środa, 25 marca 2020

COUNT FIVE - Psychotic Reaction /1966/



1. Double-Decker Bus - 2:01 
2. Pretty Big Mouth (Atkinson, Byrne, Michalski, Ellner, Chaney) - 2:09 
3. The World - 2:12 
4. My Generation (Townshend) - 3:06 
5. She's Fine - 2:12 
6. Psychotic Reaction (Atkinson, Byrne, Michalski, Ellner, Chaney) - 3:06 
7. Peace Of Mind (Byrne, Michalski, Chaney) - 2:19 
8. They're Gonna Get You - 2:29 
9. The Morning After - 1:58 
10.Can't Get Your Loving - 1:45 
11.Out In The Streets (Townshend) - 2:26 


*Sean Byrne - Vocals, Rhythm Guitar
*Roy Chaney - Bass
*Craig "Butch" Atkinson - Drums
*John "Mouse" Michalski - Lead Guitar
*Kenn Ellner - Vocals, Tambourine, Harmonica





Jednym z pionierów amerykańskiego garażowego rocka jest założony w 1964 roku w San Jose zespół Count Five, znany większości fanów takiej muzyki z singla zatytułowanego „Psychotic Reaction”. Te trzy minuty i osiem sekund zawiera całą destylację tego wszystkiego co jest świetne w tym gatunku, od natychmiast rozpoznawalnego zfuzzowanego riffu po zgrzytliwą, szaleńczą solówkę i typową wokalną melodyjną drapieżność. Włączenie „Psychotic Reaction” do oryginalnych składanek typu „Nuggets” ugruntowało jego pozycję w galerii sław. Ale już w 1966 roku doceniono „Psychotic Reaction”, które wylądowało na piątym miejscu na liście przebojów Bilboardu. Garnitury z nowo powstałej wytwórnii płytowej Double Shot z Los Angeles postanowili zaryzykować i umożliwić dokonanie nagrań przez grupę Count Five na płytę długogrającą. Album został wydany w pośpiechu w październiku ale na szczęście nie zawiódł i słucha się go po latach z dużą przyjemnością.
Wprawdzie żaden z utworów nie przesłania wielkości, jaką jest „Psychotic Reaction” to możemy znaleźć parę numerów będących bardzo blisko jedynego przeboju grupy.
Choćby „Peace of Mind”. Bezbożny huk ostrych, przypominających syrenę gitar, dudnienia fal i ciężkie dawki kontrolowanego sprzężenia zwrotnego, które ledwo trzymają się razem z natarczywym basem granym na trzech nutach. Wokalnie jestem zakochany w tej interpretacji. Po podwójnym wokalu „When you lose the one you love/What are you supposed to do”, wejście Seana Byrne’a i jego „Go for a walk and you will/Find one to talk to/You will help in your peace of mind” siedzi mi w głowie przez całą resztę dnia. Świetny numer!
Natomiast w „Pretty Big Mouth” mamy napędzany okrągło riff i genialną zmianę klawiszy w refrenie, utwór absolutnie uderza w garażowe bramy i otwiera je jednym pchnięciem. Muzycy grupy narzekali w późniejszych wywiadach, że ze względu na pośpieszny charakter sesji nagraniowych nigdy nie mieli okazji kształtować piosenek w taki sposób, w jaki by chcieli, aby brzmiały. Ale moim zdaniem jeśli są tam jakieś wady to ich nie słychać, pewnie wtapiają się w doskonałość albumu. Kolejne utwory zawierają nowe efekty, takie jak pedał wah-wah, ich brzmienie jest nadal surowe i proste ale ta energia wykorzystana w uderzeniach strun czy perkusji mocno trzyma młodego ducha wczesnych lat sześćdziesiątych. Weź otwieracz płyty „Double Decker Bus”, ten trzymający chaos wypływa w przebojowe rytmy a środkowa część wręcz porywa nuty w ogniste zakamarki. Inne numery jak „They Gonna Get You” z nagłymi zmianami tempa i mający potworny, zdezorientowany klimat „The Morning After” ukazują kierunek z jakiego nadeszły pomysły muzyków.
Rhythm and blues oraz Brytyjska Inwazja w połowie lat sześćdziesiątych powoli pukała do drzwi Ameryki. Jeszcze jej czas nie nadszedł ale już gdzieniegdzie wychylały się pojedyncze nagrania. „My Generation” i „Out in the Street” pojawiło się na płycie Count Five gdy o grupie Pete’a Townshenda, The Who prawie nikt w USA nie wiedział. Hymn buntowniczej brytyjskiej młodzieży wprawdzie niewiele odstaje od oryginału ale nadal urzeka pełnią atrakcji i mocy.

Trzeba przyznać, że Sean Byrne, Roy Chaney, John Michalski, Kenn Ellner i Craig Atkinson nagrali bardzo fajny album i wcale się nie ma co dziwić, że zaliczany on jest do klasyki garażowej psychodelii w Stanach Zjednoczonych.


piątek, 13 marca 2020

TRIPSICHORD MUSIC BOX - Tripsichord Music Box /1971/


01.On the Last Ride 4:43
02.We Have Passed Away 2:45
03.Black Door 2:56
04.The New Word 4:40
05.Son of the Morning 5:35
06.Short Order Steward 5:05
07.The Narrow Gate 3:36
08.Fly Baby 6:26
09.Everlasting Joy 4:19

Randy Guzman - drums
Frank Straight - guitar
Dave Zandonatti - bass
Oliver Mckinney - keyboards and organ
Bill Carr - vocals
Ron McNeely - vocals

W połowie lat sześćdziesiątych prawdziwą kolebką rodzącej się nowej muzyki było San Francisco. Miasto to było miejscem pielgrzymek tysięcy młodych ludzi, których pociągała wolna miłość, narkotyki i muzyka. Dzielnica San Francisco, Haight-Ashbury stała się prawdziwym centrum artystycznych wydarzeń. To tam osiedlali się i tworzyli ludzie mający wiele do powiedzenia w tej nowej rzeczywistości. Kwitnące pomysły i propozycje podważały tradycyjne wartości społeczeństwa. Pojawiały się nowe dźwięki, wypełniające ulice i całe przestrzenie wokół. Powstawało mnóstwo nowych zespołów eksperymentujących z dźwiękami zupełnie wcześniej nie znanymi a będącymi wynikiem działania środków halucynogennych. Muzyczne wpływy tych podróży to folk i blues ale również brytyjska inwazja. Cała ta mieszanka psychodelii, narkotyków i rocka doprowadziła do wyraźnie identyfikowalnego dźwięku, psychodelicznego rocka San Francisco i acid rocka. Największymi wykładnikami tego dźwięku były takie zespoły jak Big Brother and The Holding Company, Country Joe and The Fish, Grateful Dead, Jefferson Airplane i Quicksilver Messenger Service. Ale byli tez inni artyści, którzy byli częścią tego trendu i wykonali dobrze swoją pracę, ale mimo to zostali zapomniani przez ogół społeczeństwa. To byli artyści którym się nie udało. Jednym z nich była kalifornijska formacja Tripsichord Music Box.

Grupa powstała w 1965 roku w Santa Barbara i po paru miesiącach garażowego grania w tamtejszych klubach zdecydowała się na przeprowadzkę do San Francisco. Po dotarciu na miejsce skontaktowali się z kierownikiem i producentem Matthew Katzem, odkrywcą i promotorem takich zespołów, jak Jefferson Airplane, It’s A Beautiful Day i Moby Grape, i podpisali kontrakt płytowy.
Tripsichord Music Box w rzeczywistości był świetnym zespołem, prawdziwą grupą, która wydała bardzo dobry album w 1970 roku i nijak nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, dlaczego im się nie udało?
Utwory zawarte na płycie to solidny San Francisco acid rock-punkt środkowy ciężkiej gitarowej psychodelii połączony zwięzłym pomostem z krótszymi piosenkami inspirowanymi folk rockiem i country rockiem z dużą ilością melodyjnej pracy na gitarze. Muzyka kipi krępującym bogactwem, zarówno muzycznych jak i mrocznych lirycznych obrazów. Uwagę zwraca brzmienie dwóch gitar, które czasami się uzupełniają a czasami atakują, walczą i elegancko podają sobie rękę.
Tu nie ma słabych punktów.
O proszę, „On the Last Ride”, powoli płynie wraz z dobrze wkomponowanym wokalem a spod igły wychodzi zróżnicowana gitara sięgająca po drżące dźwięki by pod koniec przejść w zrelaksowaną nutę, co brzmi świetnie. Albo „The New World” typowa gitarowa psychodelia z dużą ilością basu i perkusji i ciekawym marzycielskim efektem wokalnym. David Zandinotti jest głównym wokalistą w tym kawałku, jego chrapliwy głos dominuje ale nagle mamy połączenie z kobiecym wokalem i to w trakcie bardzo melodyjnego fragmentu. A jednak to nie jest wokal damski, to emanujący z gardła głos perkusisty Randy Gordona… niesamowite. Przeznaczenie utworu zmienia się również z hard rockowego tunelu w szybki i wirtuozowski jam wraz z długim improwizowanym solem gitary.


Różnorodność nagrań dodaje uroku płycie. Unosząca się w powietrzu lekka piosenka „Son Of The Morning” zachwyca zgrabną gitarą, fortepianem i ładnymi przemyślanymi bębnami by następnie w całkowicie przyjemny sposób zmienić się w jazzowy pojazd z okrutnymi i pełnymi temperamentu gitarowymi solówkami w długich improwizowanych interludiach. Country rockowy numer „We Have Passed Away” swobodnie opada w dźwiękach akustycznych gitar, brzmiących krystalicznie czysto.
Przyjemnie płynąca melodia wypełnia utwór „Black Door”, a zachwycić się można nieskrępowanymi dźwiękami gitary, które idealnie tu pasują.
Drugą stronę płyty rozpoczyna „Short Order Steward” mający bardzo dobre wykonanie wokalne, odmienne i pełne soulu. Kołysząca gitara dodaje animuszu żeńskiemu chórkowi. Mająca lekko hiszpański styl „The Narrow Gate” podchodzi swobodnym dźwiękiem i miękką perkusją, natomiast „Fly Baby” ma nieco mroczniejszą i marzycielską atmosferę. Muzycy udanie łączą senność z czymś lekkim i lirycznym a punktem kulminacyjnym jest długie improwizowane zaproszenie, które lśni ponad świetną perkusję i linię basu. Płytę kończy wesoła i piękna piosenka „Everlasting Joy” broniąca się fantastyczną płynną melodią i pierzastą gitarą. I to tyle. To naprawdę wspaniały album poruszający się swobodnie między rockiem, folkiem, bluesem oraz country i hard rockiem, między konserwatywnymi i lirycznymi dźwiękami a mrocznymi i ciemnymi tonami. Świetne melodie będące zróżnicowane z krystalicznie czystym dźwiękiem.
Szkoda, że im się nie udało.


niedziela, 1 marca 2020

BOB DYLAN - Down in the Groove /1988/


1) Let's Stick Together; 
2) When Did You Leave Heaven; 
3) Sally Sue Brown; 
4) Death Is Not The End; 
5) Had A Dream About You, Baby; 
6) Ugliest Girl In The World; 
7) Silvio; 
8) Ninety Miles An Hour (Down A Dead End Street); 
9) Shenandoah; 
10) Rank Strangers To Me




Tak sobie myślałem jak opisać kolejną płytę Boba Dylana w dyskografii „Down in the Groove”. Hmm, trzydzieści dwie minuty, z których nic nie pamiętam? Hallo, czy tam są jakieś nagrania?
Pamiętam, że gdy kupiłem tę płytę w okresie jej wydania, to jakoś przeszła obok mnie i nawet potem sprzedałem ją. Nie tak dawno bo parę lat temu znowu ją kupiłem i sobie leżała na półce. No ale teraz pisząc o niej trzeba najpierw parę razy wysłuchać jej, aby coś napisać.
I wiecie co, tutaj Dylan nagrał bardzo fajną muzykę. Trzeba być głuchym albo negatywnie nastawionym do twórczości Mistrza aby oceniać ją, jak za miesięcznikiem „Rolling Stone”: „najgorszą płytą w dyskografii Dylana”.
Otóż pierwsza sprawa. „Down in the Groove” zawiera utwory bardzo przejrzyste, brak tutaj tego zagęszczonego brzmienia poprzednich płyt. Klarowność dodaje łagodnego uroku i nawet czasami pewne wpadki wokalne Dylana są do przyjęcia. Drugą rzeczą są miłe dla ucha utwory, melodyjne, takie bardzo sympatyczne. Wydawałoby się, że to będzie bardzo niespójna płyta. Nagrania pochodzą z sześciu sesji nagraniowych i na płycie nie ma żadnej piosenki z tej samej sesji. No i co? No i mamy spójność, mamy utwory zagrane na jednym poziomie brzmieniowym, które normalnie pasują do siebie.
Let’s Stick Together” - to pierwszy z numerów zamieszczonych na płycie, których nie napisał Dylan. Klasyczna piosenka bluesowa autorstwa Wilberta Harrisona, lekko snuje się tutaj i zaprasza do optymistycznego tańca. Więc jeśli masz chandrę załóż okulary przeciwsłoneczne i odpręż się a na pewno po drugiej stronie już czeka na ciebie fajna dziewczyna z którą pogalopujesz przed siebie na sam koniec horyzontu.
When Did You Leave Heaven?” - kocham tę piosenkę! Czyżbym stracił rozum? Tradycyjna pieśń znana z wykonania Big Bill Broonzy’ego, tutaj jest pełna melancholii i smutku. I ten syntezator. Jak ładnie się wpasował, No to nie może być zarzut. Wokalnie wracamy do najlepszych wykonań Dylana. Puch, który osiadł na okładce przemieścił się, podążając za głosem utopił się w smutku melodii i znikł a te dwie minuty uciekły za szybko. To jeszcze raz!
Sally Sue Brown” - wykonana z pasją utrzymana w klimacie boogie to kolejna piosenka której nie napisał Dylan. Może lekko odstaje od całości. Dlaczego Dylan wybrał akurat ją? No ale znając Dylana nie spodziewajmy się łatwych wyjaśnień. Po prostu przyjmij, że tak ma być, i już.
Death Is Not the End” - i proszę kolejna pieśń przy której łatwo odchodzę. Sprawia, że jestem kwiatem, kielichem wypełnionym nektarem. Migoczą gitary, wpadają i gasną pod osłoną nocy a cichy i monotonny wokal prowadzi do nieuniknionego. Jeszcze chwila i kwiat zwiędnie. O tu już czuje się tą moc. To piękna pieśń i lekko niepokojąca.
Had a Dream About You, Baby” - typowy rockers, zagrany z animuszem. Ten facet porusza się jak młodzik. Zaskakuje świetna forma wokalna, która trzyma ten utwór, a i w głębi dzieje się dużo dobrego.
Trzeba tutaj wspomnieć jeszcze o całej rzeszy muzyków towarzyszących Dylanowi w nagraniu „Down in the Groove”. Eric Clapton, Alan Clark, Sly Dunbar, Jerry Garcia, Steve Jones, Danny Kortchmar, Larry Klein, Mark Knopfler, Ron Wood, Henry Spinetti, Bob Weir i wielu innych. Nic tez dziwnego, że Dylan nawiązał również współprace z nadwornych tekściarzem Grateful Dead, Robertem Hunterem. Jej efektem są dwie piosenki:
Ugliest Girl in the World” - ukłon w stronę początków rock and rolla, echo nagrań Chucka Berry’ego wychodzi tylnym drzwiami. Chórek wokalny w środkowej części utworu pięknie podnosi klimat grającej szafy w pustym barze gdzieś na południu Stanów.
Silvio” - teksty Huntera składają się z wielu chwytliwych fraz, akustyczny groove ładnie odtwarza zachęcające chórki, a refren jest chwytliwy jak cholera. To orzeźwiający chłodny powiew utworu. To właśnie Dylan, który nagrał „najgorszą płytę”. Całe szczęście, ze ja lubię takie „najgorsze płyty”.
Ninety Miles an Hour (Down a Dead End Street) – a tu już klimat pieśni gospelowych wychodzi na światło, nastrojowa melodia wyciąga korzenie w bardziej błękitne pejzaże. Niebezpieczna namiętność powoli wsuwa się przez otwarte drzwi. Nie rezygnuj chłopcze, tylko zwróć twarz ku słońcu a na pewno nie zostaniesz sam.
Shenandoah” - podobny klimat do poprzedniej pieśni. To kolejny utwór, który prowadzi cię za rękę ku spokojnej atmosferze, a harmonijka przypomina czasy początku. Nawet myślałem czy to nie jakieś zaginione nagranie Dylana z początków działalności. No ale to jest tradycyjna pieśń przez niego opracowana.
Rank Strangers to Me” - piosenka spopularyzowana przez Stanley Brothers, tutaj ma uproszczoną aranżację ale emocje wypływają na powierzchnię i to poczucie izolacji, jakie daje nam to nagranie, jest namacalne, co czyni go niezapomnianym wyborem do zamknięcia albumu.

No cóż, owszem mamy tutaj trzydzieści dwie minuty, ale są to minuty których na pewno nie żałuję.