niedziela, 26 grudnia 2021

JERRY GARCIA BAND - GarciaLive volume 16

 


01 – How Sweet It Is (To Be Loved by You)
02 – Struggling Man
03 – He Ain’t Give You None
04 – Simple Twist of Fate
05 – Lay Down Sally
06 – The Night They Drove Old Dixie Down
07 – My Sisters and Brothers
08 – Deal
09 – The Way You Do the Things You Do
10 – Waiting for a Miracle
11 – Shining Star
12 – Ain’t No Bread in the Breadbox
13 – Don’t Let Go
14 – That Lucky Old Sun
15 – Bright Side of the Road
16 – (What A) Wonderful World

Mamy różne serie archiwalnych występów zespołu Grateful Dead, bardzo cenione przez DeadHeadów, więc nie ukrywam wielkiej radości jaką parę lat temu sprawiła firma ATO zapowiadając udostępnienie nam solowych koncertów Jerry’ego Garcii. Do tej pory wyszło siedemnaście tomów zawierający wiele ekscytujących nagrań i dających niewspółmierną radość z ich słuchania. Nie będę opisywał ich chronologicznie od daty wydania ale raz na jakiś czas na pewno pisząc o niektórych koncertach Jerry’ego, mam pragnienie zachować je dla następnych pokoleń. Nie ukrywam, że najbardziej do mnie przemawiają sety z przełomu lat 90-tych i to nie tylko dzięki porywającym wykonaniom ale dodatkowo dzięki Melvinowi Sealsowi, wyśmienitemu organiście. Brzmienie Hammonda jest tym co zawsze raduje moje uszy, a uzupełniające się z gitarą i basem jest po prostu urzekające.

15 listopada 1991 roku grupa Jerry Garcia Band zawitała po raz pierwszy do sali Madison Square Garden w Nowym Jorku aby dać prawie trzygodzinny występ dla fanów spragnionych luźnej, swobodnej i optymistycznej chwili, która oderwałaby ich od otaczającej rzeczywistości. Słuchając go nie sposób oprzeć się wrażeniu, że ten koncert jest ścieżką opowiadającą historię drogi jaką Garcia przeszedł do tej pory. Mamy tu wachlarz numerów jego ulubionych kompozytorów, wszechstronną i pomysłową pracę gitary oraz konsekwentnie energiczny wokal, podany w radosnym nastroju co możemy sprawdzić już od pierwszych taktów, otwierającego całość numeru. Koledzy z grupy lidera odpowiadają na jego aktywne zaangażowanie z nie mniejszym animuszem jak on sam. Perkusista David Kemper i długoletni współpracownik, basista John Kahn pozostają niezmiennie dyskretni, ale para jest tak sprawna, że miarowe pulsowanie w „Don’t Let Go” doprowadza do szemrzącej drogi wzdłuż ciała, by następnie płynnie podkreślić emocjonalne wykonanie przez Jerry’ego „Simple Twist of Fate” Boba Dylana. Klawiszowiec Melvin Seals jest bardzo rozległy w swoich barwach, chociaż czasem zostawia po sobie szaleńcze nuty. W rzeczywistości, w wielu momentach obu setów, jak na przykład na początku ścieżki Marvina Gaye’a „How Sweet It Is (To Be Loved By You), praktycznie kradnie on światło reflektorów frontmanowi. Kościelna atmosfera, którą wydobywa z organów w „That Lucky Old Sun” jest wprawdzie przerywnikiem ale intryguje i każe się uważniej wsłuchać w płynący dźwięk.

Jednak co by nie mówić faworytem wieczora zostaje Jerry Garcia i jego gitara. Najlepsza gra Garcii na gitarze zawsze odznaczała się precyzyjnym wyczuciem i swobodnym ruchem w nieznane tereny i te szesnaście numerów nie jest tu wyjątkiem. Wręcz przeciwnie, częste zmiany tonacji przez gitarzystę są godne uwagi. Na przykład, posłuchajmy jak w synkopowanym utworze „Ain’t No Bread in the Breadbox” ta gitara natarczywie popycha zespół w jego jednolitym ruchu. To się musi zdarzyć. Inaczej sprawa wygląda w „Deal” gdzie jego ostre prowadzenie przecina powietrze i zamyka bramy na klucz. Pajęczyny, które owijają koncert z każdej strony prowadzą w sam środek niezwykle mocnego „Don’t Let Go”. Zawsze ten numer wywierał na mnie ogromne wrażenie, jest jednym z najbardziej transcendentalnych utworów w repertuarze Jerry Garcia Band. Jest w tej piosence coś, co zawsze rozpala Garcię i jego zespół a gitarowe podróże prowadzą muzyków krętą ścieżką surrealistycznego krajobrazu aby w pełni zanurzyć się w głębi utworu. Publiczność wypełniająca to światowej sławy miejsce w wielu momentach odpowiada z szacunkiem i oddycha pełną swobodą, którą muzycy z chęcią jej oddają. Natomiast delikatność w głosach Jacklyn LaBranch i Glorii Jones jest rozczulająco barwna i pięknie współgra z wokalem Garcii. No i jeszcze rzadko bisujący ale będący w znakomitym nastroju zespół wykonuje na zakończenie wieczoru ponadczasowy „(What A) Wonderful World” wysyłając wszystkich do domu jakby stąpali po wodzie.




czwartek, 16 grudnia 2021

LOVE - Forever Changes /1967/

 


1. Alone Again Or (Bryan MacLean) - 3:17
2. A House Is Not A Motel - 3:32
3. Andmoreagain - 3:20
4. The Daily Planet - 3:31
5. Old Man (Bryan MacLean) - 3:00
6. The Red Telephone - 4:47
7. Maybe The People Would Be The Times Or Between Clark And Hilldale - 3:34
8. Live And Let Live - 5:26
9. The Good Humor Man He Sees Everything Like This - 3:07
10.Bummer In The Summer - 2:23
11.You Set The Scene - 6:49

*Arthur Lee - Lead Vocals, Guitar
*Johnny Echols - Lead Guitar
*Bryan Mac Lean - Rhythm Guitar,  Vocals
*Ken Forssi - Bass Guitar
*Michael Stuart - Drums, Percussion


„Forever Changes” grupy Love, to prawdziwe brzmienie Los Angeles końca lat 60-tych, które nie jest ani rajem dla trippów, ani Królestwem Jaszczurów, ale czyśćcem, w którym panuje paranoja i żal. Grupa będąc już weteranem lokalnej sceny, uchwyciła miasto w całej jego skwarnej chwale. Charyzmatyczny, czarnoskóry gitarzysta i wokalista Arthur Lee wytracił hippisów i słoneczną zabawę a zamiast tego pokazał nam wojnę w Wietnamie, uzależnienie przyjaciół od narkotyków i zagładę. Zamknięty w domu na wzgórzach Hollywood, patrzył na miasto z góry i odczuwał dziwny strach. W końcu nabrał przekonania, że zbliża się jego śmierć i że „Forever Changes” będzie jego ostatnią wypowiedzią dla świata. Stał się więc perfekcjonistą, wyrażając całe swoje nieszczęście, strach, winę i nadzieję nie tylko w mrocznych tekstach ale i w samej muzyce, która czerpiąc z różnych źródeł i mając wydawałoby się łagodny charakter, ma pewien w sobie niepokój. Ta płyta jest gąszczem poplątanych wątków fabularnych, co widać w tekstach Lee. Czy słuchając tego niepokojącego wołania o pomoc „Siedzę na wzgórzu, patrzę jak wszyscy ludzie umierają/ Po drugiej stronie będę czuł się lepiej” możesz przejść obojętnie. Arthur śpiewa te słowa na „The Red Telephone” a spokój w jego głosie, rzeczowość z jaką je wygłasza, czyni je tym bardziej niepokojącymi. Instrumentalnie, album zbudowany jest z akustycznego rdzenia gitarowych dźwięków z nakładkami instrumentów dętych blaszanych, smyczków i orkiestrowego zgiełku. Lee współpracował z aranżerem Davidem Angelem, spędzając kilka tygodni grając i śpiewając przewidziane partie orkiestrowe dla swoich kompozycji. Rezultatem tego jest zróżnicowany album z zawirowaniami w schematach rytmicznych, kolorystyce i lirycznej substancji. Chociaż najwięcej materiału napisał Lee to otwierający płytę „Alone Again Or” napisany został przez MacLeana. Zawiera on ładne hiszpańskie akustyczne i dęte instrumenty, które wiją się pośród basowych wersów napędzanych przez Kena Forssi. Inny wkład MacLeana w album, to folkowa piosenka „Old Man”, z meksykańskimi wpływami i strategicznymi dęciakami. Jednak to numery Arthura nadają pewien kształt muzyce, która jest zróżnicowana i logiczna, ale podstępna. Pełno w niej ślepych uliczek, niezwykłych przejść i zakrętasów. Tradycyjne struktury, które tak dobrze służyły grupie na dwóch poprzednich krążkach zostały porzucone na rzecz bardziej okrężnych aranżacji.

Jak posłuchamy to nawet najbardziej bezpośrednie, klarowne utwory niosą ze sobą poczucie niejasnego zagrożenia, jak chmury nad morzem zwiastujące burzę. I oto chodziło Arthurowi.

„Maybe the People Would Be the Times Between Clark and Hilldale” być może najbardziej chwytliwa piosenka na płycie, niestety pokazuje w sposób widoczny pożegnanie muzyka z Los Angeles i publicznością. W jego rezygnacji jest akceptacja, a może nawet ulga. Posłuchajcie jak Lee śpiewa razem z solówką na trąbce, jego ekscytacja jest napędzana i napędzana przez muzykę. To, że muzyka Love nie straciła nic ze swej siły, jest bez znaczenia. Ona zyskała nową powagę, gdyż paranoja Lee, daleko od nieuzasadnionej, stała się przerażająco łatwa do utożsamienia. Jednym z mocniejszym akcentów płyty jest akustyczny rocker „A House Is Not a Motel” budujący się na brzmieniu Kalifornii lat 60-tych aż do późniejszej eksplozji w cięższe elektryczne dźwięki prowadzone przez gitarzystę Johnny’ego Echolsa. To niesamowite bogactwo nut. Podnosząca na duchu ballada „Andmoreagain” jest jedną z najwspanialszych piosenek, jakie kiedykolwiek usłyszycie. Jej piękno, podobnie jak całej płyty polega na tym, że brzmi bardzo uroczo. Ale sprawy przybierają maniakalny obrót w numerze „Live and Let Live”, w którym Lee początkowo sięga po pistolet, by zestrzelić niebieskiego ptaka, po czym zmienia postać na Indianina, któremu zaraz ukradną ziemię. Poczucie zagrożenia, otoczone jednostajnym biciem bębnów i natarczywą gitarą nagle staje się wszechogarniające. Wokal brzmi jakby nie miał nic do stracenia i zatrzaskuje się wokół wspaniałej solówki. Po opadnięciu kurzu Lee z radością obserwuje karuzele i warkocze. Jest to trochę niepokojące, a w tej aranżacji smyczkowej wręcz złowieszcze. Ale to początek spokoju, bo utwór kończy się kakofonicznie, jak pobudka. Od obłąkanego i paranoika, Lee przechodzi do lakonicznego proroka śpiewając: „Są ludzie noszący zmarszczki, którzy cię wkręcą/ najlepiej głową w dół”. „Bummer In the Summer” to prawdziwie folkowo-hardrockowa piosenka, podana przez wokalistę w pre-rapowym stylu. Słucha jej się z przyjemnością i jest najszybszym numerem na płycie, którą kończy najdłuższy przegląd, siedmiominutowy „You Set the Scene”. Wieloczęściowy numer z partiami rogów, smyczkami i kontrastującą melodią dodatkowo popychany jest przez Forssiego i Stuarta napędzających rytm w zwrotkach. To ścieżka, którą podążali Beatlesi na „Revolverze”. Lee tych, którzy nie traktują życia poważnie, oskarża i drażni: „Dla każdego, kto myśli, że życie to tylko gra/ czy podoba ci się rola, którą grasz?”. Radzi, że „przyjdzie czas, by się przyłożyć”, że „na każde radosne przywitanie przyjdzie pożegnanie” po czym podsumowuje, że „to jest czas i życie, które przeżywam”. Jeśli brzmi to kaznodziejsko, w rzeczywistości wcale takie nie jest. Po burzliwej narracji poprzednich utworów, to jest jak słońce na twojej twarzy. Jest w nim ślad złowrogiego nastawienia, mądrości pogodzonej przez doświadczenie, a nie wyuczonej przez powtarzane praktyki. A końcowe „to już czas, czas, czas, czas…” zwycięża. Powstała jedna z idealnych płyt pokolenia Wolnej Miłości i LSD i pomimo upływu lat nadal słuchając jej przeżycia są ogromne.







czwartek, 9 grudnia 2021

BOHEMIAN VENDETTA - Bohemian Vendetta /1968/

 


Riddles & Fairytales 2:53
(She Always Gives Me) Pleasure 4:12
All Kinds Of Highs 3:46
(I Can't Get No) Satisfaction 5:23
Paradox City 2:10
Love Can Make Your Mind Go Wild 2:43
The House Of The Rising Sun 5:19
Images (Shadow In The Night) 1:50
Deaf, Dumb & Blind 3:28
I Wanna Touch Your Heart 2:29

*Victor Muglia - Bass
*Randy Pollock - Rhythm Guitar
*Nick Manzi - Guitar
*Chuck Monica - Drums
*Brian Cooke (aka Arthur Muglia) - Keyboards, Vocals, Tambourine, Maracas
*Richard Martinez - Lead Guitar
*Richie Sorrentino - Drums



I oto kolejny dowód jak wiele muzyki uciekło przed szeroką publiką i jak smutną prawdę kryją mroki show businessu. Tym się nie zajmiemy, tego nie wypromujemy a to zarzucimy. Musisz kopać, przebijać się, dociekać aby wydobywać perełki. A jak komuś się nie chce? No cóż, to zna The 13th Floor Elevators i The Electric Prunes, jak dobrze pójdzie. Kolejny klejnot sceny garażowo psychodelicznej założony został w 1966 roku w Nowym Jorku a ich olśniewająca muzyka odzwierciedla w pełni kwasowe środowisko Wschodniego Wybrzeża. W początkowym okresie swojej działalności zespół Bohemian Vendetta kierował swoje uszy w stronę podartego i postrzępionego bluesa. Surowy i naładowany hormonami drapiący feeling wypełnił dwa single, które zajmują miejsce na równi z płytkami Shadows of Knight. Jednak z biegiem czasu Bohemian Vendetta znaleźli swoją niszę, napisali oryginalny materiał, pełen koloru i kreatywności. Mamy wprawdzie na płycie dwa obce numery, tylko hmmm… będące w powolnym, sennym i miażdżącym trybie covery „House Of The Rising Sun” oraz „I Can’t Get No Satisfaction” są materiałem na którym piętno oryginałów jest mało widoczne. I o to chodzi. Bo co to za przyjemność ograć coś jeden do jednego? Posłuchajcie tego słynnego riffu Richardsa, tutaj staje się zamgloną, zauroczoną dziewicą stojącą na skraju szos. A wokół poruszają się ześlimaczone samochody. Będąc po serii rozrywających demówek i singli dla United Artist, a nawet mając zaliczony występ w programie telewizyjnym Dicka Clarka, chłopaki z Bohemian Vendetta dostają szansę na nagranie pełnego lp. Ci nastoletni kwasowi punkowcy dają czadu tworząc kilka świetnych potworów, które tylko czekają na wyjście z podziemi. Jednak wytwórnia płytowa (w tym wypadku) Mainstream opóźnia wydanie płyty i prawie w ogóle jej nie promuje, upychając ją do szczeliny w podłodze, ale na szczęście ona krzyczy!

Splot wirujących gitar, skrzeczących Vox Contintental, gęstego fuzzu, kwasu i czystej energii sprawia, że album „Bohemian Vendetta” jest jednym z najlepszych garażowych znalezisk. Nie jest to może arcydzieło, które zmieni twoje życie czy też rozwali twój umysł, ale jest to esencja muzyki rockowej, zbyt poważna aby ją przegapić. Pełnia numerów rozpala ogień, który podpala dźwięki wydobywające się z głośników a charyzmatyczny wokal, falujący z animuszem i ekscytacją, zwinnie łączy smarkate garażowe infekcje z odcieniami swingującej duszy i kwasowym szaleństwem. Muzycy wykazali się tutaj również talentem do zanurzania w swoich utworach mocnych haków i chwytliwych refrenów a numery takie jak „I Wanna Touch Your Heart” i „Love Can Make Your Mind Go Wild” pokazały, jak dobra popową wrażliwość posiadają. Oczywiście słuchając takiego „(She Always Gives Me) Pleasure” masz wrażenie jak wrzucone do młynka dźwięki mielą rytmy będące tylko dodatkiem do pełnego pasji wokalu. Złożony z rozległych melodii i zgrabnych organowych wierteł „All Kinds Of Highs” utrzymany jest w duchu kwasowego tematu co powoduje pełne odjazdy, bez trzymanki. No cóż, deklamowanie poezji na tle muzycznych poczynań najbardziej znane jest z wykonania The Doors ale tu w „Deaf, Dumb & Blind”, Bohemian Vendetta przebija Doorsów. Mroczna i niepokojąca muzyka odbija tekst wiersza bardzo sugestywnie zinterpretowanego przez wokalistę Arthura Muglia, a gdy jeszcze odcienie psychodelicznych kołowrotów napędzają czas – no to wychodzi świetna rzecz. Szybkie, zwarte jammy dodatkowo uosabiają piosenki zespołu, a pełne dramatyzmu nuty oddalają muzykę od typowego garażowo-bluesowego rocka. Niestety wysiłek zespołu poszedł na marne, gdyż grupa rozpadła się wkrótce po nagraniu płyty. Dlaczego? Pisałem na początku. I co, musimy poczekać 19 lat aby ukazał się wydany przez Distortions Records zbiór nagrań Bohemian Vendetta z dodatkowymi numerami. I to jest zbiór dla maniaków, dla tych co grzebią i wyszukują. I super. Pierwsze dwanaście numerów jest dodatkiem do kolejnych, które są już całą i jedyną płytą grupy. I to jest całość. Tyle zostaje z zespołów, które tworzą świetne, pełne pasji utwory a na które goście z wytwórni nie mają czasu.




środa, 1 grudnia 2021

ROBERT PLANT & ALISON KRAUSS - Raise the Roof /2021/

 


  1. Quattro (World Drifts In) [4:33]
  2. The Price of Love [4:50]
  3. Go Your Way [5:07]
  4. Trouble with My Lover [4:03]
  5. Searching for My Love [4:03]
  6. Can’t Let Go [3:41] (8/12/21, 8 AA)
  7. It Don’t Bother Me [5:06] (11/4/21)
  8. You Led Me to the Wrong [4:17]
  9. Last Kind Words Blues [4:06]
  10. High and Lonesome [4:33] (10/7/21)
  11. Going Where the Lonely Go [4:10]
  12. Somebody Was Watching Over Me [5:02]
  • Robert Plant (vocals)
  • Alison Krauss (vocals)
  • T-Bone Burnett (producer)
  • Marc Ribot, David Hidalgo, Bill Frisell, Buddy Miller (guitar)
  • Russ Pahl (pedal steel guitar)
  • Dennis Crouch, Viktor Krauss (bass)
  • Jay Bellerose (drums)


Czternaście lat po pierwszej współpracy, ten nieprawdopodobny duet spotyka się ponownie, aby zaprezentować nam dobrze dobrany wybór coverów, które obejmują całe pokolenia, dodając do każdego z nich swoją fascynującą tożsamość. Wyprodukowany, podobnie jak poprzedni lp przez T Bone Burnetta, „Raise the Roof” jest mrocznym i kosmicznym zbiorem melodii, w których głosy Alisson Krauss i Roberta Planta bez żadnych zahamowań podają nam najwyższej jakości dźwięki. Klimat w jakim występują razem wywołuje dreszcze ale ich głosy nie łączą się w symbiotyczną całość. Zamiast tego mamy perliste barwy, które zyskują siłę dzięki kontrastowi i dystansowi, energię, która zdaje się być generowana w przestrzeni pomiędzy nimi. Dzieli ich płeć i pokolenie, trening i tradycja a także atlantyckie wpływy między ich ojczyznami. Plant pochodzi z Black Country w brytyjskim West Midlands, a Krauss z Illinois, gdzie w młodym wieku stała się cudownym dzieckiem skrzypiec, a następnie gwiazdą bluegrassu. Bez względu na to, jak elegancko harmonizują, ucho słyszy ich jako dwie indywidualności, niezależne muzycznie umysły dokonujące wyborów w reakcji na siebie nawzajem. Drobne szczegóły tego połączenia i odpowiedzi, podejścia i odwrotu, wplecione w każdą piosenkę, są tym, co sprawia, że ich współpraca jest tak satysfakcjonująca przy wielokrotnym słuchaniu. Bogactwo tych melodii jest w równym stopniu zasługą głosów jak i aranżacji instrumentalnych. Burnett ponownie zebrał trzon zespołu, który grał na poprzednim krążku – geniusza gitary Marca Ribota, perkusistę Jaya Bellerose’a i basistę Dennisa Croucha a wzbogacił ich o niedorzeczne bogactwo, włączając w to między innymi wirtuozów gitary jazzowej i country Billa Frisella i Buddy’ego Millera, Davida Hidalgo z Los Lobos, grającego na regionalnej meksykańskiej odmianie gitary, jaranie oraz sesyjnego muzyka z Nashville, Jeffa Taylora, grającego na egzotycznych antykach, jak dolceola i marksofon. Dźwięk nie przytłacza ale często jest gęsty, jeden z muzyków szkicuje liście, podczas gdy drugi śledzi zygzaki owadów i ptaków pomiędzy nimi. Jednak to Krauss i Plant pozostają głównymi atrakcjami, podobnie jak same utwory. Weźmy taki „Go Your Way” prawie zapomnianej Anne Briggs, w którym Plant czule pieści melodię a całość zbliża się do koronnego klejnotu Led Zeppelin III „That’s The Way”. Zmiany stylistyczne jak np., połączenie miękkiego wokalu Planta z uwypuklonym rytmem perkusji i smutną stalową gitarą w przemyślany sposób zmieniają  utwór w list pożegnalny: „Siedzę cerując twoje ubrania/ Których nigdy nie założysz/ Gotuję codzienne dla ciebie/ ale biada mi…”. Natomiast Alisson w „It Don’t Bother Me” Berta Janscha, z mocnym przekonaniem wciela bunt prostego życia: „Przekręcasz moje słowa/ Jak splecione trzciny… Ale nie przeszkadza mi to, co mówisz/ Nie, nie, po prostu mi to nie przeszkadza”. I ta dwoistość panuje na całej płycie. Robert jest przekonujący i komfortowy w „Searching for My Love”, najdelikatniejszym i najbardziej niewinnym numerze na tym krążku. Magnetyczne gitarowe riffy świetnie współgrają z jego bezkresnym wokalem. Tymczasem Krauss przejmuje inicjatywę w historycznym „Last Kind Words Blues”, gdzie jej głos wznosi się ponad wszystko, niczym słonecznik zmierzający ku słonecznemu światłu. Przeciwstawne brzmienia pary wokalistów w połączeniu z delikatnymi pląsami Marca Ribota na banjo i hipnotyzującą mandoliną Stuarta Duncana, przywodzą na myśl symetrię wokalną Planta z jego inną żeńską partnerką w duecie, nieśmiertelną folkową wokalistką, Sandy Denny, jedyną która gościła na jakiejkolwiek płycie Led Zeppelin. Na albumie pojawia się jedna oryginalna kompozycja Planta i Burnetta „High and Lonesome”, utrzymana w tonacji bluesowej przywołuje przeszłość samego Plant’a. Następnie Krauss przywraca spokój wiernym, ale porywającym wykonaniem hitu country Merle’a Haggarda z 1982 roku, „Going Where the Lonely Go” a cały album zamyka utrzymany w stylu gospel „Somebody Was Watching Over Me”. I to wystarczy. Wystarczy aby bez zająknięcia włączyć ponownie całą płytę i delektować się nią a także podziwiać piękno muzyków, którzy już nic nie muszą ale chcą.