poniedziałek, 23 sierpnia 2021

MR. FLOOD'S PARTY - Mr. Flood's Party /1969/

 


1. Northern Travel (Jay Hirsh, Michael Corbett) - 6:45
2. Deja Vu (Jay Hersh, R. Amerling) - 5:02
3. Advice (Freddy Toscano) - 3:10
4. Prince Of Darkness (Jay Hirsh, Freddy Toscano) - 3:59
5. Simon J. Stone (Jay Hirsh) - 2:38
6. Stanley's Tea (Jay Hirsh, Marcel Thompsen) - 2:12
7. The Liquid Invasion (Jay Hirsh) - 4:40
8. Garden Of The Queen (Jay Hirsh, Michael Corbett) - 3:21
9. The Mind Circus (Jay Hirsh, G. Raines) - 6:49

*Michael Corbett - Vocals, Flute, Percussion
*Jay Hirsh - Vocals, Guitar, Keyboards
*Rick Mirage -
*Marcel Thomspen -
*Freddy Toscano - Guitar


Choć mieszanie różnych stylów muzycznych w sposób eksperymentalny pod koniec lat sześćdziesiątych nie było już nowością to z dużym zainteresowaniem zapraszam do wysłuchania płyty zespołu Mr. Flood’s Party, tym bardziej, że osiąga ona wielkość, głównie dzięki znacznym talentom wokalnym i instrumentalnym muzyków.

W 1969 roku wciąż pojawiało się wiele wspaniałych, poszerzających umysł płyt, nawet jeśli psychodelia zbliżała się do końca swojej komercyjnej linii. Nieco zaskakującą sytuacją jest brak informacji na temat grupy, która przecież podpisała kontrakt z należącą do dużej wytwórni płytowej Atlantic, firmą Cotillion. Pochodzący z Long Island z Nowego Jorku zespół Mr. Flood’s Party wcześniej znany był jako The Now i nagrał w 1968 roku singiel, który przepadł w muzycznym tłoku tamtych lat. Tak się zdarzyło, że ledwo niecały rok potem grupa weszła do studia i nagrała jedyny album zatytułowany podobnie jak zespół.

Jak brzmi „Mr. Flood’s Party”?

To muzyka zawierająca wiele wpływów, w tym intensywną gitarową psychodelię rodem z Zachodniego Wybrzeża, orkiestrowy barokowy rock i ciężkie naleciałości grup Brytyjskiej Inwazji. Płyta może pochwalić się imponującymi standardami produkcji, a także efektami dostarczanymi przez coś co brzmi jak syntezator Moog. Całość obejmuje dziwaczne, hard rockowe melodie oraz poszerzające świadomość dźwięki pozwalające na zanurzenie się w głębinach umysłu potęgujące tylko odbiór muzyki. Samotny wysiłek muzyków w wielowarstwowe i wymagające dzieło,  nagradza słuchacza powtarzającymi się rotacjami oraz przepięknymi harmoniami wokalnymi. Wyczuwalne uczucie smutku przenika większość albumu, co nie powinno dziwić, ponieważ nazwa grupy pochodzi od utworu wybitnie ponurego amerykańskiego poety Edwina Arlingtona Robinsona. Kto wie? czy okładka nie przedstawia właśnie samego pijanego staruszka, pana Flooda. Oczywiście nie oznacza to, że mamy tu jakieś wyciskacze łez, raczej całość jest otoczona aurą tajemniczości i lekkiej schizofrenii. Właśnie taki „Northern Travel” jest tego dobitnym przykładem. Podobnie jak „Deja Vu”. Oba te numery brzmią tak, jakby były zbudowane z kilku różnych piosenek a całość została sklejona psychodeliczną pastą. Wybijająca się na pierwszy plan gitarowa praca tworzy pomost między mijającymi minutami a ten fragment z fletem jest bardzo wzruszający. „Advice” to zawodząca gitara prowadząca, strzeliste smyczki i niebiański wokal. Wystarczy.

Kolejny numer „Prince of Darkness” sprawia, że w popowe dźwięki ruszają psychodeliczne eksperymenty utrzymując całość w ciekawej barwie. No i ten wers: „Tangerine… Tangerine… Tangerine” powtarzany w kółko ale jakoś tak spokojnie, bez szaleństwa. Delikatny, zawierający piękne harmonie wokalne „Simon J. Stone” jest balladą, gdzie klimat trzyma wiolonczela i skrzypce. Tu naprawdę wiele się dzieje wokalnie. Choć pewien dźwięk grozy dokucza i burzy ten spokój. Mocno zaznaczona brytyjska atmosfera w „Stanley’s Tea” fajnie wybrzmiewa i przenosi nas na ulice Londynu, jednak w te mgliste dzielnice przesiąknięte chłodem i deszczem. Siódmy utwór na płycie jest moim zdecydowanym faworytem. „The Liquid Invasion” zabija piorunującą gitarą prowadzącą, psychodelicznym klimatem i wokalami. A partia chórków tworząca dodatkowy przerywnik świetnie się sprawdza. O to naprawdę fantastyczny numer. No i zostają nam jeszcze dwie kompozycje do końca płyty. Senny „Garden of the Queen” przywraca zespół do materiału inspirowanego Brytyjczykami a przypomina szufladkę zwaną psychodeliczny folk, natomiast „Mind Circus” to powolne popadanie w szaleństwo, z początku bardzo łagodne by później dojść do ekstremalnych doznań, nawiedzonych pełnią i rozedrganymi cząstkami poruszającymi się aż do wyciszenia. I to zostaje z Tobą przez wiele dni. 







czwartek, 12 sierpnia 2021

GRATEFUL DEAD - Road Trips vol 1, number 1, Fall 1979

 


CD 1;

  • Alabama Getaway > (Garcia / Hunter)
  • Promised Land (Berry)
  • Jack Straw > (Weir / Hunter)
  • Deal (Garcia / Hunter)
  • Dancing In The Street > (Stevenson / Gaye / Hunter)
  • Franklin's Tower (Garcia / Kreutzmann / Hunter)
  • Wharf Rat > (Garcia / Hunter)
  • I Need A Miracle > (Weir / Barlow)
  • Bertha > (Garcia / Hunter)
  • Good Lovin' (Resnick / Clark)
CD 2;
  • Shakedown Street (Garcia / Hunter)
  • Passenger (Lesh / Monk)
  • Terrapin Station > (Garcia / Hunter)
  • Playing In The Band (Weir / Hart / Hunter)
  • Not Fade Away > (Petty / Hardin)
  • Morning Dew (Dobson / Rose)
Bonus CD 
  • China Cat Sunflower > (Garcia / Hunter)
  • I Know You Rider (Traditional arr. Grateful Dead)
  • Lost Sailor (Weir / Barlow)
  • Saint Of Circumstance > (Weir / Barlow)
  • Jam (Grateful Dead)
  • Althea (Garcia / Hunter)
  • Estimated Prophet > (Weir / Barlow)
  • He's Gone > (Garcia / Hunter)
  • Jam (Grateful Dead)

  • Jerry Garcia - lead guitar, vocals
  • Bob Weir - rhythm guitar, vocals
  • Brent Myland - keyboards, vocals
  • Phil Lesh - bass, vocals
  • Bill Kreutzmann - drums, percussion
  • Mickey Hart - drums, percussion

Z tych wszystkich serii, które wyszły z koncertami Grateful Dead dla mnie najciekawsza jest Road Trips. Jedynym jej mankamentem jest to, że to kompilacja nagrań zespołu. Ale gdyby na to nie zważać to mamy tu mnóstwo smaczków i ciekawych wykonań poszczególnych numerów. Można powiedzieć ile razy mam słuchać np. „Shakedown Street” czy „Playing in the Band” ale no cóż, skoro każdy wykonanie jest inne to dlaczego nie?

Gdy seria ta ujrzała światło dzienne byliśmy już w drodze z „Dicks Picks” i niedocenianej „The Download Series”. Ta druga to znowuż trochę inna odsłona. Wybór koncertów w dużej części dokonany przez Deadheadów. Problemem jest, ze seria ma dziesięć części a praktycznie każdy fan ma innego faworyta. No ale wybór jest. Oczywiście jeszcze wiele zostaje do wydania, ot choćby fantastyczna trasa po Europie w 1990 roku czy pełen zestaw Winterland z 1974 roku. Pewnie się doczekamy.

A teraz cieszmy się z wiadomości, że wydana Road Trips może uprzyjemnić nam czas z muzyką. Utwory zebrane na tym wydaniu pochodzą z jesiennej trasy grupy, w której już zagościł nowy klawiszowiec Brent Mydland oraz pojawiły się piosenki przygotowywane do nowego albumu „Go to Heaven”.

Do „Alabama Getaway” trzeba się po prostu przyzwyczaić, taki numer na rozgrzewkę, często grany jako otwieracz i często genialnie łączony z „Promised Land”. „Jack Straw” oraz „Deal” to kolejne pełne energii wykonania w których na uwagę zwraca linia basu Phila oraz wokal Jerry’ego. „Dancing in the Street” to mój faworyt. Solidny z dużą ilością muzycznej gry, pływający po swoich rejonach z zakończeniem będącym jednym ze znaków towarowych zespołu, który potwierdza powiedzenie, że nie są najlepsi w tym, co robią, tylko oni naprawdę to robią. Uwaga! Teraz przechodzą do „Frankiln’s Tower” ale nie, tak naprawdę to oni grają te piosenki równocześnie. Raz tu, raz tam. Następnie Jerry przedstawia riff tak znany i „Franklin’s Tower” przejmuje kontrolę. Tylko cztery razy tak scalili ten zestaw (27.X.79, 9.XI.79, 10.XII.79 oraz 6.IV.97). Wspaniała, dłuższa niż przeciętna „Franklin’s Tower” z pewnością zadowoli większość słuchaczy.

Dysk drugi zaczyna „Shakedown Street”. No nie napiszę, ze to mój kolejny faworyt… ten numer mnie rozkłada. To jak Phil Lesh prowadzi sekcję rytmiczną ze stałym, agresywnym uderzeniem dobitnie pokazuje kolejne reakcje, Brent czuje się jak w domu a Jerry wokalnie radzi sobie nadzwyczajnie. Instrumentalnie ten numer osiąga świetny szczyt trwający aż do końca. To jedna z najlepszych komercyjnie wydanych wersji Ulicy.

„Passenger” wykonany energetycznie pokazuje nam, że Brent nie wstydzi się dodawać chórków cały czas. Według mnie to lepiej wychodzi niż Donna.

I proszę. Ile już wersji słyszałem „Terrapin’ Station”? I zawsze podoba mi się ten numer. On jest inny ale on jest niczym „Dark Star”. Tu wokal Garcii brzmi słodko a instrumenty płyną swobodnie, jakby palce Jerry’ego od niechcenia uderzały w górę, w dół. Natomiast gitarowy riff, który łączy pierwszy instrumentalny fragment z następną częścią utworu, jest genialny i doskonale wykonany. 22 minutowa wersja „Playing in the Band” wykonana jest w stylu z lat 1972-74. Zawsze interesował mnie ten fragment, gdy zespół gra różne rzeczy, gdy gitara idzie w zupełnie nieznane rejony, gdy reszta odkrywa lady, których nie ma aby tak zadziałać, by znaleźć drogę powrotną do domu. To właśnie pokazuje „Playing in the Band”.

Ogólnie rzecz biorąc, mamy tu fantastyczną muzykę. Brent udowadnia, dlaczego został wybrany na następcę Keitha. Wybór na tej pierwszej części serii, z jesieni 1979 roku z pewnością zawiera kilka niesamowitych momentów choć brakuje mi tu czegoś z Stanley Theatre z przełomu listopada i grudnia. Ale jest to dopiero pierwsza część serii, będą przecież następne i rocznik 1979 jeszcze zagości.




niedziela, 8 sierpnia 2021

THE HASSLES - The Hassles /1967/

 


1. Warming Up (01:38)
2. Just Holding On (02:06)
3. A Taste Of Honey (04:18)
4. Every Step I Take (Every Move I Make) (02:30)
5. Coloured Rain (03:23)
6. I Hear Voices (02:54)
7. I Can Tell (02:57)
8. Giving Up (Version #2) (04:17)
9. Fever (03:18)
10. You've Got Me Hummin' (02:29)

Bass Guitar – Howard Arthur Blauvelt 
Drums – Jonathan Craig Small
Lead Guitar – Richard McKenner 
Lead Vocals, Piano, Organ – William Joseph Martin Joel
Vocals, Tambourine – John Edward Dizek


William Martin Joel Joseph zanim został popularnym piosenkarzem, w latach sześćdziesiątych występował w grupie o nazwie The Hassles. I pewnie nikt by nie pamiętał tego zespołu, właśnie gdyby nie fakt, że występował w nim późniejszy wykonawca tak popularnego hitu jak: „Uptown Girl”. Pamiętacie ten teledysk i te dłuuuuugie nogi.

Tak. The Hassles to grupa w której debiutował na scenie muzycznej Billy Joel. To wprawdzie nie jest pierwszy jego zespół ale jest to pierwsza grupa z którą nagrał płytę. W ciągu dwóch lat istnienia The Hassles wydał dwa albumy i kilka singli. Istnieją wcześniejsze nagrania Billy’ego Joela z grupą The Lost Soul w postaci dema ale sam muzyk wolałby aby nikt o nich nie pamiętał. On sam miał wtedy niespełna piętnaście lat a i jego koledzy z zespołu wcale starsi nie byli. Cztery osoby z dziecięcego The Lost Soul zebrały się w 1967 roku aby założyć swoją pierwszą dorosłą grupę, nazywając ją The Hassles. Ona też nie była zbyt dojrzała, najstarszy z nich,  gitarzysta prowadzący miał 20 lat a reszta to byli jeszcze nastolatki. Ich muzyka zawierała mieszankę podobną do Vanilli Fudge, The Young Rascal i brytyjskiej Spencer Davis Group. Ciężkie klawisze, imitujące brzmienie kolegów z Long  Island robiły potężne wrażenie co zaowocowało rychłym podpisaniem kontraktu płytowego z dużą wytwórnią United Artists Records. W listopadzie 1967 roku został wydany debiutancki album zespołu. Płyta w większości wypełniona była coverami, była to polityka firmy wydającej: lepiej nagrać popularne piosenki niż niepotwierdzone własne.

Ale trzy utwory autorstwa muzyków grupy pokazują, że jak zwykle działania wytwórni były za bardzo zachowawcze. Już rozpoczynający płytę „Warming Up” będący czysto instrumentalnym wstępem ostro traktuje przyszłe numery na albumie. Drugą piosenką Joela jest „I Can Tell” znajdująca się na drugiej stronie płyty. To soulowo rockowa pełna werwy niespodzianka ze świetną partią instrumentalną oddająca ducha Motown. Trzeci numer napisany przez Joela wraz z producentami albumu Tonym Michaelsem i Vinnie Gormanem to „Every Step I Take (Every Move I Make)”. I to kolejny dowód fantastycznie utrzymanej w klimacie płyty piosenki. Smaczku dodaje pojawienie się pięknej melodii pod koniec utworu. Reszta to covery, ale bardzo umilające słuchanie i potrząsanie stópką od czasu do czasu. Będący drugim numerem na płycie „Just Holding On” jest znakomitym, napędzającym numerem z kilkoma rozmytymi gitarowymi wybuchami i ekspresyjnym wokalem. Interpretacja klasyka grupy Traffic „Coloured Rain” nagrana została zanim został w Stanach opublikowany debiut grupy Steve’a Winwooda. Wokalnie Joel trzyma się oryginału ale pod względem instrumentalnym The Hassles uchwycił więcej psychodelii. Hammond wiruje na obrzeżach a gitarzysta prowadzący truje swoją gitarą ubarwiając nuty bardzo emocjonalnie. To bardzo dobra wersja klasyka. I kolejna: „I Hear Voices”. Najlepszy utwór na płycie? Popowy z odmienioną duszą soulowy wysiłek, mocno zagłębiający się w psychodeliczne klimaty, przedstawiający narkomana podczas zażywania narkotyku, który zamiast przyjemnych doznań, powoduje paranoję z rozbrzmiewającymi wszędzie głosami.

Stary przebój z 1956 roku, wykonywany m.in. przez Elvisa Presleya i The McCoys, „Fever” tutaj jest mocno nie do poznania. The Hassles przerobili ten rhythm and bluesowy materiał w prawdziwy hard rockowy numer, wrzucając nawiedzone ciężkie gitarowe riffy. Wokal pracuje w rozdzierającej modzie soul a organy starają się jeszcze mocniej wykrzyczeć „Fever”. Och, to można słuchać i słuchać, szkoda, że producenci wyciszyli całość. Najdłuższym utworem na płycie jest ponad pięciominutowy „Giving Up”, znany z nagrania Gladys Knight & The Pips z 1964 roku. Tutaj mamy zwolnioną aranżację podkreślającą smutek i samotność porzuconego kochanka. Imponują pełne wokale, którym warstwa instrumentalna użycza swojej duszy. To jak poważnie chłopaki traktowali cudzy materiał pokazuje „A Taste Of Honey”, The Beatles. Poważnie komplikują znaną wersję, nieustannie zmieniając tempo, obciążając je potężnymi bębnami i organami Hammonda. Cudowna wersja.

No cóż, sądząc po nieznanej grupie, debiutancki album nie sprzedawał się żwawo, a mimo to United Artists dali The Hassles drugą szansę. Dwa lata później zespół wydał swój drugi album – „Hour of the Wolf”, w którym Billy Joel otrzymał całkowitą swobodę jako autor. Napisał prawie wszystkie piosenki, w połowie samodzielnie, w połowie we współpracy z innymi muzykami grupy. Jednak The Hassles rozwiązali się wkrótce po wydaniu drugiego albumu. Pozostała jak zwykle pełna duszy muzyka.









niedziela, 1 sierpnia 2021

THE KINKS - The Kink Kontroversy /1965/


1. Milk Cow Blues (3:41)
2. Ring the Bells (2:18)
3. Gotta Get the First Plane Home (1:47)
4. When I See That Girl of Mine (2:10)
5. I Am Free (2:28)
6. Till the End of the Day (2:20)
7. The World Keeps Going Round (2:35)
8. I'm on an Island (2:15)
9. Where Have All the Good Times Gone (2:50)
10. It's Too Late (2:33)
11. What's in Store for Me (2:05)
12. You Can't Win (2:42)




Miałem opisać inną płytę, miał to być „Something Else by The Kinks”. Gdy wrzuciłem do odtwarzacza płytkę, pierwszy numer wpieprzył kolano prosto w sufit. Przecież to pełen czadu, garażowy „Milk Cow Blues”. No tak. Pomyliłem krążki. Ale to nic. The Kinks uwielbiam, więc nie ma problemu.

Zmiana - to motyw, który towarzyszy zespołowi od początku kariery, pchając do przodu wielkie rzeczy i po drodze oferując kilka własnych odjazdów. Z perspektywy czasu wydaje się dziwne słyszeć, jak The Kinks opowiadają się za potrzebą zmian już na swoim trzecim albumie – wydanym zaledwie 13 miesięcy po debiucie, no ale to były lata 60-te, które zmieniały co tydzień oblicza muzyki.

„The Kink Kontroversy” postrzegany jest jako ostatni z wielkich albumów w stylu „Merseybeat” Kinksów, a ostatnie nagranie „You Can’t Win” odzwierciedla dźwięk i furię ich rhythm and bluesowych korzeni. Ta era widoczna jest jeszcze na okładce płyty. Zbliżenie Dave’a Daviesa w czerwonym swetrze wzmocnionym akordem mocy gitary granym tak szybko, że jego ręka wciąż jest plamą. Tak brzmiały dwie pierwsze płyty The Kinks, podobnie jak „Till The End Of The Day” z bliskim riffem „You Really Got Me”.

Jak już pisałem otwierający „Milk Cow Blues” to jeden z najlepszych numerów otwierających album w historii. Wspaniały wir agresywnej gitary Dave’a zajmuje tylko dziesięć sekund, aby wprowadzić cię w gniewną piosenkę. Przekazując całą tłumiona wściekłość, The Kinks przekształcają nawiedzony bluesowy oryginał Sleepy’ego Johna Estesa w krzykliwy atak skowronów w pełnym burzy gniewie. Rytmiczna gitara Raya brzmi jak dokuczliwa żona, doprowadzająca do irytacji niejednego męża. Szalona i zbuntowana piosenka prowadzi do zabójczego finału, który osiąga prawdziwy szczyt gniewu, gdy gościnnie Nicky Hopkins nagle pojawia się znikąd na pianinie i stopniowo lgnie ku delikatnej, wrzącej furii.

Jednak wszystko inne co następuje po tym numerze to The Kinks w nowym stylu. Stery przejmują bracia Davies i umiejętnie piszą wspaniałe piosenki. Szczególnie utwory Raya utrzymywały zespół na powierzchni i przyczyniły się do tego, gdzie The Kinks wylądowali. Melodie Raya mają dla mnie poczucie nostalgii i melancholii. Kiedy się nad tym zastanowić, może to mieć wiele wspólnego ze stylem pisania piosenek Briana Wilsona. Obaj panowie nie boją się wyobcować i zamiast śpiewać o seksie, narkotykach i rock’n’rollu, piszą oryginalne piosenki, które nie mają nic wspólnego z czasami, kiedy zostały nagrane i wyprodukowane. Raczej szukają schronienia w małej wiejskiej chacie lub na samotnej wyspie.

To dlatego dostajesz piosenki takie, jak „I’m on an Island”, utrzymana w formie calypso tworzy idylliczną scenerię izolacji i spokoju? Choć mam wątpliwości, nieszczęście czai się. Przełomem z pewnością są utwory „Where Have All The Good Times Gone” i „The World Keeps Going Round” w których Ray ujawnia się jako pisarz znużonych, zrezygnowanych piosenek, których nikt inny nie pisał i niewielu autorom udałoby się stworzyć tak ładne melodie. Zresztą „Where Have All The Good Times Gone” ma brzmienie, które wydaje się poprzedzać późniejszego Dylana, z brzęczącymi gitarami i jękliwym głosem.

A Dave i jego „I Am Free”. Tu dodaje imponującego, eklektycznego brzmienia i sprawia, że może wędrować wszędzie gdzie tylko ma ochotę. „The Kink Kontroversy” ukazuje nam jak w niewiele ponad rok, zespół przeszedł muzycznie i technicznie.

To można usłyszeć w „Till The End of the Day”, twardym garażowym wykopie wykorzystującym mocne akordy, chwytliwy refren i słodkie solo. Posłuchaj go do końca gdy zespół przyspieszy tempo! Bezcenny materiał.

Świetnie sprawdzający się jako „spokojny po burzy” jest numer „Ring the Bells”. Jej urok może początkowo umknąć ale po chwili delikatna linia gitary i gruchający wokal Raya sprawia, że ta głupiutka piosenka o miłości, daje marsz weselny?

I tak jak słuchasz tej płyty to z łatwością możesz ten przełomowy moment wypatrzeć. Wiele tego co tu jest już za chwilę znalazło się na światowym rynku. To nie byli naśladowcy. Po prostu muzyka się rozwijała i inni muzycy podążali tą samą drogą co The Kinks, ale każdy z nich miał też coś do dodania od siebie i dlatego powstało w tamtych latach wiele wspaniałej muzyki.

Zespół braci Davies oczywiście nie byłby taki gdyby nie świetna sekcja rytmiczna, która i tu jak na poprzednich albumach pokazała fajny drive’a i to specyficzne czucie, tak potrzebne braciom Davies.

Mick Avory i Pete Quaife pamiętałem o Was.