środa, 26 maja 2021

RHYTHM DEVILS - The Apocalypse Now Session /1989/

 


Compound

Trenches

Street Gang

The Beast

Steps

Tar

Lance

Cave

Hell's Bells

Kurtz

Napalm for Breakfast


Mickey Hart, Bill Kreutzmann, Airto Moreira, Michael Hinton, Jim Loveless, Greg Errico, Jordan Amarantha, Flora Purim, Phil Lesh



Francis Ford Coppola do swojego słynnego filmu „Czas Apokalipsy” poszukiwał brakującego perkusyjnego podkreślenia ścieżki dźwiękowej muzyki, która oddawałaby charakter i mroczność wietnamskiej dżungli oraz złożoność psychiki bohaterów filmu. Bill Graham wpadł na pomysł zabrania Coppoli na koncert Grateful Dead aby ten posłuchał grających na różnych instrumentach perkusyjnych, perkusistów grupy Mickey Harta i Billa Kreutzmanna. To spotkanie muzyków i filmowca było ostatnim ogniwem muzycznego akompaniamentu do jego filmowej wizji apokalipsy. Coppola chciał występu, w którym sam powiew wojny przenikał każdy gest, każda chwila dźwięku potęgowała nastrój i tak już tajemniczej i groźnej dżungli. Wyobraził sobie aby muzyka tworzona była bezpośrednio na obrazy z filmu jako całości, bez podziału na pojedyncze sceny, poruszająca się nieustannie wraz z filmem, próbująca estetycznej fuzji wizji oczu i uszu. Dążył do tego, a koncepcje tą od razu podłapali Hart i Kreutzmann. Stworzenie czegoś radykalnie nowego jest zarówno czasochłonne, jak i kosztowne. Aktualizowaniem starożytnych projektów za pomocą nowoczesnych materiałów oraz przetwarzaniem elektronicznym niektórych dźwięków zajął się Jim Loveless. Hart wraz z Lovelessem stworzyli nowy instrument, który zasymulował niesamowity dźwięk napalmu (będący symbolicznym dźwiękiem stanowiącym podstawę większości filmu). Hart:” Użyliśmy belki z długiego aluminium na której zamocowaliśmy dwanaście strun fortepianu basowego. Rozciągnęliśmy je wzdłuż jej długości a ich wibracje wyczuwalne są przez bardzo duży przetwornik magnetyczny. Dźwięk jest wzmacniany przez głośniki Meyers oraz głośniki niskotonowe, których głośność można regulować za pomocą pedału, co pozwala na kontrolowany stopień sprzężenia akustycznego. Urządzenie nazwaliśmy „The Beam” i używałem go podczas koncertów Grateful Dead w sekcji „Drums>Space””.

Mickey i Billy zaprosili paru kolegów do sesji a całość wystąpiła pod szyldem Rhythm Devils. Wszyscy muzycy biorący udział w projekcie przynieśli swoje osobiste kolekcje instrumentów, co dało niepowtarzalny i masywny zestaw możliwych barw dźwięków. W bardzo dużym studiu ta dżungla perkusji została starannie ułożona w labiryncie ścieżek. Instrumenty zostały pogrupowane według barwy dźwięku ze szkła, drewna, kamienia, metalu i rozmieszczone tak, aby te cichsze instrumenty były słyszalne, nawet jeśli grało się je w tym samym czasie co głośniejsze. Powstał ogród dźwiękowy, ze ścieżkami oraz zakątkami po których muzycy mogli się poruszać, zmieniając instrumenty, kiedy tylko chcieli.

Hart: „Poproszono nas o zagranie ruchu w dżungli. Wiadomo, że całe prawo dżungli polega na przeżyciu, albo zdobywając jedzenie albo starać się unikać niebezpieczeństwa. Dżungla sama w sobie jest miejscem nieustannej śmierci, a historia ukazała nam wojnę, która tam się odbyła. Jako muzycy nasza wojna nie musiała być dzika ani szalona, ale nie było mowy aby ten dźwięki był ładny. W dżungli perkusja to wstrząs, a od celności tego ciosu zależy przetrwanie. Sesje te były wystarczająco intensywne i wiele instrumentów zostało zniszczonych przez namiętną grę. Coppola wyjaśnił muzykom, że ich zadaniem jest wyczarowanie muzyki nie tylko związanej z Wietnamem w latach 60-tych, ale także muzyki sięgającej do pierwszego człowieka u początków istnienia”. Istotą filmu jest pierwotny mit o zabiciu króla i zabójcy, który zajął jego miejsce jako nowy król. Zadaniem Rhythm Devils było podróżowanie w górę rzeki do „Jądra ciemności” i ogłaszanie apokalipsy.

I tak się właśnie kończy świat

I tak się właśnie kończy świat

I tak się właśnie kończy świat

Nie hukiem ale skomleniem.

T.S.Elliot „Ziemia Jałowa”











niedziela, 16 maja 2021

THE GODZ - Contact High With The Godz /1966/

 


1) Turn On
2) White Cat Heat
3) Na Na Naa
4) Elevem
5) 1+1=?
6) Lay In the Sun
7) Squeak
8) Godz
9) May You Be Alone

Jay Dillon (autoharp)
Jim McCarthy (g, plastic fl, hca, vo)
Larry Kessler (bag, vln, vo)
Paul Thornton (d, g, maracas, vo) 




To jest najbardziej naćpane dwadzieścia pięć minut muzyki w jej historii. Nie wierzysz? Oto „White Heat Cat” oparty na niezgrabnej akustycznej gitarze, arytmicznej perkusji i wokalu, gdzie Jim McCarthy i Larry Kessler wcielają się w szalone seksualnie dźwięki kotów. Miauczenie będące zarazem tekstem utworu doprowadza do szewskiej pasji słuchacza. Zawodzące spazmatycznie koty drą się, kończąc numer furią dźwięków rozpoczynających tą płytę.

„Contact High With the Godz” to pierwszy album nowojorskiej zespołu The Godz, który został wydany w 1966 roku. Grupa The Godz była częścią sceny Lower East Side, która produkowała postbitowych awangardowych hippisowskich rockmanów, znanych zakręconych poetów The Fugs czy zwariowanych the Holy Modal Rounders. Płyta sprawia wrażenie jakby muzycy odkryli swoje instrumenty na dziesięć minut przed wejściem do studia i nagrywaniem tego materiału. Ale to nie jest zarzut. To trzyma się kupy i brzmi bardzo ciekawie! To, co czyni ten album atrakcyjnym muzycznie, to fakt, że w wystarczająco nieokiełzanej i nieograniczonej prostocie kryje się ukryta złożoność. To, co oszołomieni słuchacze najpierw usłyszeli jako kiepskie bębnienie, okazuje się pierwotnym rytmem wychodzącym z pradawnych tradycji. Otwórz tylko swój umysł a na pewno to ogarniesz. Pamiętam jak pierwszy raz ( o! matko to już trzydzieści parę lat minęło ) usłyszałem tą płytę. Nigdy w życiu czegoś tak cholernie dziwnego nie słyszałem. Hipnotyczne, elektroniczne, kowbojskie zakrętasy i do tego samotne zawodzenia mantryczne brzmiały jak Hank Williams, Sun Ra i The Fugs smażeni na woku w mongolskim grillu absolutnej rzeczywistości.

Oto prawda the Godz: dwie strony ośmiu oryginalnych melodii, czterech nowojorczyków, których nie obchodzi, czy łapiesz to, czy nie. Są żywymi ludźmi, tworzą własną piosenkę, wykuwając własny dźwięk z biciem jak serce słonia. Dla nich instrumenty muzyczne są tylko wieloma środkami, za pomocą których wyrażają wszystko, czego nie mogą świadomie zdefiniować w żaden inny sposób. Słuchając tych dwudziestu pięciu minut masz okazję zapoznać się z ich wizją miłości i jej braku, nienawiści i zbyt dużej jej ilości na świecie oraz o pasji tych młodych mężczyzn, którzy wiedzą, że sen może być inną nazwą koszmaru. Niewątpliwie debiut The Godz to nowy, szczery, pełen emocji rodzaj muzyki, która została wyprodukowana w Stanach i jest bardzo amerykańska, niezależnie co mówi Lyndon Johnson i krytycy. To mądry głos zabrany w sprawach tego świata. Z pewnością są to chłopcy, którzy stoją na marginesie życia i których pewnie nigdy nie zobaczysz w niedzielnym poranek w kościele.

Larry Kessler tak tłumaczył całą tą idee. „Wolność. Wolność od granic biznesu muzycznego i granic tego, co było normą. W tamtym czasie to było dość rozciągnięte. The Beatles, The Stones robili świetne rzeczy, ale my po prostu poszliśmy dalej”. I jeszcze o powstaniu płyty: „Inżynier kochał nas i bardzo chciał zagrać na płycie. On nigdy nie słyszał czegoś takiego i chciał być tego częścią, więc w trakcie nagrania narobił trochę hałasu. Myślę, że to był efekt jaki Godz wywarł na ludzi, chcieli być tego częścią a podstawowa prostota sprawiła, że mogli”.

Płytę rozpoczyna „Turn On” brzmiący bluesowo dopóki nie wejdą wokale, które idą w różnych tonacjach. Czy można to nazwać kluczem? I tak to się toczy… tam i z powrotem pomiędzy bluesowo-folkowym groovem a grającym akustycznie Pendereckim podczas gdy wokal wyje „No dalej, mała dziewczynko, włącz się!”.

I takie coś nas przymusza do głośników. Proszę. „Na Na Naa” to prawie muzyka. PRAWIE. Za wyjątkiem tego, że coś jest… oszalałe! Wokal stopniowo dryfuje między uduchowioną mantrą a bas brzmi jak gigantyczna linia bungee. Podobny klimat osiąga „Eleven”. Perkusja wydobywa prymitywne rytmy a wokalista zaczyna buczeć „Elevemmmm… Elevemmmm”. Bas znów naciąga linę a wokalista szaleje skandując wszelkiego rodzaju bełkot.

Myślisz „w co ja się do cholery wpakowałem!?”. Druga strona zaczyna się inaczej. Ballada? Tak. „1+1=?” folkowy freak z harmonijką i akustyczną gitarą, brzmi dość łagodnie, na chwilę. „Lay In the Sun” to impreza na całego. Bębny sobie, gitara sobie o! nawet jest harmonijka ustna i wokal odlatujący  jakby był na kolejnym kacu. O kurczę. Kunszt skrzypcowy Larry Kesslera jest pewnie dość duży ale w „Squeak” te zawodzenia na strunach i dźwięki wychodzące jak spod piszczącej miotły opędzającej stado myszy są NIE DO ZNIESIENIA. Czego do tej pory nie wzięli? Haj otoczył już zwartym kręgiem ich samych, muzykę i słuchaczy. „Godz”……………………………………………………………………………………………………………………………………………………………….

Odlecieliśmy wszyscy!

 

Płytę kończy numer Hanka Williamsa „May You Never Be Alone”. Nie zdziwiłbym się gdyby Hank przewrócił się w grobie na bok i poprosił o kolejną dawkę halucynogennej podróży.









niedziela, 9 maja 2021

NIGHT SHADOW - The Square Root of Two /1968/

 


1. Prologue
2. So Much
3. In the Air
4. Plenty of Trouble
5. I Can't Believe
6. 60 Second Swinger
7. Illusion
8. Anything But Lies
9. Turned On
10. The Hot Rod Song
11. The Hot Dog Man







The Night Shadow byli jednym z pierwszych i najdłużej działających zespołów garażowych. Swoją drogę rozpoczęli w latach 50-tych, wywodząc się z Atlanty w stanie Georgia a swój pierwszy rozgłos zdobyli, wydając brudny, perwersyjny garażowy singiel „Garbage Man”. Jednak wczesne lata 60-te nie były łaskawe dla The Night Shadow. Pojawiły się różne zmiany w składzie zespołu a przez to zaistniała pewna niespójność. Potem pojawiły się single zainspirowane zespołami Brytyjskiej Inwazji, pojawiły się sprzężenia zwrotne i inne aktualne techniki nagrywania. W 1966 roku nowy, odrodzony The Night Shadow wydał znakomity singiel „60 Second Swinger”. Utrzymany w klimacie The Seeds mniej więcej z tego samego okresu ale był bardziej doświadczony i sprawniejszy instrumentalnie. A w 1968 roku wyszło garażowe arcydzieło „Square Root of Two”. To kilka nagranych na nowo psychodelicznych interpretacji wcześniejszych singli wraz z aktualnymi kompozycjami.

WOW! co za pieprzona jazda.

Jedenaście piosenek, wsteczne taśmy, fazowanie gitarami, zwariowany wokal i całość utrzymana w acid punku wręcz powinna zaistnieć i mieć się dobrze na rynku. Nie wiem, znowu, dlaczego? kolejne nagrania przepadają, kolejny zespół istnieje tylko wśród nielicznej rzeszy maniaków muzycznych. Weźmy taki „I Can’t Believe”. Numer trwa dziewięć i pół minuty i wypełniają go niesamowite gitarowe solówki oraz wokalne wycia Little Phila. Świetna sprawa. Więcej takich utworów. Posłuchajcie jak to wszystko działa, pomimo chyba błędu w trakcie nagrania, gdzie jedna z solówek jest ewidentnie bardzo schowana w tle, a może tak miało być? W każdym razie czasami zazębiające się potrójne sola gitarowe fantastycznie prowadzą cały utwór. I oczywiście są to gitarowe podjazdy utrzymujące napęd numeru na najwyższych obrotach. Albo taki „Anything But Lies”. Rhythm and Bluesowe intro już napędza całość a wokale, zniekształcone, wściekle atakują resztę numeru mistrzowsko utrzymując go w psychodelicznym chaosie. I do tego te riffy, pewnie pomylili się, zamiast do wzmacniacza podłączone je do młota pneumatycznego. I oto efekt!

A tu mamy typowy klasyk garażowej psychodelii, „So Much”. Wyróżnia się brudną perfekcją a świetna kłująca kwaśna gitara pogłębia nastrój paranoi. To spokojnie powinno stać w jednym rzędzie z numerami Roky Ericksona i jego The 13th Floor Elevators. Nikczemny wokal Phila w zaledwie dwuminutowym „Plenty of Trouble” brzmi jak diabelska pieśń otoczona zimną klatką schodową a klasyczny „60 Second Swinger” przekształca się w mocne, bluesowe szuflady garażowe z wirującymi organami, tego fani garażowej psychodelii nie mogą przegapić.

Absolutnie niesamowita płyta i niezbędna w każdej garażowej płytotece.