niedziela, 21 lutego 2021

THE WHO - The Who Sings My Generation /1965/

 


  1. Out In The Street
  2. I Don´t Mind
  3. The Good's Gone
  4. La-La-La-Lies
  5. Much Too Much
  6. My Generation
  7. The Kids Are Alright
  8. Please, Please, Please
  9. It´s Not True
  10. I´m A Man
  11. A Legal Matter
  12. The Ox

Grupa The Who wydała swój imponujący debiutancki album w grudniu 1965 roku. Wtedy jeszcze ostre i hałaśliwe riffy wcale nie dominowały w muzyce rockowej. Zresztą ta muzyka dopiero się rodziła. Nawet The Beatles i The Rolling Stones nadal pisali proste piosenki o miłości, a inne zespoły raczej nagrywały płyty z materiałem napisanym przez kogoś spoza zespołu. Jedynymi obok The Who, którzy już otwierali drogę na ostre riffy byli The Kinks i The Animals. The Who pojawił się na listach przebojów w Wielkiej Brytanii z singlami „I Can’t Explain” i „Anyway, Anyhow, Anywhere” więc ich producent Shel Talmy, uzyskał zielone światło od wytwórni Decca na nagrania debiutanckiego materiału przez zespół. Pete Towshend zachęcony nadarzającą się okazją, napisał więcej piosenek na płytę i one zastąpiły covery, które początkowo miały zostać włączone do nagrania. „The Who Sings My Generation” to przede wszystkim album pełen zgryźliwych, hałaśliwych piosenek. Słuchając już pierwszych akordów płyty, będziesz wiedział, czy polubisz te utwory prawie od razu i chociaż paleta instrumentów może być ograniczona-gitara, bas, perkusja i okazjonalnie fortepian to każdy rowek płyty ma mocny cios i podążając za nim witasz się z surowym, pełnym energii dźwiękiem. Zobacz jak wszyscy prześlizgują się przez te miodowe harmonie. Te wokalne zagrywki wcale nie rozmiękczają numerów tylko świetnie pasują do tych drażniących efektów.

No dobra, na początek albumu piosenka „Out in the Street”, która w pełni kopie tworząc szorstkiego rockera z mocnymi rytmami i walącym bębnieniem Moona. W dalszej części Towshend bezceremonialnie uderza w topór wywołując energetyczne wibracje, krążące wokół słuchacza. Na dwanaście piosenek, zarejestrowanych na debiucie The Who, trzy są coverami. „I Don’t Mind” oraz „Please, Please, Please” Ojca Chrzestnego Soulu, Jamesa Browna nie zostały wybrane z przypadku. Te dramatyczne i uduchowione minuty pokazują wszechstronność grupy i cały ten początkowy zgiełk lat 60-tych. Kolejnym numerem na płycie jest „The Good’s Gone” będący wyjątkowym, brzęczącym rojem pszczół zbudowanym na ostrych wzorach perkusji i rozbudowanych akordach gitarowych Townsenda. Piosenka jest powtarzalna, ale ma doskonałe napięcie podczas zwrotek i refrenów, które ustępuje podczas lekkich mostków, wydłużając tą aranżację do prawie niespotykanych w 1965 roku czterech minut trwania. Ale nie zawsze są to oczyszczające refreny. W „La-La-La-Lies”, czysto popowej piosence mamy ten wers: „Nigdy nie myślałem, że cię wkurzyłem/ nie słuchałem twoich kłamstw/ kłamstw/ La-la-la-la-la-la kłamstwa” zaśpiewany z takim melodyjnym wzruszeniem ramion z którego Bob Dylan byłby dumny. Ta piosenka tak naprawdę omija nastoletnie lata i kończy się z powrotem na placu zabaw w szkole podstawowej. Lubię „Much Too Much”. Wokale są zasmarkane, a cudowna gra na fortepianie i skromnie świetne brzmienie gitary w drugiej połowie każdej zwrotki, ostatecznie prowadzi do tego momentu, w którym Roger beztrosko jęczy „Był czas, kiedy mogłem dać ci wszystko, co miałem/ Ale mój entuzjazm osłabł i nie mogę znieść bólu/ Robienia tego, czego nie chcę robić”.

Bez wątpienia wiele zasług należy się producentowi nagrań Shel Talmy, ważnej osobistości Brytyjskiej Inwazji, ze względu na jego podejście, aby „cięższe” rockowe zespoły brzmiały luźno i sporadycznie w studio-dlatego cały album jest mistrzowską symulacją klasycznego, garażowego brzmienia. I to wychodzi.

Hmmm, The Who nie zasłynęli ze swoich pięknych popowych piosenek, a piosenka, która stała się najbardziej trwała z nich wszystkich, nie jest żadną z nich. Pieprzone słowo. To „My Generation”. I byłbym bardziej skłonny narzekać na nią, gdyby ten numer nie był tak re-we-la-cyj-ny. Niesamowite basowe solówki przy swoim subtelnym agresywnym brzmieniu pełzną przez cały utwór, pomiędzy każdym powtórzeniem „Talkin bout mah geeen-eration” by w końcu dostać pomoc od gitary Pete’a. Ale te kilka pierwszych powtórzeń to tylko sam bas i brzmi to niebezpiecznie. No a kiedy Roger mówi staruszkom narzekającym na  fffffffuck offfff-eee czekaj miałem na myśli fffffffade away, prawdopodobnie czujesz tą lukę pokoleniową. No i ten wers. Wers, który przeszedł do historii. I nie ważne, czy śpiewają go dwudziestolatkowie, czy sześćdziesięciolatkowie, to jest przekazywane z pokolenia na pokolenie. „Mam nadzieję, że umrę, nim się zestarzeję”. Genialna synteza szaleństwa uruchamia sposób w jaki wszystko się rozpada poprzez perkusyjny, zwrotny wrzask. Rzadko zdarza się, że zacinanie się wokalu jest używane tak płynnie, z pewnością jest to środkowy palec piosenki. Ale to nie tylko to, kontrast w refrenach między ruchliwą perkusją a zrelaksowanym brzękiem gitary sugeruje coś bardziej ulotnego i niewysłowionego niż warczenie czy konfrontacja. Jąkanie Daltreya wyfruwa jak zgnieciona nuta z procy i podcina samo słowo.

Jeśli „My Generation” jest hymnem dorastania to „The Kids Are Alright” jest hymnem dzieciństwa. Słoneczne dni w szkole i wspaniała wycieczka kryje się wszędzie tam, gdzie zechcesz. Piosenka zawiera również muzyczne przerywniki, w których Moon zawodzi na bębnach, co jest jego ozdobą kolejnych klasyków grupy.

Muzycy The Who podobnie jak większość działających wtedy grup mieli w swoim zestawie bluesowy dowód fascynacji czarną odmianą tego nauczyciela. Pełen pasji i radosnego hałasu „I’m A Man” drapie i faktycznie pokazuje niewątpliwy urok tych mocnych piosenek. A całość kończy numer instrumentalny, przywołujący hałaśliwą, psychodeliczną aurę, o której nikt wtedy nawet nie śnił, „The Ox”. Podczas gdy na całej płycie można posmakować talentu w grze na perkusji Moona, ten numer pokazuje, jaki jest naprawdę dobry. Zbudowany został wokół szybkich solówek Keitha i  lekkich klawiszy, na których gra Nicky Hopkins wchodzimy w ciężki gwiezdny surfujący rock niczym ze słonecznych plaż Kalifornii. I to zostaje.

Podobnie jak pierwsze dźwięki płyty pozostają na zawsze i głoszą światu, że nadchodzi nowe.










niedziela, 14 lutego 2021

MIGHTY BABY - Mighty Baby /1969/

 


1. Egyptian Tomb (5:28)
2. A Friend You Know But Never See (4:24)
3. I've Been Down So Long (5:05)
4. Same Way From the Sun (5:37)
5. House Without Windows (6:10)
6. Trials of a City (5:58)
7. I'm From the Country (4:49)
8. At a Point Between Fate and Destiny (4:44)


- Alan King / guitar, vocals
- Martin Stone / lead & slide guitars
- Ian Whiteman / piano, organ, sax, flute, percussion, vocals
- Michael Evans / bass
- Roger Powell / drums


Muzyka psychodeliczna to prawdziwa mieszanka wielu stylów muzycznych. Ciekawą i zarazem naturalną sprawą jest odrębność danego gatunku w Europie i Ameryce. Inne korzenie muzyczne stanowiące łodygę psychodelii wywarły różnorodność tego gatunku, ale dla kogoś kto czuje się dobrze w tej dziedzinie jest to szybkie do wychwycenia. Amerykańskie zespoły potrafiły tworzyć folkowe harmonie wokalne i akustyczną subtelność, ale ich wzniosłe chwile były pokazywane, gdy podkręcali głośność do maksimum i wypuszczali potoki muzycznego ognia na ekstatyczną publiczność hipisów, która miała zakończyć wojnę w Wietnamie i nieść masom miłość. Natomiast różnorodność i liryczna głębia wywodząca się z celtyckich ballad oraz łagodniejsze narkotyki i brak wojny, którą można by się wkurzyć stanowił efekt innego wzoru psychodelicznego obracającego się wokół Wysp Brytyjskich. Obce w przeważającej części długie jammujące koncerty i nagrania grup amerykańskich w Anglii skoncentrowane były bardziej na tajemniczości i surrealistycznej wizji muzyki, będącej czasami efektem wielu godzin pracy w studio. Jest mało brytyjskich zespołów dla których amerykańskie korzenie wypełniały muzykę i które nagrywały płyty dążące w tym kierunku. Z pewnością są one warte poświęcenia im uwagi. Jednym z nich jest grupa Mighty Baby i jej debiutancka płyta, która zawiera w sobie wszystko, co było cudowne i magiczne w epoce psychodelicznej.
Firma Mighty Baby powstała w 1968 roku wokół Alana Kinga, Mike’a Evansa i Rogera Powella, którzy byli założycielami jednej z najważniejszych brytyjskich grup modsów, The Action. Później do zespołu dołączyli Martin Stone i Ian Whiteman i tak powstało Mighty Baby.
I rzeczywiście, grupie udało się w jakiś sposób połączyć to, co najlepsze z obu scen psychodelicznych.
Mike Evans:” W tym samym czasie, w którym grywaliśmy jako The Action, słuchaliśmy również Boba Dylana i współczesnego jazzu. W okresie kiedy byliśmy kwartetem, duży wpływ miała na nas również nowa muzyka z zachodu USA. Kiedy pojawili się The Byrds i usłyszeliśmy „5d” wpadliśmy po uszy. Zaczęliśmy nagrywać własne wersje „Why” oraz „I See You” a nasza fascynacja ciągle rosła. Kiedy pojawiły się płyty Love, wycofałem się do mojego pokoju i zamknąłem przed światem, aby chłonąć wszystko, co usłyszałem od tego niesamowitego zespołu. Kiedy nasza grupa zmieniła nazwę na Mighty Baby połączyliśmy te wpływy, a także wpływy The Band i Grateful Dead. Była to naprawdę bardzo naturalna zmiana”.


Debiut Mighty Baby jest cudownie pomysłowym albumem i zagubionym (kolejnym) klejnotem brytyjskiego rocka. Wpływy amerykańskich grup z Zachodniego wybrzeża są wyraźne ale wcale nie nachalne. Poczucie harmonii wokalnej i używanie połączonych głosów dla grupy było sposobem zrekompensowania braku prawdziwego wokalisty w stylu Erica Burdona. Czasami dźwięki gitary Jerry’ego Garcii z Grateful Dead są słyszalne a sposób aranżacji utworów przybliża najbardziej „Mighty Baby” do tej amerykańskiej grupy. Ale jak pisałem to nic nie szkodzi. W rzeczywistości jest wręcz przeciwnie. Wokalista, saksofonista i klawiszowiec Ian Whitman był fanem jazzu w stylu Soft Machine i wykazywał duże zainteresowanie muzyką wschodnią i północnoafrykańską, dodając bogate rysy waltorni i egzotyczne motywy do rockowego brzmienia Mighty Baby. 

Otwierający płytę utwór „Egyptian Tomb” jest wspaniałym pokazem jego umiejętności, subtelną mieszanką hard rockowej energii i dziwacznych lotów fantazji, gdy wybuchy saksofonu owijają się wokół riffów gitar i szybujących organowych solówek. Teksty są głęboko mistyczne, odzwierciedlając dziwaczną okładkę albumu, z refleksjami na temat starożytnego Egiptu oraz tajemniczej postaci i rytuałów tej kultury. Zamykający płytę utwór „At the Point Between Fate and Destiny” powraca do egzotycznego smaku „Egipskiego grobowca” i przywodzi na myśl obrazy głębokiego, czerwonego słońca zachodzącego na jałowej pustyni. To muzyka mistyczna, niemal nawiedzona, wyraźne odważna i dalekosiężna. To idealna muzyka hipisowska, marząca o innej rzeczywistości i stanowiąca świetny drogowskaz dla wielu błądzących dusz spacerujących po mglistych wzgórzach i szukających proroctwa nieśmiertelności, grając w kości. Olśniewające ćwiczenia gitarowe oraz dudniący bas i perkusja, tworzą stabilność i zwięzły rytm. „I’ve Been Down So Long” ma z kolei echa bluesa, ale jest grany jak tradycyjna angielska melodia ludowa, ze wspaniałymi harmoniami i dyskretną aranżacją. „House Without Windows” z podobnymi motywami do pierwszego numeru jest w rzeczywistości niemal przerażający w swojej treści, ale jest pełnokrwistym rockerem z zaciętym, prowadzącym rytmem i kilkoma palącymi solówkami gitarowymi. Tu chyba najbardziej zaznacza się wpływ Grateful Dead na Brytyjczyków. Zwięzłe i skoncentrowane gitary przenikają bez końca z jednego gatunku do drugiego. A przed dziwną, liryczną zadumą powstrzymuje cię wybuch nieoczekiwanego saksofonu. Przestrzenne organy Whitmana nagle wkraczają na płaszczyznę, wypierając gitary i katapultując piosenkę, której słuchasz do dziwnej, tajemniczej krainy. I tylko szkoda, że w przeciwieństwie do amerykańskiego zespołu brak tu miejsca na dziesięciominutowe instrumentalne jamy.
Skupienie i motywacja muzyków Mighty Baby liczy się najbardziej. Powstała płyta bogata, prawdziwa perła wśród pełnej przygód psychodelicznej muzyki. 




piątek, 5 lutego 2021

Dr. JOHN - Babylon /1969/

 


1. Babylon
2. Glowin'
3. Black Widow Spider
4. Barefoot Lady
5. The Patriotic Flag-Waver
6. The Lonesome Guitar Strangler

Psychodeliczne obszary pochodzące z Babilonu Dr. Johna ujrzały światło dzienne w styczniu 1969 roku. Drugi album artysty nagrywany był w burzliwym 1968 roku. Szalona wojna w Wietnamie oraz zabójstwa Bobby’ego Kennedy’ego i Martina Luthera Kinga wstrząsnęły Ameryką i zburzyły wszelkie mury poprawności i opiekuńczości. Już parę lat wcześniej Allen Ginsberg czołowy twórca Beat Generation w swoim poemacie „Ameryko” pisał:

„Ameryko, oddałem ci wszystko i jestem teraz nikim,

Ameryko, dwa dolary dwadzieścia siedem centów 17 stycznia 1956.

Nie mogę znieść samego siebie.

Ameryko, kiedy skończymy wojnę ludzi?

Pierdol się sama swoją bombą atomową.

Nędznie się czuję, daj mi spokój”.

I w tych wersach zanurzonych w mrocznym mieście jakim jest Nowy Orlean, Dr. John rozpisał dźwięki wypełniające Babylon.

Nowy Orlean to dziwne miasto wypełnione atmosferą magii i kultu. Różnorodność wielu kultur przenika przez wizje twórców i doprowadza do zakamarków końcowej stacji metra.

Muzyka Dr. Johna dobrze to reprezentuje. A kiedy jeszcze trzyma się tej bardzo żyznej gleby, wyniki są całkiem dobre. W rzeczywistości gdy płyta się zaczyna tytułowym numerem czuć oddech nieokiełzanej atmosfery wypełniającej przestrzenie. „Babylon” wije się jak wąż w puszce, skupiony wokół kobiecych chórków, saksofonu i apokaliptycznych tekstów dobrego Doktora. Przestrzenny dźwięk podąża celowo za chaotycznymi czasami, dezorientując słuchacza, w którym znajduje się miejscu. Chory pogląd na ówczesny świat wypełnia całą płytę. Dr. John i jego współpracownicy przeprowadzili wyjątkowy, jedyny w swoim rodzaju rytuał voodoo w Nowym Orleanie, idąc późną nocą w tajemnicze zaułki tego miasta. Dziwny dym i lepka mgła dryfuje nawiedzając skraj zapisu. To kosmiczny i surrealistyczny duch podobny do eteru, który rozpuszcza się i wyparowuje szukając granicy rozsądku.

Nie można przegapić okładki. To były lata 60-te. Dr. wygląda, jakby miał na sobie kapelusz centuriona, trzymając coś w ręce, co wygląda jak noga od stołu. Co za koleś.

„Babylon” stanowi skoncentrowany produkt, który mimo chaosu i przekleństwa warto jest odwiedzić. Jest mocno pofałdowany i wygląda jakby to Hieronymus Bosch go nagrał.

„Babylon” to rytuał proroka. Prorok rozpoczyna swoje ostrzeżenia i napomnienia dla zboru po tym, jak klawisze karnawału rozpoczynają jego radykalne odrodzenie.

„Sprowadzę teraz na ciebie swój gniew/ więc teraz czujesz ciężar prawdy/ doprowadzę cię jak skała wieków do morza/ i zniknie kamyk w wieczności/ nikt nie chce ocalić tego, co pozostawione zostało martwe/ fala przypływowa wykopie twoją granice.

Bas, jazzowa perkusja o ciężkich talerzach, fortepian i saksofon podnoszą natarczywość przesłania szalonego proroka, który zgrzyta i rapuje. Potem gniew Boży dudni a klawisze z kazań cyrkowych pojawiają się ponownie, tylko na krótko by zniknąć, gdy śpiewacy chóralni wracają, intonując z duszą przeklęte imię miasta o numerze Bestii.

W „Glowin’” wielebny Doktor mówi nam, że to nie jest kraina mleka i miodu, ale miejsce gdzie ludzie sprzedają swoje dusze za pieniądze.

Przemierzając ulice i wstępując do kawiarni Nowego Orleanu po zmroku prorok naucza w kolejnym numerze „Black widow Spider”. To grube i wredne rytmy basowe i synkopowane uderzenia perkusji oznaczają, że biznes sączy się jak atramentowa czarna smoła w piwnicy. Brudne i puszyste organy dołączają do ulicznej walki, a psychodeliczna gitara wiruje i tka nici w sieci splątanej historią. Egzotyczna czaszka i kości voodoo pulsuje i poci się z krwistoczerwonych ust i lśniącej skóry kobiety o sercu zimnym jak lód, gdy zmusza na nas do biegu przez popękane tylne drogi, a niebo mrocznieje z sekundy na sekundę.

„Barefoot Lady” to odpoczynek, ale taniec potu i węża nie skończył się, a tylko wybrał inną drogę na skrzyżowaniu. Stary głupiec wariuje, gdy jego serce i zmysły biją w rytm śpiewaczek i bębnów.

I oto podążamy do najciemniejszej godziny przed świtem. Twilight Zone pokazuje proroka zmęczonego i zasmuconego. Jest w głębokiej medytacji. Znajduje się na zewnętrznych granicach nieznanego kraju. Duchy miasta odwiedzają jego rozgorączkowany mózg. Jego halucynacje odbijają się echem saksofonu, zderzają się dzwony i talerze, a śpiewacy soulowi skandują będąc w transie „In – the – TWI – LIGHT!”. Ich jęki opadają w dół, gdy wykonują egzorcyzmy a demony opętania szukają ucieczki. Dziecięcy chór śpiewający Ojczyzno chwalę ciebie w kolejnym utworze The Patriotic Flag-Waiver utrzymuje się przez cały czas trwania numeru. Patriotyczne bębny przygrywają, a prorok recytuje swoją satyrę na „Wuja Sama”. Szary i blady poranek przed wschodem słońca w Lonesome Guitar Strangler obserwuje swoje pijane, zaćpane ciało przez brud, błoto i deszcz zaułków i rynsztoków, gdy wychodzi z miasta, pełen nienawiści i głosi zagładę. Prorok kręci swoją białą, free jazzową rakietę prosto ku wieczności. Już tutaj nie ma dla niego miejsca.

Świat poszedł swoją drogą i prorok jest tu nie potrzebny.