wtorek, 24 października 2023

T. REX - Dandy in the Underworld /1977/

 


1. Dandy in the Underworld
2.  Crimson Moon
3.  Universe
4.  I'm a Fool for You, Girl
5.  I Love to Boogie
6.  Visions of Domino
7.  Jason B. Sad
8.  Groove a Little
9.  The Soul of My Suit
10.  Hang-Ups
11.  Pain and Love
12.  Teen Riot Structure




Zanim 11 marca 1977 roku ukazał się dwunasty album T. Rex zatytułowany „Dandy in the Underworld”, kariera Marca Bolana wisiała na włosku. Bóg glam rocka wczesnych lat 70-tych, maszyna do robienia hitów w pewnym momencie zdał sobie sprawę, że za bardzo utknął obok Davida Cassidy’ego i Donniego Osmonda. „Co trzy miesiące wydawałem singiel i tego ode mnie oczekiwano. Chciałem się stamtąd wydostać” – mówił po wydaniu płyty „Futuristic Dragon”.

Bolan przyznawał, że jego pisanie stało się „przestarzałe”, że wpadł w tworzenie muzyki za pomocą formuły. Powiedział, że nadszedł czas aby się „zreorganizować”. Zwrócił uwagę na wszystko w Top 40 i kombinował aby wziąć najlepsze elementy każdego przebojowego singla i stworzyć coś nowego. Pierwsza wskazówka, że to działa, pojawiła się wraz z wydaniem „I Love to Boogie” w czerwcu 1976 roku. Ukończony podczas jednodniowej sesji, spędził dziewięć tygodni na brytyjskiej liście przebojów, osiągając 13 miejsce. „To muzyka, którą zawsze lubiłem. Chciałem po prostu wrócić do tego, od czego zacząłem” – mówił w wywiadzie dla Radio Clyde. Inżynier nagrań Jennifer Maidman ujawniła, że „I Love to Boogie” był częściowo ukończony, ponieważ Bolan spieszył się na party. „Studio było bardzo małe i funkowe. Marc je lubił, bo przypominało stare Sun Studio w Memphis. Nagranie zmiksowałam w 15 minut, i miks ten spodobał się Marcowi. I tak poszło” – powiedziała. Częścią zmian i podejścia do nowej płyty była zmiana w składzie. Przybył basista Herbie Flowers i perkusista Tony Newman co Bolan nazwał „najlepszą sekcją rytmiczną w Anglii”, uzupełnioną przez klawiszowca Dino Dinesa. Dines: „ Cieszyłem się całym moim czasem spędzonym z T. Rex, ale najszczęśliwsze czasy, bez wątpienia to sesje Dandy. Utwory nigdy nie były całkowicie dopracowane. Marc przychodził do studia z podstawowym pomysłem na piosenkę, bardziej jak szkicownik do ukończenia w studio. Czasami chodziłem do domu Marca i  razem pracowaliśmy nad utworami”.

Dwunasto utworowy album „Dandy in the Underworld” pojawił się w pobliżu szczytu eksplodującej ery punka w Anglii. T. Rex byli w trasie koncertowej z The Damned o czym wspomina ich basista Captain Sensible: „Byłem pod wrażeniem Bolana. Marc działał na wszystkich cylindrach. Pozbył się nałogu narkotykowego. Przeszedł przez swój arogancki etap. Stał się prawie pokorny. Nabierał kondycji. Był podekscytowany, miał świetny zespół, a piosenki stawały się coraz lepsze”.

Już tytułowy numer pokazuje Bolana w wysokiej formie. Analogia do swojego życia jest oczywista. Kiedy wyjdę na powietrze? Brak powietrza to najgorsza sytuacja, jaką sobie wyobrażam. Musiałeś wziąć porządny oddech Marc aby się wynurzyć. Opowieść o samym sobie w podziemny świecie. Tańczący elf, elektryczny wojownik stał się współczesnym Orfeuszem. Piosenka jest dość „uproszczona”, z powolnym pulsującym riffem. Głos Marca jest świetny i słychać ciepło brzmiące w zwrotkach a w krajobrazie dźwiękowym jest dużo powietrza i spokoju. W kolejnym „Crimson Moon” mamy jak na T. Rex rzadkie brzmienie spowodowane barytonowym głosem, bardziej przyzwyczajeni jesteśmy przecież do falsetu w tle. Rytm podany w formie boogie jest niby charakterystyczny ale ten Fender w tle? Ale zobacz na „Universe”. Bluesowe, jazzujące organy tworzą soulowy nastrój całej piosenki. Pojawiający się saksofon dodaje więcej tego nastroju. A wstęp? Syntezator i szepczący Marc. No tak! Solowe skrzypce to rzadkość w utworach T. Rex. W „I’m A Fool For You Girl” nie dość, że nadają cygański nastrój to jako całość czynią piosenkę tak chwytliwą jak stary T. Rex. To jest boogie (buggie ya ya, boogie ya ya). Dużo funkującego syntezatora przykrywa gitarowe dźwięki a błyszcząca kula wibruje pod sufitem w „Visions of Domino”. Doskonały zjazd na początku trzeciej zwrotki sprawia całą radość. Zresztą syntezator robi świetną robotę w następnym kawałku, „Jason B. Sad”. Saksofon bujający w obłokach w połączeniu z fajną solówką gitarową tworzy seksowne rytmy wibrujące bez żadnego podparcia. O to wielka piosenka!

Zresztą masz kolejną. „Groove a Little”. To bujająca piosenka w tempie toczącym się jak stary dinozaur. Hej czy jest tu stary dinozaur? Mamy tu dużo klawiszy i syntezatorów a gitara zostaje ukryta. Nie obchodzi mnie co ktoś mówi, potrzebuję tej piosenki…. Jest moja? Dzięki kochanie, to piosenka tylko dla mnie.

„Uszkodziłaś duszę mojego garnituru/ Wyrwałaś moją miłość z korzeniami/ Ale nie jestem takim złym chłopcem – o nie/ Zniszczyłaś moje melodie/ Założyłaś rękawiczki moich miłości/ Ale nie jesteś taką złą dziewczyną – o nie” . „Soul of my Suit” to prawdziwa piosenka miłosna. Tu nie ma nic głębokiego. Czasami wiedza o czymś więcej to za dużo, czasami (kiedy gwiazdy są w porządku) to kawałek nieba. Organy, moog, ładna solówka gitarowa i ten refren. Co nie pasuje? Ale przecież to jest to na co kochankowie pozwalają sobie nawzajem. Nie byłeś kochany? No i Bolan śpiewający w stylu rock and rolla lat 50 tych prezentuje się nam w „Hand-Ups po to by w „Pain & Love” odkryć mroczną stronę duszy. To pełen smutku i agonii numer, który Bolan nazwał „punkoidalną operą”. To tutaj Marc spogląda w przyszłość, w nowe horyzonty muzyczne. To nie brzmi jak znany T. Rex. Solówka w duchu Frippa?

Po trzech słabszych komercyjnie płytach, „Dandy in the Underworld” był uważany przez wielu fanów T. Rex za powrót zespołu. Był to jednak ostatni album grupy, gdyż Marc Bolan zginął w wypadku samochodowym we wrześniu 1977 roku.





sobota, 7 października 2023

NICK DRAKE - Bryter Layter /1970/

 


01 Introduction [Instrumental] 
02 Hazey Jane II 
03 At the Chime of a City Clock 
04 One of These Things First 
05 Hazey Jane I 
06 Bryter Layter [Instrumental] 
07 Fly 
08 Poor Boy 
09 Northern Sky 
10 Sunday [Instrumental] 

Nick Drake
Dave Pegg - bass
Dave Mattacks - bass
Robert Kirby - string arrangement
Richard Thompson - guitar
Ray Warleigh - alt sax
Paul Harris - piano
Ed Carter - bass
Mike Kowalski - drums
Lyn Dobson - flute
John Cale - viola, celeste
Chris McGregor - piano
Pat Arnold - backing voc
Doris Troy - backing voc

Nick Drake zmarł w listopadzie 1974 roku w domu swoich rodziców na południe od Birmingham. Jego trzy albumy wydane przez Island Records sprzedały się łącznie w mniej niż 20 000 egzemplarzy, on sam zagrał może kilkadziesiąt koncertów w swoim życiu i udzielił jednego wywiadu. Żaden jego występ na żywo nie został zarejestrowany ani sfilmowany. Jego śmierć spotkała się z niewielkim zainteresowaniem w muzycznej prasie. Ale muzyka Drake’a wydaje się przeznaczona do przetrwania. Manager i producent Nicka, Joe Boyd w jednym z wywiadów powiedział: „Jest wiele rzeczy, które wydają się być częścią swoich czasów i z tego powodu fascynują. Ale myślę, że muzyka Drake’a tak naprawdę tego nie czuje. Jest jakby poza czasem”.

Tak, niewątpliwie jest to trafne stwierdzenie. Te trzy albumy mają niezrównane piękno i moc, która faktycznie poruszyła ludzi i dotknęła ich w sposób, w jaki niewiele płyt kiedykolwiek to zrobiło. Piosenki zawarte na tych krążkach po latach (pomimo znacznej oszczędności wyrazu) wydają się mocniejsze, pełniejsze i bardziej zakorzenione niż wtedy gdy powstawały. Są jak kamienie, które śpiewają i są ciche. Trudno jest mi wybrać ten najlepszy album. Każdy ma w sobie inną ścieżkę ale do „Bryter Layter” wracam najczęściej.

Dzięki Boydowi i inżynierowi dźwięku Johnowi Woodowi „Bryter Layter” jest najbardziej bogatym dźwiękowo albumem Drake’a i doskonałym przykładem brytyjskiego brzmienia folkowego z wczesnych lat 70-tych. Ale prawdziwa wielkość „Bryter Layter” leży w pisaniu piosenek przez Drake’a. Na swoim drugim wydawnictwie Drake stworzył jedne ze swoich najbardziej sugestywnych tekstów i urzekających melodii. Jednak płyta nie sprzedała się, częściowo poprzez brak jakiejkolwiek promocji ze strony Island ale też i wobec pierwszych oznak depresji, która pochłonie większość życia Nicka.

Na płycie znajdziemy trzy instrumentalne numery, z których pierwszy otwierający album to trwający półtorej minuty „Introduction” zawierający elegancką akustyczną gitarę, rozległą aranżacje smyczkową i rozkwitające tam-tamy wciągające słuchacza w świat „Bryter Layter”. Instrumentalny tytułowy utwór wypełnia szóste miejsce na 10-utworowym albumie, a jego łagodny klimat prowadzony jest przez urzekający flet Lyn Dobson. Prawdopodobnie najsilniejszym z instrumentalnych numerów jest zamykający płytę, „Sunday”. Zawiera aranżację smyczkową połączoną z dźwiękiem fletu spinając klamrą wszystkie ścieżki. I tak pomiędzy eleganckim instrumentalnym intro a zakończeniem znajduje się czysta skarbnica piosenek. Płyta brzmi jak przejażdżka po mieście w pogodną, deszczową noc. I tylko czasami coś czai się w mroku ale zostaje to powstrzymane przez radosne klimaty. Z pewnością na uwagę zasługuje również wokal Drake’a. Lekko melancholijny z czającym się oddechem obłędu w tle, nie ma sobie równych. Na to koniecznie trzeba zwrócić uwagę. I raczej nie szukaj drugiego takiego, bo po prostu go nie ma.

Na „Bryter Layter” słyszymy Drake’a bardziej w tradycyjnym ustawieniu zespołu, zamiast w oszczędnych aranżacjach z jego dwóch pozostałych płyt. Przez większość czasu działa to naprawdę dobrze. Taki „Hazey Jane II” ma prawie radosny ton, ale już z tekstem idzie w zupełnie przeciwnym kierunku. „Co stanie się rano, kiedy świat stanie się tak zatłoczony, że nie będziesz mógł wyjrzeć przez okno?” pyta coraz bardziej zatroskany Drake. Miejska samotność najlepiej została uchwycona w „At the Chime of a City Clock”. „Pozostań w domu, pod podłogą rozmawiaj tylko z sąsiadami/ Gry w które grasz zmuszają ludzi do mówienia, że jesteś dziwny i samotny” śpiewa mężczyzna, który ledwo rozmawiał z rodziną i nie mógł poradzić sobie z własnym stanem umysłu. Z kolei senny „One of These Things First” to kolejny punkt kulminacyjny w karierze Drake’a. Tutaj śpiewa miękko ale z rezygnacją ponieważ to druzgocąca piosenka o wszystkich rzeczach, którymi Nick nie zdołał się stać, to smutne spojrzenie w umysł muzyka zdruzgotanego brakiem sukcesu, zastanawiającego się nad wszystkimi rzeczami, którymi tylko mógł być, ale nie jest. Sposób w jaki śpiewa „Nie potrafię być, jedną z tych rzeczy” jest jedną z najsmutniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek zapisano na taśmie i nawet wesoły podkład fortepianowy nie jest w stanie wyjąć jego wokalu z otchłani. Podobnie jest w późniejszym „Fly”, jednak tutaj akompaniament jest równie smutny jak jego słowa. Natomiast „Poor Boy” w jakiś sposób udaje mu się połączyć wiele elementów w spójne i przekonujące dzieło sztuki, nawet nurkując na terytorium bossa novy, która idealnie pasuje do spokojnego i błogiego stylu wokalnego artysty. Z kolei moją ulubioną miłosną piosenką jest „Northern Sky”. „Nigdy nie czułem się tak magicznie szalony jak teraz/ Nigdy nie widziałem księżyców, nie znałem znaczenia morza/ Nigdy nie trzymałem emocji w dłoni/ Ani nie czułem słodkiej bryzy na czubku drzewa” to wyznanie jest pełne przejmującej przeszłości i tylko od Ciebie zależy jak je odbierzesz.

Nick Drake odszedł, pozostała nam jego muzyka, a jest ona ponadczasowa, piękna i szczera. I jeśli ją poznałeś to ciesz się nią i dziękuj za szczęście, że ją znasz.