niedziela, 25 lutego 2024

TOMORROW - My White Bicycle /1968/

 



1. My White Bicycle - 3:18
2. Colonel Brown - 2:53
3. Real Life Permanent Dream - 3:17
4. Shy Boy - 2:27
5. Revolution - 3:50
6. The Incredible Journey Of Timothy Chase - 3:18
7. Auntie Mary's Dress Shop - 2:46
8. Strawberry Fields Forever - 3:59
9. Three Jolly Little Dwarfs - 2:28
10.Now Your Time Has Come - 4:53
11.Hallucinations - 2:43

*Keith West - Vocals
*Steve Howe - Guitar
*John "Junior" Wood - Bass
*John Adler "Twink" - Drums


Można i tak:

„Lata sześćdziesiąte rozpoczęły się latem 1956 roku, a zakończyły w październiku 1973 roku, natomiast ich kulminacja nastąpiła tuż przed świtem, 1 lipca 1967 roku, podczas występu Tomorrow w klubie UFO w Londynie”.

W ten sposób amerykański producent Joe Boyd w swojej książce „White Bicycles. Tworzenie muzyki w latach 60.” opisuje tę niesamowitą długą dekadę. Okres niezwykłej witalności artystycznej, kulturalnej i politycznej. Ogólny projekt odnowy społecznej i kulturowej, który rozwinął się ze wspólnych przemian i roszczeń, z nowych wymagań dobrobytu, konsumpcji i demokracji, między wzajemnymi muzycznymi „inwazjami” z obu stron oceanu. Ale istniały również różnice i to właśnie Amerykanin, Joe Boyd zakochany w swingującym Londynie, je wypunktował: „W Ameryce rodzice, których dzieci wracały do domu ze szkoły z długimi włosami i buntowniczą postawą, często byli zszokowani, w Anglii odwiedzałem puby, w których faceci z kolczykami i długimi włosami stali popijając piwo obok swoich ojców”. Konflikt pokoleń był więc znacznie bardziej wyciszony, a rzeczywistość bardziej tolerancyjna. Kocioł gotował się przez całą dekadę doprowadzając do wrzenia. Kultura mods wywodząca się z robotniczych środowisk powoli została wyparta przez wyrafinowanie studentów sztuki, którzy przekształcali rytmy w odurzone podróże oraz wyznaczali nowe trendy, nowe drogowskazy funkcjonujące przez dziesięciolecia.

Tomorrow stał się jednym z największych nazwisk psychodelicznego Londynu pod koniec lat 60-tych, dzięki ich przebojowym singlom i legendarnym sesjom. W 1967 roku grupa była gotowa wkroczyć do tętniącego życiem londyńskiego świata: w maju ukazał się ich pierwszy singiel „My White Bicycle”, a w następnym roku Parlophone wydał ich pierwszy album. Pomimo opóźnienia i faktu, że w latach 1967-1968 psychodeliczny rock poczynił ogromne postępy, utwory Tomorrow nie wydają się czymś przestarzałym. Wręcz przeciwnie. Niejeden numer z tej płyty jest kwintesencją stylu panującego ówcześnie na listach przebojów. Album składa się z ekstrawaganckiej kolekcji kalejdoskopowych utworów, mieszających garażową sprawność, awangardowe rozwiązania dźwiękowe i zachwycającą barokowo-popową melodyjną świeżość.

„My White Bicycle” jest szaloną jazdą rowerzysty po pełnych efektów dźwiękowych ulicach, składających się z warstw gitar na odwróconej taśmie, solówek w orientalnym stylu i pulsującego basu aby nasycić i zagęścić krajobraz dźwiękowy dojeżdżając do mety. Ale podróż się nie kończy. „Real Life Permament  Dream” to intensywna i kolorowa jazda, harmonicznie oparta na dźwiękach sitaru i nagłych przyspieszeniach, zatrzymując się jedynie przy zawieszonym refrenie. „Hallucinations” prowadzi nas w pełne uroku melodyjne rytmy oparte na akustyce przetkanej między elektrycznymi gitarowymi haftami i akcentem refrenu. Zachwycające „Colonel Brown” miło podąża za rozwojem melodii, zerkając dźwiękowo na Abbey Road a „Shy Boy” jest idealną brytyjską akwarelą malującą świat wodnistymi farbami. „The Incredible Journey Of Timothy Chase” wyróżnia się ciekawymi melodiami wokalnymi i świetną pracą całego zespołu, a szczególnie imponuje Junior Wood na basie i psychodeliczny Steve Howe na gitarze. Oczywiście przy takich dźwiękach nie sposób przejść obojętnie obok twórczości The Beatles, co też grupa czyni coverując ich numer „Strawberry Fields Forever”. Pokazuje to dobry gust muzyków wykonujących ten utwór we freakbeatowej konwencji, jednak bliskiej oryginałowi. Psychologiczną metaforą dla ludzi, utwór „Three Jolly Little Dwarfs” wypełnia marzenia dorosłych oglądających krasnoludki bawiące się w letnim słońcu. To wywołuje uśmiech na twarzy gdy dorosły zamienia się w dzieciucha.

Wyobraź sobie teraz, że słuchasz „Revolution” o czwartej nad ranem, rozbrzmiewającego w głowie po powrocie z hucznej imprezy odbywającej się na Piccadilly. To była jedna z procesji zmierzająca do siedziby gazety „News of the World”, winnej dolewania benzyny do ognia poprzez wymierzanie ciosów w narkotyki, hipisów i młodzieńcze fantazje. Jeden z założycieli klubu UFO, przebywa w więzieniu za posiadanie narkotyków, i jednocześnie wszyscy są wkurzeni i podnieceni. Spójność między zespołem a publicznością jest całkowita. Jest 1967 rok i wszystko jest w chaosie. Wieczór jest niezapomniany. „Revolution” przenosi cię na ulicę goniąc za tobą dźwiękiem dobywającym się z głośników. To musi istnieć. Razem.

„My White Bicycle” to staranne dzieło, unikatowe dzięki m.in. wyjątkowej precyzyjności w produkcji. Utwory mają nabrzmiałe brzmienie nasycone wypełniającym basem i gitarą o kwaśnej, drapiącej fakturze. Ogromny wpływ ma również wokal Keitha Westa, pełny i pożądliwy, nigdy nie przyćmiony przez instrumentalny zgiełk.

Warto oddać hołd tym nutom i o nich pamiętać, tym bardziej, że to jedyny album Tomorrow, to coś więcej niż muzyka.

To historia.




niedziela, 11 lutego 2024

JANIS JOPLIN - I Got Dem Ol' Kozmic Blues Again Mama! /1969/

 


1. Try (Just a Little Bit Harder) [3:57]
2. Maybe [3:41]
3. One Good Man [4:12]
4. As Good as You've Been to This World [5:27]
5. To Love Somebody [5:14]
6. Kozmic Blues [4:24]
7. Little Girl Blue [3:51]
8. Work Me, Lord [6:45]

Janis Joplin - śpiew
Sam Andrew - gitara, wokal wspierający
Brad Campbell - gitara basowa
Richard Kermode - klawisze
Gabriel Mekler - klawisze
Maury Baker – perkusja
Lonnie Castille – perkusja
Terry Clements – saksofon tenorowy
Cornelius “Snooky” Flowers – saksofon barytonowy, wokal wspierający
Luis Gasca – trąbka


Po nagraniu „Cheap Thrills” i osiągnięciu pozycji numer 1, Janis Joplin opuściła zespół Big Brother i postanowiła założyć własny band. Chciała po prostu robić swoje. Zabrała ze sobą gitarzystę grupy Sama Andrew i wraz z weteranami studiów nagraniowych założyła nowa grupę Kozmic Blues Band. Joplin od samego początku preferowała prostszą i bardziej naturalną muzykę niż wielu jej współczesnych. Owszem lubiła dodawać nieco psychodelicznych odcieni ale jej żywiołem był rhythm and blues i muzyka soulowa.

Więc mając już swój własny zespół Joplin nie czekała długo aby wejść do studia i nagrać swój pierwszy solowy album. „I Got Dem Ol’ Kozmic Blues Again Mama!” chociaż wypełniony jest w dużej części coverami świetnie ukazuje kierunek w którym Joplin czuje się wybornie. Rhythm and blues jest jej żywiołem a jej głos jest po prostu rewelacyjny i nie można temu w żaden sposób zaprzeczyć. Ale jeśli szukasz wokalnej gimnastyki to prawdopodobnie będziesz rozczarowany, ponieważ ten album koncentruje się na emocjach i bluesie, który Janis czuje głęboko w swojej duszy.

Zespół, który sobie stworzyła też nie wypadł sroce spod ogona. Wysoka jakość aranżacji połączona z pomysłowością i wykonaniem wspaniale uzupełnia się z wokalną żarliwością dodając porywające muzyczne wizje, które Janis wypuszczają do przodu, bo ona tego potrzebuje, tej przestrzeni do oddychania, przestrzeni do wędrowania i rozwiana mgły wypełniającej studio nagraniowe. To co Joplin tutaj tworzy, to psychodeliczny, soulowy blues pierwszej wielkości.

Znaczna część dostarczonej tu muzyki składa się z coverów, doskonale zaaranżowanych i ciekawie wykonanych. Pierwsze dwa numery na tym albumie to istny ogień. Już samo wykonanie „Try (Just a Little Bit Harder)” Jerry’ego Ragovoya i Chipa Taylora wgniata w fotel. A już ten krzyk na całe gardło w refrenie porywa i zbliża do szaleństwa. Szybki, szesnastotaktowy numer długo pozostaje w pamięci podczas gdy wokal tańczy w swoim własnym świecie. To spokojnie mógłby wydać Stax Records. Spójrzmy na inne momenty. Bluesowe, pełne bólu i wdzięku wykonanie „One Good Man”, fantastyczna praca instrumentów dętych w „Maybe” czy soulowa aranżacja i epicka budowa w „To Love Somebody” czynią ten album pełnym odkryciem talentu Janis i jej zespołu. Albo taki „Little Girl Blue”. Kolejny soulowy brzmiący numer mający tym razem połączenie smyczków z niesamowitym wokalem Joplin i ruchliwą, mroczną melodią graną na gitarze co czyni ten utwór prawdopodobnie najpiękniejszym, jakie kiedykolwiek nagrała. Płytę kończy mocno energiczny prawie siedmiominutowy „Work Me, Lord”, w którym Janis porusza temat nieuchronnego marszu czasu, samotności i rozpaczy. Kolejny raz sekcja dęta wspaniale akcentuje nastrój utworu a Janis osiąga wyżyny swojego wokalnego wysiłku. To jak porusza się po różnych drogach, jak oddycha pełnym głosem doprowadza do tego, że musisz zdjąć czapkę z głowy. Spokojne solo na gitarze wcale cię nie uśpi bo dęciaki czuwają i trzymają rękę na pulsie. Świetne zakończenie, świetnego albumu.

Janis Joplin osiągnęła tą płytą w moim rankingu miano Królowej. To co ona czyni ze swoim głosem, jak umie oddać emocje i nimi operować powoduje, że jej blask lśni na firmamencie nieba po wsze czasy.