, że są dobre. Szczególnie dotknął mnie jeden wiersz, „The Ballad of Jean Desprez”. Jest to opowieść o bosym chłopcu, który ofiarowuje wodę umierającemu francuskiemu żołnierzowi, przybitemu do drzwi kościoła przez niemieckich jeńców. Za swój miły czyn chłopiec zostaje zmuszony przez niemieckiego oficera do zastrzelenia cierpiącego żołnierza. Wiersz kończy się, gdy mały chłopiec, odwraca broń w stronę prusaka i strzela do niego. Pomyślałem sobie, że fajnie by było przybliżyć tą poezję szerszemu gronu, więc wybrałem dziewięć utworów do których skomponowałem melodie i wydaliśmy to na płycie”.

Z miłą ochotą poznawałem solową twórczość Country Joe McDonalda (nie wspominając już o jego karierze w zespole) i zawsze doceniałem ją za jego kreatywność i wgląd na wielu płaszczyznach.

Ale uwaga!

Płyta „War War War” to niepokojący zestaw, który ożywiają słowa Roberta Service’a. Wszystkie lęki, nadzieje, zapachy, rozczarowania, westchnienia i wizje rozbrzmiewają głośno. Joe zrobił to jako konsekwencja obaw o Wietnam, ale płyta ta odnosi się do każdego brutalnego konfliktu – Bliskiego Wschodu, Iranu, Falklandów, Afryki, Ukrainy i praw obywatelskich na całym świecie.

I nie ważne czy odczuwamy tęsknotę żołnierza odciągniętego od dzikich terenów Kanady, które tak bardzo kocha i o których marzy („The Man From Athabasca”) czy słuchamy opowieści o braciach z których jeden Jan został w domu i zabrał bratu pracę i dziewczynę podczas gdy Jakub wrócił bez kończyny, skazany na alkoholizm i wczesny grób („The Twins”), to nie ważne, ponieważ każda z tych pieśni uzmysławia nam jak okropna jest wojna i nic nie jest w stanie ją rozgrzeszyć.

Wiemy, że Country Joe jest wielkim obrońcą praw, że jest bardzo zaangażowany w pomoc dla weteranów wojennych i że trwa to latami.

Zwróćcie jeszcze uwagę na numer „The March of the Dead”, który opowiada o powrocie żołnierzy do domu, wszyscy wiwatują i urządzają paradę. Ale są wśród tłumu też ci co nie są zbyt szczęśliwi, myślą o bliskich, którzy zostali zabici. I wtedy widzą obraz zmarłych, maszerujących razem z żywymi. Wszyscy są poranieni, pokiereszowani, okropnie się na nich patrzy. A muzycznie jest to bardzo poruszające. Senna melodia kończy się ostrzeżeniem, nigdy nie zapominajcie o zmarłych.

Nie zapominajcie o zmarłych!

Dave Van Ronk muzyk folkowy napisał kiedyś piosenkę pod tytułem „Luang Prabang”. Jest w niej taki wers „Na całym świecie są miejsca, gdzie gniją zwłoki twoich braci. I każdy trup jest patriotą. I każdy trup to bohater”.

Tak naprawdę to wszyscy jesteśmy ofiarami wojny.






niedziela, 20 listopada 2022

AXE - Axe /1969/

 


1. Here to There
2. Ahinam (take 2)
3. Another Sunset, Another Dawn
4. The Child Dreams
5. A House is Not a Motel
6. Peace of Mind
7. Dark Vision
8. Strange Sights & Crimson Nights
9. Here to There (Live 1969)

- Vivienne / vocals
- A Barford / lead guitar
- R Hilliard / acoustic guitar
- M Nobbs / bass
- S Gordon / percussion


Oto kolejny z tych rzadkich klejnotów z końca lat sześćdziesiątych, działających na brytyjskiej scenie undergroundowej i będących swoistym produktem tej niezapomnianej epoki. Chociaż Axe udało się odróżnić od innych rarytasów, wyrośli z podziemnej sceny muzycznej do tego stopnia, że otwierali koncerty takich wykonawców jak: Free, Wishbone Ash i The Who. I to tyle dobrego, bo przecież na kpinę historii zakrawa fakt, że hipnotyzujący głos głównej wokalistki zespołu Vivienne Jones (pseudonim sceniczny Countess Vivienne) zaginął w czasie. Grupa nagrała taśmę demo w 1969 roku na której znalazło się pięć utworów. Pierwotnie powstało tylko około 12 kopii acetatu a całość wskrzeszona została w 1993 roku przez wytwórnię Kissing Spell.

Muzyka Axe jest zakorzeniona w psychodelii i to z całym jej dobrodziejstwem. Z pewnością na wyróżnienie zasługuje wokal Vivienne. Jest to folkowy, czysty i pełen pokornego brzmienia głos, który błyszczy na całym albumie i świetnie sprawdza się w trippowych dźwiękach zaprezentowanych nam przez zespół.

Kolejnym asem albumu jest gitarzysta Tony Barford, którego rozpływające się i mocno sfuzzowane brzmienie gitary otwiera nam drzwi do krainy kwasowych odlotów. Reszta chłopaków też sprawdza się wyśmienicie dzięki czemu mamy na albumie, niebanalne 41 minut ciekawej muzyki.

Już otwierający album numer „Here To There”, będący powitaniem dla każdego słuchacza, jest bardzo krótką próbką tego, co ma nastąpić na  reszcie płyty. Po nim następuje instrumentalny „Ahinam (Take 2)”, w którym ciężkie gitarowe dźwięki okraszone są pływającymi efektami, a imponująca perkusja Steve’a Gordona rekompensuje brak wokalu.

Od trzeciego fragmentu płyty zaczyna się pojawiać powabny wokal hrabiny Vivienne. W utworze słychać palące brzmienie gitary a tekst tylko dodaje wysublimowany nastrój: „Kolejny zachód słońca, kolejny świt/ Jutro czyjeś życie zniknie”.

Ponad dziewięciominutowy „The Child Dreams” wprowadza nas w nastrój hipnozy. Główną rolę pełnią tutaj urzekający gitarowy riff zmieszany z delikatnym wokalem Count Vivienne. Rozbudowane instrumentalne pasaże kąpią się w halucynacyjnym środowisku stworzonym przez perkusję. Warto zwrócić uwagę na umiejętności Gordona, gdyż niesamowicie podkreślają rytm numerów zawartych na krążku. Utwór kończy się koszmarnym feelingiem na wokalu, który prześladuje mnie cały czas (w dobrym znaczeniu, oczywiście).

Nawet przy wszystkich przykładach majestatycznego głosu Vivienne, których byłeś świadkiem do tej pory, żaden nie był tak widoczny jak jej wielkość w „A House is not a Motel”, coverze piosenki zespołu Love z ich słynnego albumu „Forever Changes”. Dodatkowo smaczne zagrywki gitary Barforda czynią tą wersję bardzo fantasmagoryczną. Ten znajomy, uginający się pod ciężarem umysłu ton gitary, zdumiewające uderzenia perkusji i niewiarygodny kunszt, z pewnością pokazują, że Axe zasłużyli na większą sławę niż byli.

Potrzebą chwili słuchania tego wydawnictwa jest drugi instrumentalny numer „Dark Vision”. To przeszywająca dźwiękowa mroczna wizja, poddana ciężkiemu apokaliptycznemu uczuciu.

To jest jedyny studyjny album wydany przez Axe. Bardzo niefortunnie, ponieważ muzyka zawarta na tej płycie jest ponadprzeciętna. Jest to idealny album, który można włączyć, jeśli jesteś w nastroju na ciężką psychodelię połączoną z anielskim kobiecym wokalem.

Mimo, że nic więcej nie wyszło z tego zespołu z Northampton, stworzyli oni jedno z najlepszych dzieł sztuki muzycznej gatunku psychodelicznego, które bez wątpienia przetrwało próbę czasu.







niedziela, 6 listopada 2022

THE BYRDS - The Byrds /1973/

 


1) Full Circle
2) Sweet Mary
3) Changing Heart 
4) For Free 
5) Born To Rock & Roll
6) Things Will Be Better
7) Cowgirl In The Sand
 8) Long Live The King 
9) Borrowing Time 
10) Laughing
11) (See The Sky) About To Rain


Zapowiedź ponownego wydania albumu z udziałem wszystkich pięciu oryginalnych Byrdsów rozbudziła w 1973 roku oczekiwania do tego stopnia, że cokolwiek by się nie pojawiło, było skazane na sukces. Szczególnie według fanów. Właśnie pomimo ogólnego negatywnego nastawienia krytyków, to lojalność fanów i niecierpliwe sygnały oczekiwania sprawiły, że nowy longplay odniósł ogromny sukces w Stanach Zjednoczonych. Był to najlepiej sprzedający się album The Byrds od czasu „Turn, Turn, Turn”.

Zawsze byłem totalnym fanem Byrdsów, odkąd po raz pierwszy ich usłyszałem i nie ma ani jednego ich albumu który uważam za zły. Ale ten album jest ukrytym klejnotem, który czeka spokojnie gdzieś tam w oddali, aby nadszedł jego czas. A gdy on już jest, gdy go dotkniesz, to masz problem. Otóż nie sposób się od niego uwolnić, przynajmniej przez jakiś czas.

Teorii stojących za powrotem jest wiele. Według jednej z nich Crosby odwiedził Rogera McGuinna w połowie 1972 roku i skrytykował uwielbiany skład Byrdsów (White/Battin/Parsons), sugerując zreformowanie oryginalnego zespołu, aby nagrać album pokazujący, gdzie muzycy założyciele są dzisiaj. Inna wersja mówi, że David Geffen dostrzegł potencjał zjednoczenia i zasiał sugestie w umyśle McGuinna, zauważając, że sam McGuinn jest niezbyt zadowolony z długoletniego składu. Tak czy inaczej, Roger zgodził się, a pozostali muzycy, którzy znaleźli się pomiędzy długoterminowymi zobowiązaniami, poszli za nim.

Album został wyprodukowany przez Davida Crosby’ego i jego brzmienie jest mocno przesiąknięte Davidem. Przeważają gitary akustyczne, elektryka i bas są w większości wmieszane w tył, a mandolina Hillmana i śpiewna harmonijka Clarka są mocno wyeksponowane jako instrumenty solowe. Można dojść do wniosku, że dzięki tej płycie Crosby wreszcie osiągnął dominację nad Byrdsami, której pragnął w klasycznych latach.

Wprawdzie McGuinn mówił, że oszczędzał swój najlepszy materiał na później ale co może znaczyć w takim razie piękna akustyczna ballada „Sweet Mary” przy tym wyznaniu. Ujmująca w każdym calu, wrażenie robi przy refrenie, gdy współgranie mandoliny i banjo oraz gitary akustycznej tworzy klimat całkowicie magiczny. Dodatkowo główny wokal dodaje emocjonalnej chwiejności piosence, co oczywiście sprawia, że jest to trudny do niezauważenia klejnot. Crosby ładnie obchodzi się z numerem „For Free” Joni Mitchell tworząc łagodne brzmienie, wyciągając melodię do przodu. Jestem wielkim fanem twórczości Gene Clarke’a a jego rozpoczynający płytę „Full Circle” jest jak najbardziej na miejscu. No lepszego początku być nie może. Ten utrzymany w klimacie starych Byrdsów numer jest zwarty i pogodny i zawiera wszystkie atuty jakie powinny znaleźć się w piosence. Zresztą Clark też zamyka płytę coverem Neila Younga „(See the Sky) About the Rain” gdzie jego wokal czyni ten numer serdecznym i pięknym. To jakby być w Wielkim Miejscu, Bajecznym Miejscu, w kraju Beulah. To jakby być zaślubionym Ziemii.

Również warto zwrócić uwagę na Hillmanowskie „Things will be Better” ze swoim tupiącym rytmem i radosnymi skrzypkami. To, że słuchając nóżka sama chodzi wcale nie jest przypadkiem.

David Crosby przyczynił się do mistycznego przepływu filozoficznej psychodelicznej melodii nagrywając swój własny cover „Laughing”. Unosząca się atmosfera tego numeru opiera się mglistym otchłaniom wystając ponad nimi. Ten duch melodii potwierdza pewny jak zawsze David, a Bydsowski gang podąża za nim nucąc delikatnie tło pośród splątanych gitarowych dźwięków.

Co ciekawe „The Byrds” jest albumem, który nie został wydany z tymi ekskluzywnymi notami jak albumy Columbii, ani nie zawiera żadnych bonusowych utworów, co może sprawiać, że ludzie przegapiają ten klejnot.

No cóż, dla mnie The Byrds jest jednym z ulubionych amerykańskich zespołów a ich twórczość przyczyniła się do powstania wielu kapel grających muzykę przesiąkniętą Zachodnim Wybrzeżem. „The Byrds” jest z pewnością niedocenionym odłamkiem muzycznej historii, słuchana z przyjemnością brzmi jakby piątka przyjaciół zawitała do mnie i zagrała na werandzie w weekendowe, słoneczne popołudnie.










niedziela, 23 października 2022

RONNIE LANE - Anymore for Anymore /1974/

 


1. Careless Love
2. Don't You Cry for Me
3. (Bye & Bye) Gonna See the King
4. Silk Stockings
5. Poacher
6. Roll on Babe
7. Tell Everyone
8. Amelia Earhart
9. Anymore for Anymore
10. Bird in a Gilded Cage
11. Chicken Wired

Żałuję, że nie wiedziałem tego co wiem teraz

Kiedy byłem młodszy

Żałuję, że nie wiedziałem tego co wiem teraz

Kiedy byłem silniejszy.



Powodów dla kochania Ronniego Lane’a nigdy mi nie brakowało. Grając w Small Faces dosłużył się ksywki Plonk i taki był znany. Większość jego prac nieuchronnie skupia się na latach 1965-73, czyli okresie, w którym był basistą Small Faces a potem The Faces. Lane był współautorem większości przebojów tych pierwszych, tym drugim dał rozdzierającą serce „Debris” i zawadiacko romantyczne „Ooh La La”. Rod Stewart nazwał go kręgosłupem The Faces. Jeśli Lane wciąż nie otrzymuje pełnego uznania za swoją rolę w dwóch grupach zdominowanych przez niepoślednich wokalistów, to jego kariera po odejściu z The Faces jest jeszcze bardziej niedoceniana.

A szkoda. Bardzo lubię tego Lane’a. Po rozstaniu z The Faces wycofał się na farmę Fishpool, w pobliżu wioski Hyssington na granicy walijsko-angielskiej. Muzyka, którą tam stworzył była wykopywana i pieczona w ognisku. Mieszała eklektyczne numery czerpiąc pełnymi garściami z rock and rolla, country, folku, bluesa, wczesnego jazzu i wodewilu.

Pierwszy album własnej trupy Slim Chance, „Anymore for Anymore” powstał w 1974 roku, a nagrany został w składzie, który obejmował szkockich folkowców Gallagher & Lyle. Kolejne dwa, „Ronnie Lane’s Slim Chance” i „One for the Road”, zostały nagrane z przyjaciółmi oraz członkami St. James’s Gate.

Farma Fishpool brzmi trochę jak walijski odpowiednik Big Pink, tyle że z hodowcami owiec mieszkającymi przy drodze a nie Bobem Dylanem. Muzycy w trakcie nagrywania spali na farmie, nagrywali w stodole, grając na gitarach akustycznych, mandolinach i fortepianie. Lane rozkwitł twórczo na tym odludziu, ale komercyjnie Slim Chance nigdy tak naprawdę nie zapaliło się. Jedynym hitem był ich pierwszy singiel „How Come”, chociaż „The Poacher” była znacznie lepszą piosenką, to sukcesu nie odniosła. Klasyczno-popowy numer to oda do prostych radości z łowienia ryb, to sielankowy „Plonk” w hymnie do łososia „z oczami z klejnotów i lustrami na ich ciałach, większymi niż noworodek”.

Już na „Itchycoo Park” Lane był zestrojony z naturą, ale poczucie wspólnoty przebija się znacznie mocniej w jego solowej twórczości. Często stylem określającym muzykę Lane’a jest styl „pastoralny”. Definicja muzyki pastoralnej to „mająca cechy wyidealizowanego życia na wsi”. I nie można wymyśleć lepszego sposobu na opisanie „The Poacher”. Ta piosenka to arcydzieło prostego piękna. To szczytowe osiągnięcie muzyki pastoralnej i być może najlepsze dzieło Ronniego. Mały zespół dęty i smyczkowy lekko przeskakuje przed każdym wersem, poprzedzając wysoki, wątły wokal Lane’a i oddając piękno i samotność beztroskiego wiejskiego życia. Brzmienie jest niemal klasyczne, choć zachowuje unikalną barwę sepii. Na płycie znajduje się jeszcze wiele numerów będących swoistymi perełkami. „Roll On Babe” to amerykańska folkowa piosenka, a „Tell Everyone” z „Long Playera” The Faces zostaje poddana rewizji. Tam gdzie Rod Stewart wyrywa serce swoim wokalnym ujęciem, delikatne wokale Ronniego czują się bardziej jak delikatne klepnięcie w ramię i szept do ucha, czyniąc i tak już serdeczną piosenkę o miłości jeszcze bardziej intymną. A taki „Chicken Wired” kołysze tak mocno, że prawie wylatuje z rowków płyty. Z kurczakowatymi skrzypcami i gitarami elektrycznymi, wraz z żywiołowym śpiewem Lane’a, brzmi to jak najbardziej odjechany zespół country westernowy na ziemi, który zmierzył się z frywolnością i podpalił z tej radości stodołę.

Bez wątpienia „Anymore for Anymore” jest jednym z tych albumów, który poruszył mnie mocno jeśli chodzi o odsłuch. To taka radość słuchać, jak ten mały facet śpiewa o nieistotnych rzeczach, które po drugim przesłuchaniu stają się najważniejszymi sprawami, jakie można sobie wyobrazić. Niby luźno zagrane, ale jednocześnie tak serdeczne i czyste. Muzyka na płycie jest daleka od standardów tamtych czasów, ale jednocześnie tak bardzo ponadczasowa.

Można o niej powiedzieć, tak jak mówisz czule do żony: „Kocham cię”. Od pięknej solówki na saksofonie do mrowiących krew w żyłach smyczków, każdy utwór jest małym klejnotem. Pasja i sceptycyzm z jakimi zostały wykonane, jest na nieznanym poziomie. Ten album sprawia, że jeszcze bardziej docenisz życie, którym będziesz się jeszcze bardziej cieszył postrzegając na swojej drodze te małe nieistotne sprawy. Ten album to naprawdę ukryty skarb, który z całego serca polecam ciekawym słuchaczom.

Po nagraniu płyty Lane wyruszył w trasę „Passing Show”, która weszła do annałów jako jedna z najbardziej heroicznie nieprzemyślanych prób ożywienia tradycyjnego modelu trasy koncertowej. Lane zdeterminowany, wyruszył siedząc na koźle cygańskiego wozu przez angielskie wsie, mając u boku szmacianą grupę muzyków, żonglerów, połykaczy ognia, tańczących dziewcząt i czymś co określił jako „najniezabawniejsze klauny na świecie”. Rozbił swój namiot „Big Top” i patrzył, jak znikają jego pieniądze. Potrzebując gotówki, wkrótce po wydaniu „One for the Road”, Ronnie krótko próbował zjednoczyć Small Faces, a następnie stworzył wraz z Petem Townshendem doskonały „Rough Mix”. Jednak gdy zdiagnozowano u niego pod koniec lat 70-tych stwardnienie rozsiane, jego kreatywność była coraz bardziej ograniczona. Zmarł w 1997 roku, w wieku zaledwie 51 lat.

Ale czy jest lepszy sposób na zapamiętanie go niż ten, w którym pojawia się w teledysku na „The Poacher”. Mistyczny mod w pełni sił, żujący słomkę siana, zmierzający nad rzekę i śpiewający „Nie mam pożytku z bogactwa/ Ani pożytku z władzy”.

Jeśli dobrze się wsłuchasz, możesz mu uwierzyć.








niedziela, 9 października 2022

NEIL YOUNG - Zuma /1975/

 


Don't Cry No Tears
Danger Bird
Pardon my Heart
Lookin' for a love
Barstool Blues
Stupid Girl
Drive Back
Cortez the Killer
Through My Sails


Neil Young
Frank Sampedro
Ralph Molina
Billy Talbot


Marzenia pokolenia Woodstock zniknęły w otchłani lat siedemdziesiątych, wraz z ich politycznymi rozczarowaniami, wymiarami napędzanymi heroiną i zagubionymi towarzyszami. Człowiek z Ontario przebił się przez swoją mroczną trylogię, w której przekształcił swoje demony w niesamowitą i bezkompromisową muzykę, pokazując, że rozpacz i ból powoli odchodzi w czeluście bytu. Kolejny krok musiał być oczywisty. Ponowna jazda na Crazy Horse, by otrząsnąć się ze smutku, sentymentalnych i politycznych niepowodzeń oraz posthippisowskiej depresji, by wydać klasyczną, gitarową płytę.

To, że „Zuma” jest dla mnie jedną z najlepszych płyt Artysty nie ulega wątpliwości. Zresztą pamiętam, że był to, obok „Rust Never Sleeps” pierwszy krążek, który otworzył mi drzwi i gdy zobaczyłem po drugiej stronie wysokiego kolesia z kapeluszem na głowie w jeansowej koszuli. Od tamtej pory (a mija już ponad czterdzieści lat) ścieżki nasze przecinają się nader często, co tylko cieszy i wprawia mnie w doskonały nastrój.

Brzmienie „Zumy” jest surowe, skupiające się głównie na połączeniach między gitarami: sprzężenia zwrotne i zniekształcenia przeplatają się, przybliżając do stworzenia „wymiaru przesiąkniętego gitarą elektryczną”, co ukazuje doskonale wyważone współgranie między dwiema gitarami, które osiągnie swój zenit po elektrycznej stronie „Rust Never Sleeps”.

To świetnie jest widoczne w „Cortez the Killer”, bez wątpienia jednej z najlepszych piosenek jakie Young napisał w swojej karierze. To powolny, oparty na jamowych zawijasach klasyk w którym gitarowa robota jest w pełni rozwinięta. Ta siedmioipółminutowa epopeja zawiera miarowe schematy Poncho, rozbudowane solówki Younga, lepkie linie basu Talbota i doskonałą ramę perkusji Ralpha Moliny. Zasługuje na uwagę też wokal Neila, który przedstawia krwawy podbój Meksyku z punktu widzenia tubylców, a ten charakterystyczny ton rezygnacji („Cortez, Cortez”) doprowadza do pewnej zapaści i beznadziei. Urzekająca magia tego numeru sprawia, że kalejdoskop obrazów krąży wokół ciebie przez cały odsłuch.

A oto kolejny mocny punkt programu. „Danger Bird” w którym Young wraz z Crazy Horse stara dogonić się mętny gitarowy wicher, przez co numer ten staje się nieco mroczniejszy. Rozstanie Artysty z Carrie Snodgress w tym czasie wciąż miało wpływ na jego twórczość. Lirycznie jest to jeden z wyróżniających się utworów, a Young pozwala swojemu bólowi przesiąknąć do tej piosenki.

Ale jak już pisałem, dla mnie każdy z utworów na „Zumie” jest niesamowity. Otwierający album „Don’t Cry No Tears” zresztą podobnie jak „Barstool Blues” trzyma gitarową moc łagodzoną przez piękne, chwytliwe melodie, nadające optymizm i radość. Wszystkie dziewięć numerów pokazuje każdą stronę Neila Younga. Skoro określiliśmy „Zumę” płytą klasyczną, to oczywiście nie może zabraknąć na niej znaku firmowego Neila: ballady. „Pardon My Heart” to czuły folkowy numer, wzmocniony elektryczną solówką natomiast „Lookin’ for a love” jest świetną piosenką ze swoim późno-byrdowskim posmakiem i doskonale ilustruje nastrój albumu. Neil spaceruje samotnie po plaży Zuma i nawet jeśli w jej piaszczystych brzegach nie jest tak bezradny jak na okładce „On the Beach”, to samotność daje pewne znaki w tym słodko-gorzkim nastroju. Szczypta bluesa, podana w charakterystycznym sposobie ukazuje „Drive Back” jako niedoceniony moment w katalogu Neila Younga. Pełne werwy gitarowe struny niczym węże wiją się wokół tematu a burzliwa miłość jest już tylko wspomnieniem.

„Zuma” stała się jednym z najbardziej przyjemnych i spójnych albumów, jakie Young kiedykolwiek wydał. Tak samo porywający dziś, jak i wtedy, wszystkie emocje, które on i Crazy Horse włożyli w ten album, nadają mu namacalną jakość, coś co wszyscy możemy zrozumieć poprzez nasze własne doświadczenia. Niespodzianką jest zapewne umieszczenie na zakończenie płyty numeru „Through My Sails”, który ponownie łączy się z Crosby, Stills i Nashem. Echo tych klasycznych harmonii wokalnych Zachodniego Wybrzeża doskonale wpisują się we wdzięczną melodię a znakomity tekst „Stoję nad brzegiem/ Jest tam tak dobrze/ Wychodzę z wiatrem/ Ale miłość o mnie dba” stanowi obrazowe zakończenie „Zumy”.







niedziela, 25 września 2022

MARK WIRTZ - A Teenage Opera /67-68/

 


1.   Theme From "A Teenage Opera"
2.   Festival Of Kings
3.   Grocer Jack (Excerpt From "A Teenage Opera")
4.   The Paranoiac Woodcutter #1
5.   Mr. Rainbow
6.   Glory's Theme
7.   On a Saturday
8.   Passum's Dance
9.   Auntie Mary's Dress Shop
10.  Love & Occasional Rain
11.  Grocer Jack (Reprise)
12.  Sam
13.  Farewell to a Broken Doll
14.  (He's Our Dear Old) Weatherman
15.  Shy Boy
16.  Grocer Jack's Dream
17.  Barefoot & Tiptoe
18.  Knickerbocker Glory
19.  Dream Dream Dream
20.  Colonel Brown
21.  Cellophane Mary-Jane
22.  Paranoiac Woodcutter#2
23.  Theme From "A Teenage Opera" (End Titles)






Już kiedyś miałem opisać ten album ale jak to zwykle bywa coś mi wskoczyło innego i płyta ta została odstawiona. Jednak piosenka o osiemdziesięcio dwu latku mającym sklepik na zapadłej wiosce gdzieś tam w Anglii, który zmuszony jest do zamknięcia go ciągle kołatała się gdzieś w mojej głowie i przy różnych okazjach dawała o sobie znać. Właściciel sklepiku nazywał się Grocer Jack i po prostu pewnego ranka nie otworzył swojego kramu. Matki wysyłały swoje dzieci do jego domu, aby go nękać by przyszedł otworzyć sklep, nie zdając sobie sprawy z tego, że Jack umarł. Całe miasto opłakiwało go a słynny chórek dziecięcy pojawiający się w piosence jest kwintesencją genialnego gustu w acidowym popie lat sześćdziesiątych.

A wszystko to za sprawą pierwszego „niezależnego” producenta EMI, Marka Wirtza. Pracując w studio przy Abbey Road akurat spotkał wracających z przerwy świątecznej The Beatles, którzy pracowali nad „Penny Lane”. Rywalizacyjna natura Wirtza nie mogła ulec zapaleniu i już w marcu zaczął wykorzystywać czas sesji „Mood Mosaic” do nagrania nowej piosenki, wielkiego konceptu, który jak twierdzi przyszedł do niego we śnie. Mniej więcej w tym samym czasie Mark podpisał kontrakt płytowy z zespołem Tomorrow, którego głównym wokalistą był Keith West. Został on zaproszony do wysłuchania prawie gotowej piosenki, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Po okazaniu entuzjazmu zaproponowano mu poprawienie tekstu i zaśpiewanie głównego wokalu. I tak też się stało! Popisy Marka w studio bliższe są raczej eksperymentom Briana Wilsona niż The Beatles. Zaaranżował on utwór z użyciem smyczków, rogów i mandoliny, które dodał do istniejącego już podkładu rytmicznego i gitarowego. Chór dzieci śpiewający po głównym wokalu w refrenie jest niedoścignionym wzorem tamtej rzeczywistości. W 1967 roku „Grocer Jack (Excerpt from a Teenage Opera)” dotarł do drugiego miejsca list przebojów.

Sukces tego numeru spowodował podpisanie Wirtza niewłaściwej umowy z wydawcą Robbins Music, która kosztowała go utratę połowy tantiem. W krótkim czasie wydane zostały jeszcze tylko dwa single, po czym Mark zrezygnował z szansy wydania albumu. Zresztą podobno EMI i tak nie było zainteresowane wydanie albumu.

Ale wreszcie przyszedł ten czas. Otóż w 1996 roku nagrania powstałe prawie trzydzieści lat wcześniej ujrzały światło dzienne. Dla fanów takiej muzyki bez wątpienia była to nie lada gratka. Przecież mamy tu parę klejnotów brytyjskiej psychodelii. I to ogromnych rozmiarem klejnotów.

Historia „A Teenage Opera” zawiera szkice różnych postaci, które zamieszkują wyimaginowaną wioskę, a wszystko to opowiadane jest przez młodego mężczyznę młodej kobiecie.

Jeśli próbujesz dowiedzieć się szczegółów sesji, wkraczasz na kamienisty teren. Wszystkie utwory związane z operą (oprócz „Sam”) zostały nagrane pod roboczymi tytułami, z których część dość znacznie różni się od finalnego produktu. Propagowany przez samego Wirtza plan concept albumu nie odpowiadał rzeczywistości. Zamiast podejść do dzieła jak do jednej wielkiej całościowej kompozycji, pisząc numery zawierające tematycznie jeden motyw, Mark nagrywał różne podkłady w luźnej kolejności, które ślizgały się po jego tematycznych pomysłach. A pomimo tego całego chaosu, to zagrało. I to jak!

To, że takie numery jak choćby „(He’s Our Dear Old) Weatherman” przepadły woła o pomstę do nieba. To już jest skandal na miarę muzycznego barbarzyństwa. Wirtz w sposób mistrzowski stworzył tu wagnerowską smyczkową kakofonię łącząc ją z chórem dziecięcym, kazoo, charakterystyczną bałałajką i poddając to w takim frazowaniu, że wyszło z tego arcydzieło. To nie do wiary, że pomimo wydania na singlu, numer ten przepadł jak kamień.

„Sam” jest jedną z najbardziej złożonych kompozycji pod względem nagraniowym. Słyszymy tu parę nakładek perkusyjnych, doskonale wywarzoną orkiestrację, wtrącane w pewnym momencie trąbki a dźwięki parowozu buchającego parą, Wirtz nagrał spędzając trochę czasu na różnych liniach kolejowych. Natomiast dzwony kościelne są oryginalnie nagrane z katedry w Kolonii. Samo nagranie „Sama” zajęło około 80 godzin studyjnych.

Oczywiście całość nagrań została połączona z tematami  instrumentalnymi, które świetnie sobie radzą na tle klejnotów.

Większość pracy Wirtza na „A Teenage Opera” jest doskonała. To najlepsze aranżacje powstające w tamtym czasie, tak złożone, że ich twórca stoi w jednym rzędzie obok Briana Wilsona czy Curta Boetchera. Oznaczają się wyjątkowością i są bez wątpienia przełomowe w produkcji brytyjskiej psychodelii i co ciekawe nikomu nie udało się ich naśladować w podobnej jakości. Dlatego nie dziwuje, że „Toy Sound” pozostał znakiem rozpoznawczym Marka Wirtza, a jego muzyka trafiła do podręczników historii angielskiego popu końca lat sześćdziesiątych.