niedziela, 23 stycznia 2022

THE BYRDS - Younger Than Yesterday /1967/


1. So You Want To Be A Rock 'N' Roll Star (Jim McGuinn, Chris Hillman) - 2:04
2. Have Seen Her Face (Chris Hillman) - 2:30
3. C.T.A. - 102 (Jim McGuinn, Robert J. Hippard) - 2:29
4. Renaissance Fair (David Crosby, Jim McGuinn) - 1:51
5. Time Between (Chris Hillman) - 1:54
6. Everybody's Been Burned (David Crosby) - 3:02
7. Thoughts And Words (Chris Hillman) - 2:54
8. Mind Gardens (David Crosby) - 3:28
9.My Back Pages (Bob Dylan) - 3:05
10.The Girl With No Name (Chris Hillman) - 1:50
11.Why (Jim McGuinn, David Crosby) - 2:45

*Jim McGuinn - Lead Guitar, Vocals
*David Crosby - Rhythm Guitar, Vocals
*Chris Hillman - Electric Bass, Vocals, Acoustic Guitar
*Michael Clarke - Drums
Additional Musicians
*Hugh Masekela - Trumpet
*Cecil Barnard (Hotep Idris Galeta) - Piano
*Jay Migliori - Saxophone
*Vern Gosdin - Acoustic Guitar
*Clarence White - Guitar
*Daniel Ray (Big Black) - Percussion


Choć to nie jest nic dziwnego (w moim przypadku), to zawsze, gdy się słucha The Byrds, dzieje się coś magicznego. Niezależnie od tego, czy zna się ich na pamięć, czy nie, jest w nich przede wszystkim ten geniusz, którego nie da się wytłumaczyć. I nawet nie zastanawiaj się dlaczego, po prostu, do każdego, kto choć trochę liznął muzyki to dociera. Ten zespół jest jednym z największych wszechczasów a ich krystaliczne brzmienie z 1965 roku, gdy stali się pionierami folk-rocka pozostawało ich osobistym podpisem. Rok później Byrdsi wkroczyli w świat kontrkultury, stając się jednym z prekursorów rocka psychodelicznego. W 1967 roku Kalifornijczycy poszerzyli swoją artystyczną paletę, surfując na rodzącej się fali country rocka, która doprowadziła do powstania arcydzieła zatytułowanego „Younger Than Yesterday”. Wprawdzie w momencie nagrywania albumu, wnętrze zespołu nie było do końca idealne, starcia osobowości całej czwórki sprawiły, że sesje nagraniowe były trudne, ale mimo to, ta mieszanka czterech bardzo różnych osobowości, sprawia, że powstały klejnoty, oszlifowane diamenty warte fortunę. Ta płyta jest dojrzałym, złożonym i innowacyjnym albumem „Ptaków Zachodniego Wybrzeża Ameryki”.

Nagrywany przez 11 dni od listopada do grudnia 1966 roku „Younger Than Yesterday” opiera się na retrospektywnych fundamentach, ale z nowym wydźwiękiem. W istocie esencja czwartego albumu zespołu tkwi w żyłach folk rocka i psychodelii ale otwiera się też na inne światy: country, jazz czy studyjne eksperymenty. Dodatkowo album ten wyznacza wiele symboli kontrkultury, pokazując znacznie bardziej zaangażowanych Byrdsów w ich treści. Już na wstępie muzycy przekazują światu swoją opinię na temat ekscesów przemysłu muzycznego, biorąc pod uwagę manipulacje producentów z prefabrykowanym zespołem (chodzi o The Monkees). „So You Want to be a Rock’n’Roll Star” jest na swój sposób karykaturą, zbudowaną wokół koncepcji piosenki na żywo, gdzie słychać wiwaty publiki w podziwie. Ale co jest dziewicze u The Byrds to pojawiające się po raz pierwszy dźwięki trąbki grane przez Hugha Masekela, które wnoszą do utwory wspaniałą aranżację. Koniecznie wsłuchaj się w to. Z kolei „Have You Seen Her Face” to pełen blasku ukłon w stronę rewolucyjnych Beatlesów. Napisany został przez Chrisa Hillmana, który rozkwita tu jako autor piosenek na najwyższym poziomie dając nam numer z doskonałymi gitarami i niezwykle chwytliwą melodią. Jednym z najbardziej innowacyjnych numerów na płycie jest „C.T.A.-102”, szczególnie pod koniec gdy przesterowany wokal, symuluje mowę kosmitów, co zostaje osiągnięte przez uruchomienie głosu na różnych prędkościach. Tu pozostawiono miejsce producentowi Usherowi, który najpierw umieścił piosenkę w tle a następnie za pomocą elektronicznego oscylatora odtworzył kosmiczne dźwięki. Wszystko to jest strasznie zagmatwane jak na tamte czasy i absolutnie świetnie zrobione, czujesz się jakbyś był na farmie w środku Ameryki, a tu przylatuje latający spodek. Psychodeliczno-folkowa demonstracja Davida Crosby’ego w „Renaissance Fair” to kolejny klasyk albumu. Ta krótka piosenka dostarcza wciągającej instrumentacji, owiniętej w zaraźliwą melodię. W tym momencie widać już różnorodność, jaką „Younger Than Yesterday” oferuje, napędzany zarówno przez geniusz wielu indywidualności, jak i siłę zapierającej dech w piersiach muzycznej alchemii. A przecież to jeszcze nie koniec. Oto istny skarb płyty.

Piosenka „Everybody’s Been Burned” to po prostu absolutny majstersztyk. Crosby stworzył dzieło o niesamowitym klimacie, bardzo relaksujące i pozwalające nam zanurzyć się w nostalgiczne pejzaże kosmicznych wojaży. Ten liryzm potęguje końcowe „I Love You” zaśpiewane z pewną obawą.

I tu można by już zakończyć opisywanie tej płyty. Jeśli do tego miejsca nie przekonałem cię do niej to odpuść już sobie. Kolejne filtry Beatlesowskich dźwięków znajdziemy w „Thoughts and Words” wyróżniającej się bajeczną melodią i bardzo udaną aranżacją. Mamy tu czysty psychodeliczny pop z McGuinnem grającym na swojej 12-strunowej gitarze tyłem do kierunku jazdy jak na sitarze, aby naśladować brzmienie tego hinduskiego instrumentu. Podczas gdy podziwiamy tę bezbłędność zaproponowaną przez Byrdsów, „Thoughts and Words” pokazuje również progres, jaki zespół przekazuje w swoim opanowaniu psychodelii. Zwłaszcza gdy słuchamy „Mind Gardens”, numeru bardzo kontemplacyjnego i strasznie hipnotycznego. To lekcja Crosby’ego udzielona w pojedynkę, bez perkusji i gitar. Album kończy się w fantastyczny sposób numerem „Why”, absolutnie chwytliwym hymnem raga i psychodelii, doskonałym przykładem tego, o co w tej epoce chodzi.

„Younger Than Yesterday” jest albumem bez znaczących wad, bez wypełniaczy. Każdy z numerów wnosi swój własny kamień do gmachu i jego różnorodności, aż w tworzy płytę drastycznie jednorodną, która ponownie pokazuje geniusz kalifornijskich Ptaków.
















środa, 12 stycznia 2022

Ocalić od zapomnienia

 

To już ponad czterdzieści lat minęło odkąd epoka lat sześćdziesiątych zaistniała w mojej świadomości i muzyka ta wypełniła moje życie.

Nie ukrywam, w ostatnich latach moja znajomość płyt z tą muzyką powiększyła się bardzo. Mnóstwo trafiło na moja półkę i dumnie się tam pręży, wiele też zostało odrzuconych. Stosując zasadę, czy to mi się podoba i czy będę do tego jeszcze wracał i tak zestaw nagrań powiększył mi się niebotycznie. Co tylko może cieszyć. Myślę, że w tej materii powoli docieram do dna Rowu Mariańskiego i odkrywanie kolejnych płyt będzie coraz rzadsze. Ale nie ma czym się martwić. Te tysiące, które przeszły selekcję, czekają na kolejny odsłuch, na kolejny zachwyt i nawet na opis na tym blogu. W tym miejscu muszę koniecznie podziękować różnym fanatykom i poszukiwaczom, dzięki którym te nagrania zostają odkurzone, wydarte z czeluści mrocznych archiwów i udostępnione różnym takim zapaleńcom jak ja. Muzyka lat sześćdziesiątych jest całym moim życiem i pewnie to już zauważyliście, więc nie pozostaje mi nic innego jak nadal zanurzać się w tych otchłaniach i penetrować oraz badać różne dziwolągi, będące dawno już wymarłe. Ale dzisiejszy opis będzie trochę inny. Otóż jest mnóstwo kapel, których kariera skończyła się na wydaniu singla lub na nagraniu dema. Na szczęście ( i tu kolejny raz, dzięki zapaleńcom) są wydawane różnego typu składanki, gdzie jesteśmy w stanie znaleźć i poznać te osobliwe indywidua.

I dziś parę takich odkryć.

Choć na początek, coś znanego ale zaskakującego.

Francuski zespół ART ZOYD, znany był mi z nagrań z początku lat 80-tych ale że to nie moja muzyka dałem sobie z nimi spokój. I tu niespodzianka. Na jednej ze składanek z muzyką bliższą kwasowym odlotom niż awangardowym napięciom znalazłem numer „Something in Love” tegoż zespołu. To jedna z zaginionych tajemnic natury: jak to możliwe, że tak wspaniały przykład ciężkiej psychodelii, może zostać dosłownie zapomniany, podczas gdy późniejsze wydawnictwa tej grupy osiągają niewyjaśnione uznanie. Tutaj mamy ciężki, z masywnym fuzzem i monstrualną gitarą numer w dodatku spotęgowany zadziornym wokalem i przyjemną linią refrenu. Niesamowite!


THE BLUEBEARDS, wiadomo, że pochodzą z Ohio i że na płycie pojawili się tylko raz, z singlem z 1967 roku. „Come on-a My House” został napisany przez Rossa Bagdasariana i jego kuzyna, Williama Saroyana. Melodia oparta jest na ormiańskiej pieśni ludowej. Wyjątkowe wykonanie piosenki przez młodocianą grupę z Ohio przynosi garażowo psychodeliczne brzmienie, wsparte gitarą, organami, dudniącymi bongosami, ciężkim basem i perkusją ze wschodnim klimatem. Szaleńczy pochód organowych klawiatur sprawia, że numer ten bliższy jest zakręconym odjazdom niż radosnemu Latu Miłości.



Kolejnym odkryciem wręcz zwalającym z nóg jest numer „Kaleidoscope” zespołu CAPTAIN BILLY’S WHIZBANG. Zawierający dużo pary, atakuje od początku wdzierającymi się organami, siejącymi wokół spustoszenie. To natężenie doprowadza do niemiłych myśli a całość prowadzi przez cieliste wzgórza prosto ku przepaści. Numer ten został napisany przez Gary’ego Brookera i Keitha Reida z Procol Harum. Captain Billy’s Whizbang pochodził z Nowego Jorku i na Wschodnim Wybrzeżu grupa miała wielu zwolenników. Niestety pobyt w studio gdy zarejestrowano ten numer był jedynym ale legenda o nich jako ekscytującym zespole żyje do dziś.



Charakterystyczny, mocny wokal Larry Haytona z pewnością wyróżnia numer „Love’s So Easy Now”, pochodzącego z Kanady  zespołu PEMBROOK LTD. Ten naturalny talent wspomaga całość utworu gdzie smaku dodają delikatne dęciaki z pełną duszą oraz rytmicznie grająca gitara. Ledwie ponad dwie minuty pozwala nam przeniknąć popowe frazy całkiem ładnie nurzające się w garażowej psychodelii. Na liście przebojów Spokane, singiel z tym nagraniem dotarł do 15 miejsca, więc wcale nieźle sobie poczynał.



THE PLEASURE GARDEN to w rzeczywistości początek grupy The Iveys, potem znanej jako Badfinger, artystów z wytwórni Apple Beatles. „Permissive Paradise” jest freakbeatowym kawałkiem przedstawiającym swingujący Londyn od tej niebagatelnej strony. Przyjemny psychodeliczny odłam oznacza się dudniącym basem, ciekawymi wokalami i sfuzzowaną gitarą. Całość dostarcza zmian tempa sięgających szczytów ponad chmurami. Napędzana końcówka numeru wściekle atakuje słuchacza i utrzymuje wciąż wysoką formę.



O holenderskim THE FALCONS wiadomo niewiele. Tyle, że zaczynali w 1962 roku wzorując się na The Shadows by w 1966 roku nagrać pełną ognia i szalonych gitarowych zagrywek swoją wersję utworu „Louie, Louie”. Już od pierwszych taktów porywające nuty podnoszą ciśnienie a wokal w pełni oddaje ducha całości numeru. Pełen lekceważenia i pewnej nonszalancji świetnie wypełnia kolejne sekundy płyty. Brudne dźwięki gitary wydobywają podziemne tornada niszcząc po drodze wszelkie przeszkody. Autentyzm wykonania i młodociana werwa powodują, że czapka sama uchyla się na te dźwięki.



Pochodzący z Londynu GERANIUM POND niestety również nie miał szczęścia w nagraniu całej płyty długogrającej. Znalazłem ich pięć nagrań i aż szkoda, bo tak cudnej psychodelii nie powinno się wypuszczać z rąk. Utrzymany w klimacie brytyjskiej nostalgii wypełniony narkotycznymi fluidami utwór „Dogs in Baskets” zagłębia nas w przyjemną otchłań, gdzie główną rolę odgrywają organy i różnego rodzaju efekty dźwiękowe. Wpasowany w to wokal snuje powolną tajemnicę nad całością materiału.



Oryginalne wcielenie THE FLY-BI-NITES powstało w Atlancie w stanie Georgia gdy Greg Presmanes i Doug Freedman uczęszczali do tamtejszego liceum. Po wielu zmianach personalnych, skład ustalił się na Greg Presmanes (wokal), Bob Wade (gitara), Steve Sherwood (klawisze), Doug Freedman (perkusja) i nieznany basista. W tym czasie zespół znalazł się w studio i nagrał jedyny wspaniały numer „Found Love”, który został wydany na singlu w 1967 roku. Tylko 300 kopii zostało wytłoczonych! A w oryginale cena ich osiąga czterocyfrowe sumy. Wysublimowany ale twardy garażowy psychodelik z sugestywnymi organami i znakomitym biciem perkusji mocno prowadzi do fantastycznych gitarowych przejść,  dodatkowo wspomaganym refleksyjnym wokalem. Intensywność nagrania nie słabnie ani na chwilę. Jeśli chodzi o zabójców wszechczasów, „Found Love” jest zabójcą wszechczasów. I jeszcze, numer ten zasłużenie znalazł nową publikę, gdy został zagrany w świetnym amerykańskim serialu „Mad Men”, podczas odlotowej podróży głównego bohatera, dyrektora reklamy Dona Drapera, granego przez Jon Hamma.



I na koniec taka ciekawostka. Otóż grupa NEXT OF KIN działająca w Ohio w czasie swojego powstania składała się z dwóch braci, z których jeden miał lat dziesięć a drugi sześć i pół! Do czasu nagrania uroczego numeru „A Lovely Song”  byli już dorośli, czternasto- i dziesięcioletni, a towarzyszyła im para trzynastoletnich wielkoludów. To była młodzież.



środa, 5 stycznia 2022

GIANT CRAB - A Giant Crab Comes Forth /1968/

 


 A Giant Crab Comes Forth 2:18 
 It Started With A Little Kiss 2:30 
 Directions 3:03 
 Watch Your Step 2:37 
 Intensify Your Soul 2:30 
 Enjoy It 2:04 
Hot Line Conversation 3:00 
 I Enjoy Being The Boy 2:45 
 Lydia Purple 2:42 
 Groovy Towne 2:37 
 Thru The Fields 2:39 
 The Chance You Take 2:44 
 Believe It Or Not 2:54 
 The Answer Is No 2:59 
 Hi Ho Silver Lining 2:30 
 Why Am I So Proud? 4:07 

Ernie Orosco - lead vocals, lead guitar, rhythm guitar, 12-string guitar, vocal harmonies
Raymond Orosco - 12-string guitar, dry box, bass guitar, clavinet, electronics (special effects), backing vocals
Ruben Orosco - bass guitar, drums, saxophone, electronics (special effects), backing vocals (vocal harmonies)
Kenny Fricia - organ, piano, clavinet, horns, vibraphone (vibes), electronics (special effects), backing vocals (vocal harmonies)
Dennis Fricia - drums, horns, electronics (special effects), backing vocals (vocal harmonies



I spójrz na okładkę albumu. Stonowane odcienie niebieskiego, kontur kraba pochłaniający krążek żółtych i czerwonych promieni, wizerunek będący bliski słynnym japońskim filmom grozy z Godzillą w roli głównej. Okrąg w okręgu a płonący olbrzymi krab w środku i ten tytuł unoszący się nad tym wszystkim. Wyobraźcie sobie, że wchodzicie w listopadzie 1968 roku do sklepu z płytami i widzicie to cudo patrzące wam w oczy. Trzeba być na niezłym haju aby nie dać się wciągnąć w sam środek tej okładki. Wiry jaskrawożółtych, różowych, niebieskich i zielonych pasków znikają w otworze wrzeciona, wir, który mógł wywołać zawrót głowy nawet w stanie spoczynku. To pierwszy z dwóch albumów nagranych przez grupę Giant Crab i debiut ten wymyka się łatwym kategoryzacjom, co pomaga wyjaśnić, dlaczego po kilkudziesięciu latach od wydania wciąż brzmi świeżo. Jest tu blue-eyed soul, bogate harmonie wokalne, wybitne wykorzystanie pomysłowych dęciaków, gitarowych riffów i pirotechniki. Obecne są również efekty psychodeliczne, szeroka gama smaków klawiszowych, w tym jazzujące wibracje, funkujący klawinet a nawet brzmienie mellotronu, jedno z najwcześniejszych amerykańskich zastosowań tej klawiatury magnetofonowej.

Już pierwsze zagranie nadaje niezwykły ton, otwieracz w formie „news flash” recytowanym przy wtórze filmowych grzmotów. Zapowiedź reportera brzmi jak kadr z filmu sci-fi z lat 50-tych, która nieprzypadkowo zawiera wszystkie tytuły utworów na płycie. To nieco zagmatwane intro nabiera sensu, gdy weźmiemy pod uwagę, że był to rok 1968 a reporterem był Johnny Fairchild, DJ z Santa Barbara, skąd pochodził sam zespół. Pierwsza prawdziwa piosenka Giant Crab, „It Started With A Little Kiss” pokazuje wiele mocnych stron zespołu w tym uduchowniony wokal Erniego Orosco, ich podejście do rocka z domieszką r&b oraz charakterystyczne aranżacje, które trzymają całą płytę ponad poziomem. Ten numer wykorzystuje klawesyn, który napędza refren a riffy gitarowe dodają posmaku słodkości. Bongosowe perkusyjne wstawki są bardzo pomysłowe i jako całość tworzą piosenkę, której nie sposób się oprzeć. I tak jest przez cały album. Gdy już wydaje się, że wiesz co będzie zaraz i może masz przesyt? Nagle albo idealnie słoneczny wokal albo riff lub dęciaki zagrodzą ci drogę do wyłącznika. To działa! W „The Chance You Take” chrupiąca gitara wygląda zza muru i spotyka się z instrumentami dętymi pełnymi list przebojów o smaku rhythm and bluesa a „Directions” przeplata złowieszczy, ciężki riff z funkującymi, synkopowanymi rogami. „Enjoy It” natomiast jest pełen wyrafinowanego popu, który dzieli beztroską energię w słonecznym wydaniu. Zwróćmy uwagę na kończący płytę „Why Am I So Proud”, gdzie nostalgiczna nuta przemieszcza się w stronę końcowych napisów. Film się kończy. Wersja „I Enjoy Being the Boy” Joe’ya Levine’a, piosenki spopularyzowanej przez The Banana Splits w ich sobotnim porannym programie telewizyjnym, wzmacnia psychodeliczny nastrój utworu za pomocą gęstych, ponad przestrzennych dęciaków i mellotronu, który dodaje trochę powagi do tych ogórkowych zamków i wzgórz powstałych z waniliowych krówek. Najbardziej wyszukaną aranżacją na płycie jest numer „Lydia Purple”, która jest jedną z trzech wersji wydanych w tym samym roku. Przy ogólnie bardzo onirycznej atmosferze środkowa zmiana tempa powoduje, że przejście na drugą stronę lustra jest bardzo proste. I widzimy ten sam świat, te same latające motyle i ten sam szumiący las, tylko całość spowija nutka tajemniczości i nostalgii. To bardzo udana wersja pomimo, że większy sukces zdobyła w wykonaniu The Collectors, ta, bardziej mi się podoba. „A Giant Crab Comes Fourth” jest jednym z tych albumów, spośród tysięcy obecnie wznawianych i odkrywanych na nowo, który jest tak dobry, że jego zapomnienie jest zastanawiające. Przecież te piętnaście piosenek wypełniających całość na dobre prezentuje wirtualny dźwięk popularnych stylów rockowych i popowych końca lat 60-tych, często łącząc liczne wpływy w pojedynczych utworach. Ta podróż bardziej radosna niż przygnębiająca, prędzej łącząca słońce i cień, podrzuca nam pełną dawkę optymistycznych brzmień, dzięki którym nasze życie staje się lepsze. I to pomimo nadchodzącego z oddali gigantycznego kraba.