Mamy różne serie archiwalnych występów zespołu Grateful
Dead, bardzo cenione przez DeadHeadów, więc nie ukrywam wielkiej radości jaką
parę lat temu sprawiła firma ATO zapowiadając udostępnienie nam solowych koncertów
Jerry’ego Garcii. Do tej pory wyszło siedemnaście tomów zawierający wiele
ekscytujących nagrań i dających niewspółmierną radość z ich słuchania. Nie będę
opisywał ich chronologicznie od daty wydania ale raz na jakiś czas na pewno
pisząc o niektórych koncertach Jerry’ego, mam pragnienie zachować je dla
następnych pokoleń. Nie ukrywam, że najbardziej do mnie przemawiają sety z
przełomu lat 90-tych i to nie tylko dzięki porywającym wykonaniom ale dodatkowo
dzięki Melvinowi Sealsowi, wyśmienitemu organiście. Brzmienie Hammonda jest tym
co zawsze raduje moje uszy, a uzupełniające się z gitarą i basem jest po prostu
urzekające.
15 listopada 1991 roku grupa Jerry Garcia Band zawitała
po raz pierwszy do sali Madison Square Garden w Nowym Jorku aby dać prawie
trzygodzinny występ dla fanów spragnionych luźnej, swobodnej i optymistycznej
chwili, która oderwałaby ich od otaczającej rzeczywistości. Słuchając go nie
sposób oprzeć się wrażeniu, że ten koncert jest ścieżką opowiadającą historię
drogi jaką Garcia przeszedł do tej pory. Mamy tu wachlarz numerów jego
ulubionych kompozytorów, wszechstronną i pomysłową pracę gitary oraz
konsekwentnie energiczny wokal, podany w radosnym nastroju co możemy sprawdzić
już od pierwszych taktów, otwierającego całość numeru. Koledzy z grupy lidera
odpowiadają na jego aktywne zaangażowanie z nie mniejszym animuszem jak on sam.
Perkusista David Kemper i długoletni współpracownik, basista John Kahn
pozostają niezmiennie dyskretni, ale para jest tak sprawna, że miarowe
pulsowanie w „Don’t Let Go” doprowadza do szemrzącej drogi wzdłuż ciała, by
następnie płynnie podkreślić emocjonalne wykonanie przez Jerry’ego „Simple Twist
of Fate” Boba Dylana. Klawiszowiec Melvin Seals jest bardzo rozległy w swoich
barwach, chociaż czasem zostawia po sobie szaleńcze nuty. W rzeczywistości, w
wielu momentach obu setów, jak na przykład na początku ścieżki Marvina Gaye’a
„How Sweet It Is (To Be Loved By You), praktycznie kradnie on światło
reflektorów frontmanowi. Kościelna atmosfera, którą wydobywa z organów w „That
Lucky Old Sun” jest wprawdzie przerywnikiem ale intryguje i każe się uważniej
wsłuchać w płynący dźwięk.
Jednak co by nie mówić faworytem wieczora zostaje Jerry
Garcia i jego gitara. Najlepsza gra Garcii na gitarze zawsze odznaczała się
precyzyjnym wyczuciem i swobodnym ruchem w nieznane tereny i te szesnaście
numerów nie jest tu wyjątkiem. Wręcz przeciwnie, częste zmiany tonacji przez
gitarzystę są godne uwagi. Na przykład, posłuchajmy jak w synkopowanym utworze
„Ain’t No Bread in the Breadbox” ta gitara natarczywie popycha zespół w jego
jednolitym ruchu. To się musi zdarzyć. Inaczej sprawa wygląda w „Deal” gdzie
jego ostre prowadzenie przecina powietrze i zamyka bramy na klucz. Pajęczyny,
które owijają koncert z każdej strony prowadzą w sam środek niezwykle mocnego
„Don’t Let Go”. Zawsze ten numer wywierał na mnie ogromne wrażenie, jest jednym
z najbardziej transcendentalnych utworów w repertuarze Jerry Garcia Band. Jest
w tej piosence coś, co zawsze rozpala Garcię i jego zespół a gitarowe podróże
prowadzą muzyków krętą ścieżką surrealistycznego krajobrazu aby w pełni
zanurzyć się w głębi utworu. Publiczność wypełniająca to światowej sławy
miejsce w wielu momentach odpowiada z szacunkiem i oddycha pełną swobodą, którą
muzycy z chęcią jej oddają. Natomiast delikatność w głosach Jacklyn LaBranch i
Glorii Jones jest rozczulająco barwna i pięknie współgra z wokalem Garcii. No i
jeszcze rzadko bisujący ale będący w znakomitym nastroju zespół wykonuje na
zakończenie wieczoru ponadczasowy „(What A) Wonderful World” wysyłając
wszystkich do domu jakby stąpali po wodzie.