niedziela, 25 lipca 2021

GRATEFUL DEAD - Dick's Picks volume One

 




  1. Here Comes Sunshine
  2. Big River
  3. Mississippi Half Step
  4. Weather Report Suite
  5. Big Railroad Blues
  6. Playing In The Band
  1. He's Gone >
  2. Truckin' >
  3. Nobody's Fault But Mine >
  4. Jam >
  5. Other One >
  6. Jam >
  7. Stella Blue
  8. Around And Around

Dla Dicka

 Praktycznie nie ma u mnie dnia bez muzyki Grateful Dead. Nic dziwnego, że chciałbym jeszcze pozostawić tutaj trochę opisów ich muzyki. Dobrym tego powodem jest wydawana i już w pełni zakończona seria pod tytułem „Dick’s Picks”. Seria ta wzięła nazwę od imienia oficjalnego opiekuna archiwum taśm Grateful Dead, Dicka Latvala. To jeden z oryginalnych Dead Tapers. Wśród osławionych „wybrednych trupów” Dick był jednym z najbardziej wybrednych - jak sam przyznaje, niepokojącą część swojego życia spędził podłączony do magnetofonu, kompulsywnie przesiewając niezliczone godziny muzyki Grateful Dead w poszukiwaniu złotych chwil. W wielu przypadkach odnalazł swoistego Świętego Graala. Od 1985 roku został oficjalnym opiekunem taśm Grateful Dead, wykonując heroiczne zadanie zorganizowania prawie trzech dekad muzycznych. Praca ta wymagała umiejętności kuratora, archeologa i detektywa. Taśmy wykorzystane w serii „Dick’s Picks” są nagrane bezpośrednio, bez szans na „poprawienie tego w miksie. Słyszysz to tak, jak oni grali.

Latvala: „Kiedy te koncerty były nagrywane nikt nie myślał aby je kiedyś wydać. Zostały zarejestrowane, aby zespół mógł ich później posłuchać, jak grał. To ważne żeby zrozumieć, że te taśmy nie były przeznaczone do wydania. Więc edytowanie ich staje się koniecznością. Nie wyda się materiału w którym są jakieś usterki, albo nie ma wystarczająco wysokiego ustawienia jednego z mikrofonów, czy coś takiego. Więc będziemy mieć kilka koncertów, które będą zawierały wiele naprawdę dobrych rzeczy, ale nagranie mogło być schrzanione, więc nie możemy tego wydać. Wybrałem 19.XII.1973 bo on ma dużo do zaoferowania”.

Faktycznie pierwszy „Dick’s Picks” od początku sprawia fantastyczne wrażenie i wzmacnia apetyt na kolejne serie. Jest to ostatni akord roku 1973 jaki odbył się w Tampa na Florydzie. Jest to czas, który Dick opisuje jako „kwiat pełen zabójczych programów”.

Jak można się domyślić, na tym koncercie pojawiło się kilka utworów z wydanej niedawno płyty „Wake Of The Flood”, a rozpoczynający koncert „Here Comes Sunshine” sprawił, że Latvala wybrał właśnie ten koncert jako pierwszy z serii. I łatwo to zrozumieć, dlaczego. To swietn awersja piosenki. Wokal dobrze się komponuje, a fortepian Keitha Godchaux brzmi cudownie. Phil Lesh znajduje na basie wiele interesujących głębin. I oczywiście gitara Jerry’ego Garcii, która jest genialna. A na dodatek jest to ładna długa trwająca ponad 14 minut wersja. I właśnie jam jest główna atrakcja tego numeru, ze świetnym jazzowym bębnieniem Billa Kreutzmanna. Następnie zespół wykonuje zabawna wersję „Big River” z szybkim tempem zapewnianym przez bębny Billa. Stamtąd przechodzimy do ładnej „Mississippi Half-Step Uptown Toodleoo” zagranej bardzo swobodnie i w miarę trzymającej się oryginału. „Weather Report Suite” to utwór, który Grateful Dead zagrali w całości dopiero w 1973 i 1974 roku. W późniejszych latach wykonywali tylko ostatnią część tej piosenki, zatytułowaną „Let It Grow”. Ten numer zawsze mi się podobał i choć w kolejnym roku zagrali go jeszcze lepiej to tutaj broni się doskonale, choćby z powodu Boba Weira, który wkłada całe serce w swój wokalny występ. Ponad 21 minutowy „Playing in the Band” zawsze dostarczał wielu emocji. Jam, który wypełnia większą część tego numeru jest niesamowity. W dużym stopniu przyczynił się do tego Garcia ze swoją gitarą i solówkami, które uciekają wszelkim standardom. Zresztą każdy muzyk zespołu eksploruje nowe terytoria, widząc dokąd może trafić ta piosenka. Całość trzyma w ryzach perkusja Kreutzmanna, zapewniając mnóstwo wspaniałych przebić. Brakuje tu chórku Donny Godchaux, która nie wystąpiła na tym koncercie z powodu porodu. Gdy wydaje się, że pierwszy dysk dostarczył już nam wystarczająco sporo emocji, włóż dysk numer dwa.

Już łagodna, powolna wersja „He’s Gone” przechodzi w mały jam, w którym Keith gra riffy na pianinie tak płynnie, że nie wiesz kiedy przechodzą w następną piosenkę „Truckin’”. Zastanawiasz się jak one się tam dostały.

Nastrój zagłębia się w bluesowy temat z rzadko graną wersją „Nobody’s Fault But Mine”, który ma długi wstęp. Po nim następuje jam do którego bez pośpiechu się zabierają. Zawiera on parę aluzji do „The Other One”. Ma świeże tempo i w końcu zabiera nas w dziki i głośny, kakofoniczny manifest. To jak mroczne majaki, wizje upiornych stworów szykujących się do draśnięcia twojego ciała. To wypełza z otchłani i zabiera ci całe twoje jestestwo. Te dźwięki nawiązują do numeru „Feedback”, znanym z „Live Dead”. Ale potem jam osadza się w pięknym „Stella Blue”. Jest coś magicznego w tej piosence, co czyni ją jednym z najpiękniejszych momentów na płycie. 



środa, 21 lipca 2021

THE CHOIR - Artifact: The Unreleased Album /1969/

 


1. Anyway I Can (Phil Giallombardo) - 3:30
2. If These Are Men (Denny Carleton) - 2:58
3. Ladybug (Phil Giallombardo) - 3:21
4. I Can't Stay In Your Life (Kenny Margolis) - 3:44
5. David Watts (Ray Davies) - 2:42
6. Have I No Love To Offer (Phil Giallombardo) - 5:42
7. For Eric (Kenny Margolis) - 6:39
8. It's All Over (Kenny Margolis) - 4:30
9. Boris' Lament (Phil Giallombardo) - 2:50
10.Mummer Band (Denny Carleton) - 2:38


*Denny Carleton - Bass, Vocals
*Jim Bonfanti - Drums, Vocals
*Randy Klawon - Guitar, Vocals
*Phil Giallombardo - Organ, Vocals
*Kenny Margolis - Piano, Vocals



W swoim rodzinny mieście Cleveland, The Choir byli gwiazdami, niestety w innych regionach mało kto o nich słyszał. A przecież grali znakomity pop rock inspirowany Brytyjską Inwazją ocierający się o garażową siłę i zmierzający ku psychodeliczno-progresywnym dźwiękom. W 1967 roku wydali singiel, który zyskał lokalną sławę „It’s Cold Outside”. Jest to zachwycający mocno zamerykanizowany Merseybeat pokazujący nieodparte harmonie wokalne oraz chwytliwą melodię osadzoną na czasie. Don Klawon lider grupy, jako jeden z pierwszych odkrył Beatlemanię, bo już pod koniec roku 1963 znał „Love Me Do” The Beatles. Płytkę tę prosto z Anglii przywiozła mu dziewczyna którą znał. Było to jeszcze przed wydaniem w Stanach. W ciągu kilku miesięcy zorganizował zespół z trzema swoimi przyjaciółmi, którzy uczęszczali do szkoły średniej Mentor w stanie Ohio. Don Klawon zaczynał jako perkusista, Dave Smalley i Dan Heckel byli gitarzystami a Tom Bones był wokalistą. Jednak ciągłe zmiany składu nie wpłynęły obiecująco na dalszą działalność zespołu. Nagrane w latach 1966-68 single utrzymane były w tonacji The Zombies, The Kinks czy Bee Gees. W następnym roku zebrali się w nowym zestawieniu by nagrać materiał na album, mieli nadzieję na uzyskanie kontraktu z Mercury Records. Niestety, nie wyszło.

„Artifact: The Unreleased Album” prezentuje zespół tak jak brzmiał pod koniec swojej kariery ale nagrania te usłyszeliśmy dopiero pierwszy raz w 2018 roku. Skandal i brak słów!

Utwory zostały znalezione w archiwum nieżyjącego już Kena Hammana, właściciela studia Suma w Ohio. To głównie wydawnictwo, które ukazuje The Choir jako rasowy zespół grający rocka psychodelicznego lekko skierowanego w stronę progresywnych klimatów. W tym momencie grupa występowała w piątej mutacji składu: Jim Bonfanti, Denny Carleton, Phil Giallombardo, Randy Klawon i Kenny Margolis.

Większość piosenek tutaj to oryginały, a zaczynający płytę „Anyway I Can” gwarantuje dobrą zabawę, choć ostry jak brzytwa dźwięk jest ekscytująco podminowany. Sprawia to perkusja Bonfantiego, który próbuje wbić swój zestaw w podłogę studia. I nie przeszkadza to ładnej melodii bawić nas w tym miłym towarzystwie. Bardziej rockowy ze świetnym drivem jest „If These Are Men” w którym dają znać już ciekawe brzmienia organ nawiązujące po części do tego co robiło Procol Harum. I mówiąc szczerze niektóre momenty płyty zbliżają nas do wymagań tej grupy. Jednym z moich osobistych faworytów tego wydawnictwa jest „Ladybug”. Ma ona bardziej psychodeliczny charakter i idzie w ciekawym kierunku, zawierając pod koniec posmak gitarowej kwaskowatości. To nie jest standardowa popowa czy rockowa melodia. To nie jest też ballada, chociaż fantazyjny tekst sugerują coś innego: „Nie wiedziałem, dokąd się udać/ Ani gdzie się znaleźć/ Odpłynąłem do baśniowej krainy/ Natknęliśmy się na elfa/ I tak odpłynęliśmy/ Aby pozbyć się naszej klątwy/ Natknęliśmy się na biedronkę/ Wiedziałem ile jest warta”.

Jednym z moich ulubionych zespołów jest The Kinks, a na tym albumie The Choir wzięli na warsztat, jako jedyny cover piosenkę „David Watts” pochodzącej z płyty „Something Else” właśnie The Kinks. To chwytliwy i zabawny numer napisany przez Raya Daviesa o prawdziwym facecie. „Jest kapitanem drużyny/ Jest taki gejowski i fantazyjnie wolny/ I chciałbym, żeby wszystkie jego pieniądze należały do mnie/ Chciałbym być jak David Watts”. The Choir wykonuje świetną robotę w tej melodii, ściśle trzymając się oryginalnej wersji. Po tym numerze następuje „Have I No Love To Offer”, wolniejsza i dziwnie fascynująca piosenka, przekonywująca szczególnie w przekazie wokalnym. „Dlaczego nie mogę żyć samotnie i na wolności/ Zawsze marzę o tym, jak było kiedyś”. Ale zwróćcie tez uwagę na solo gitarowe. Przy tych dość spokojnych rytmach gitara nadaje właściwy sens temu numerowy prowadząc do ostatnich jamowych akordów. To zakończenie jest wspaniałe a swobodna orgia linii melodycznych gitary i organ wprost zachwyca. Jedynym instrumentalnym kawałkiem na tym albumie jest „For Eric”. Zaczynający się dość niewinnie, od prostego groove’u na basie, wkrótce pojawia się też na klawiszach. Perkusja lekko wiruje w tych okolicznościach gdy klawiatura rozkręca się na dobre. Dochodzi świdrująca gitara i całość podnosi na duchu. Kurczę ile jeszcze nagrań znajdę z tym dreszczykiem?

Album kończy się absolutnie zachwycającą i chwytliwą piosenką „Mummer Band”, napisaną przez Denny’ego Carletona. Jak można się domyślić po tytule, ten kawałek jest świetną zabawą i wyraźnie zespół pokazuje nam, że czuje tak samo, o czym świadczą śmiechy i żarty, które można usłyszeć na końcu numeru. „Pomimo tego, że jestem młodszy nadal kocham wasz mummer band/ uwielniam rock’n’rolla i rhythm and bluesa, ale och, ten mummer band”.

To niezwykła płyta, tylko ją znajdź i posłuchaj.






niedziela, 11 lipca 2021

LARRY "SUNSHINE" RICE - Here's Sunshine" /1969/

 


Listen Sister
In Again, Out Again
That’s Beautiful
A Sad Thought This Is
I Hear There’s A Man
I Don’t Know Nothing At All
Easter Bunny Time
Horny’s All ‘Tis
Love You Mother Earth
Margie In Midnight 




Wydany w epoce w ilości 500 egzemplarzy album Larry Rice’a należy do rzadkości, no cóż wznowienie go w 2011 roku również nie osiągnęło oszałamiającej ilości przez co ten wspaniały lp został poważnie przeoczony a warto go poznać, choćby ze względu na kojąca muzykę trzeciego oka. Larry „Sunshine” Rice tworzył podziemną, dziką historię Teksasu. Gdy w 1966 roku błąkał się po powierzchni sceny hipisowskiej San Francisco był jednym z wielu podobnych sobie odmieńców, udał się więc do Dallas w Teksasie, „centrum ciemności” i miejsca w którym się wychowywał. Mając swoją wizję przemiany umysłów, zorganizował koncert z psychodelicznymi pokazami świetlnymi w lokalnym barze oraz doprowadził do zarządzania nowym kościołem…

Tak powstał „Satori House”, które organizowało eksperymentalne sesje kultu światła i dźwięku, objęło patronatem podziemne koncerty psychodeliczne, uruchomiło darmową prasę co miało doprowadzić do wypromowania Dallas. Niestety sukces trwał krótko, sprawą zajęła się FBI robiąc napaść narkotykową, a zwierzchnicy macierzystej organizacji kościelnej zorientowali się na co ich gotówka była przeznaczana. Larry wraz ze swoimi sympatykami założyli „kościół zmian” twierdząc, że marihuana jest ich sakramentem i prawem. W tym momencie seria nieprawdopodobnych okoliczności doprowadziła do zawarcia kontraktu płytowego i sesji nagraniowej dając możliwość wypowiedzi artystycznej Rice’a. Ale zanim płyta się ukazała latem 1969 roku, muzyk zmuszony był do ucieczki do Kalifornii, gdzie żył jako zbieg. Spotkanie z wielkimi ludźmi z wytwórni Blue Records nie odbyło się i w ten sposób zakończył się związek Rice’a z przemysłem muzycznym.

„Here’s Sunshine” to mistyczna i zawiła wycieczko folkowa, wykonana z samotną determinacją prawdziwego poszukiwacza. Ciepłe, intensywne wokale podawane są w magicznie luźnym, płynnym stylu. Kilka niejednoznacznych tekstów o podróżach w głąb umysłu doskonale harmonizuje się z akustyczną gitarą i czasami harmonijką ustną. Dźwięk gitary snuje się apatycznie po rowkach płyty i pozostawia po sobie nostalgię i miłość.

Miłość, Człowieku!

Nie powiem, że ta muzyka jest niezbędna do słuchania, ale jeśli lubisz wyluzowaną akustyczną melodie z psychodelicznymi pułapkami, jeśli jesteś Deadhead, jeśli lubisz przyjemnie odpoczywać, cholera, jeśli po prostu taki dźwięk wchodzi ci do głowy i tam zostaje, niech to szlag trafi, warto tego szukać.

Larry „Sunshine” Rice tworzy niezwykle łagodną atmosferę, a jego powiększony horyzont pasuje do naćpanych, duchowych tekstów i kosmicznego folkowego klimatu. Te pustynne podróże wchłaniające linie brzegowe, wyginają się, zapuszczając w głęboko surrealistyczne i szkliste strefy. Strumień świadomości rozmyśla nad naturą, pracą, miłością, Bogiem, Szatanem, seksem, halucynacjami koncentrując się na dyskretnej przygrywce z dość nietypowym użyciem elektrycznego basu czy organów. Utwory stają się szczególnie psychodeliczne, gdy wchodzi zalany echem puls, lub płynna improwizacja, nasycona pogłosami produkcja w jakiś sposób idealnie komponuje się z materiałem a połączenie tych elementów tworzy ściągającą, mirażową i eksploracyjną przestrzeń. Ta płyta ma prawdziwego własnego ducha, który przy wielokrotnych słuchaniach wkradnie się prosto do twojego umysłu i zanim się zorientujesz zagości tam na zawsze… i jestem pewien, że to właśnie zamierzał Larry „Sunshine” Rice. 



niedziela, 4 lipca 2021

THE SURPRISE PACKAGE - Free Up /1969/

 


1. New Way Home (Beck, Lowery, Rogers) - 3:53
2. 100% Vision (Lowery, Rogers) - 7:19
3. Breakaway (M. Rogers) - 3:34
4. Supporting Cast (M. Rogers) - 2:59
5. Social Disease (Beck, Lowery) - 2:35
6. Free Up (M. Rogers) - 15:51
7. MacArthur Park (A-Side 1969) (J. Webb) - 3:17


*Greg Beck - Guitar, Vocals
*Fred Zeufeldt - Drums, Vocals
*Mike Rogers - Organ, Piano, Bass, Vocals
*Rob Lowery - Lead Vocals




Ciężki psychodeliczny rock, z pewnością bliski Vanilli Fudge zawiera jedyna płyta zespołu The Surprise Package, nagrana w 1969 roku a zatytułowana „Free Up”. Grupa powstała w Seattle i była jednym z najlepszych współczesnych zespołów z lat sześćdziesiątych z tego miasta. Początkowo nazywali się Viceroys i mieli nawet instrumentalny hit „Grannys Pad”. Wtedy zespół tworzyli, grający na gitarze Greg Beck, wokalista oraz grający na saksie Kim Eggers, perkusista Fred Zeufeldt oraz basista i pianista Michael Rogers. W 1966 roku po odbyciu kilku tras i koncertów w popularnym show Dicka Clarka „Where the Action Is” wraz z zespołem Paul Revere & The Riders, nagrali kilka piosenek dla wytwórni Columbia Records. Podczas miksowania producent The Mamas and Papas, Lou Adler zasugerował zmianę nazwy na The Surprise Package, ponieważ The Viceroys wydawała mu się przestarzałą. Nagrali wtedy cztery numery napisane przez Jimmy’ego Griffina i Michaela Gordona: „Eastside, Westside”, „Going Out of My Mind”, The Merry Go Round” i „The Other Me”. Niestety, najwyraźniej mnogość artystów jakich miała Columbia u siebie spowodowało, że The Surprise Package uzyskała bardzo małą promocję. Pod koniec 1967 roku Kim Eggers opuścił zespół, a na jego miejsce zatrudniono wokalistę Roba Lowreya. Ich jedyny album został wydany w marcu 1969 roku w maleńkiej wytwórni LHI należącej do słynnego artysty/producenta Lee Hazelwooda. Niestety jak większość płyt i kapel opisywanych na tym blogu album ten zniknął w przepastnych otchłaniach czasu. W 1970 roku zespół opuścił Mike Rogers a z klawiszowcem Gene Hubbardem, który zajął jego miejsce muzycy zdecydowali się zmienić nazwę grupy na American Eagle. W tym samym roku nagrali eponimiczny album a następnie się rozpadli.

A szkoda.

„Free Up” zawiera głównie ciężką, podróżującą, dość intensywną muzykę z mnóstwem fragmentów organów Hammonda, głośnymi i przytłumionymi partiami gitarowymi oraz solidnym bębnieniem. Całość z pewnością powinna stać na półce w jednym rzędzie z Vanilla Fudge i Iron Butterfly.

Już od pierwszych sekund otwieracza „New Way Home” muzycy jammują z fajnym fuzzem gitarowym i organami. Głośny wokal odbija się od bramy a całość napędza się w ostrych rytmach przeszłości. Kolejnym sprawdzianem władzy muzyki nad słuchaczem jest ponad siedmiominutowy „100% Vision”. Od początku gitara zawodzi i bez skrupułów rozbija fale w uszach a wszechobecne organy naznaczają rytm przy wściekłym wybiciu perkusji. Zresztą Fred Zeufeldt wykonuje tu naprawdę dobrą robotę. Nikogo nie trzeba oskarżać, tracisz na chwilę żywe poczucie osobowości i całkowitej swobody poruszania się ale to tylko sen. Dźwięk kościelnych organ doprowadza nas do „Breakaway”, zdecydowanie najbardziej popowego utworu na płycie. Ale on się broni. Moc gitary i perkusji podtrzymuje wcześniejszy klimat a balladowe zagrywki miło przypisują obrazy sielskich prywatek. Rozkręcana z minuty na minutę płyta bez wątpienia doprowadza nas do prawie szesnastominutowego finału.

„Free Up” strukturą jest trochę podobny do „In A Gadda Da Vidda”, zespołu Iron Butterfly ale podobnie jak on jest to świetne dzieło i nie powinno być niezauważalne. Zaczyna się basowym riffem, po którym następuje gitara elektryczna i organy. Znakomite zakręcone improwizacje gitarzysty otwierają kolejne ścieżki w kwaśnym umyśle. Ten koszmar zostaje ukryty w kątach mroku, gorączka, która wodzi swym kikutem po mojej twarzy, wyciąga krwawe szpony, posłuszne mojej woli. Chwila wytchnienia, sprawia, że upiory siadają nad wezgłowiem i raz szeptem, kiedy indziej rykiem giną z końcem świata, żeby moje ciało nurzało się w jeziorze cierpienia. Choć bezsenność popycha w otchłań te mięśnie, które już mają zapach cytrusów, teraźniejszość wydaje się trucizną. Nie wiem, czy jestem zrozpaczony ale gdy o tym myślę, spoglądam w głąb a tam właśnie rozchylają się kwiaty i śpiewają ptaki. Wszystko znika po ostatnim dźwięku. „Free Up” zamyka drzwi a klucz musisz znaleźć w głębinach oceanów.