niedziela, 27 grudnia 2020

TIM BUCKLEY - Tim Buckley /1966/

 


1. I Can't See You - 2:42
2. Wings  - 2:33
3. Song Of The Magician - 3:07
4. Strange Street Affair Under Blue - 3:12
5. Valentine Melody - 3:44
6. Aren't You The Girl  - 2:06
7. Song Slowly Song - 4:15
8. It Happens Every Time  - 1:51
9. Song For Jainie  - 2:45
10.Grief In My Soul - 2:07
11.She Is - 3:07
12.Understand Your Man  - 3:05

*Tim Buckley - Guitar, Vocals
*Lee Underwood - Guitar
*Jim Fielder - Bass Guitar
*Van Dyke Parks - Piano, Celesta, Harpsichord
*Billy Mundi - Drums, Percussion
*Jack Nitzsche - String Arrangements


Chociaż debiut Tima Buckleya może nie jest jednym z jego najsłynniejszych dzieł, to z pewnością na tej płycie zostało zasianych wiele nasion, nasion, które rozwinęły się w jedne z najgłębszych utworów muzycznych XX wieku. To prawda, brakuje w nim eksperymentalnych wymiarów późniejszych prac, ale weź pod uwagę, że Tim miał dopiero 19 lat, że to jest jego debiut i jest 1966 rok.

„I Can’t See You” to dość standardowa popowa piosenka z lat 60-tych. Główną cechą, która ją wyróżnia są wokale Buckleya, które prowadzą do zmysłowej i podniecającej wycieczki. Nie robi tu nic niesamowitego, ale jego barwa głosu jest dziwna, szczególnie w porównaniu z innymi artystami tamtych czasów. Zaznaczanie pewnych etapów przez gitarę Underwooda i perkusję Mundiego brzmi prosto ale naprawdę skutecznie. „Wings” ma charakter spokojnej i pięknej ballady z udziałem orkiestry. To jedna z najpiękniejszych piosenek o miłości jakie słyszałem a występ Buckleya jest bardzo słodki i podnoszący na duchu.

Pomimo utworów mających charakter raczej optymistyczny, płyta ta wywołuje mieszane reakcje, odzwierciedla niespokojny okres obfitych społecznych i artystycznych zakłóceń, kiedy nieokiełzana kreatywność codziennie burzy dawno ustalone granice.

Zbudowany wokół okrągłych hipnotycznych tonów Song Of the Magician jest bardzo piękną piosenką. Występ Underwooda jest bardzo stonowany i tworzy tajemniczy ton, a jak do tego dodamy aranżacje smyczkowe Jacka Nietzschego to wychodzi nam dyskretna atmosfera w tym mglistym świecie.

Napisany przez Buckleya i Larry’ego Becketta „Strange Street Affair Under Blue” jest utworem, w którym rytm narasta wraz z postępem trwania numeru. To piosenka, która brzmi jak rosyjska melodia i która przypomina mi film Grek Zorba” z jego szybkimi i powolnymi tańcami. Z głośników wyzwala się tak dużo energii, że całość jest bardzo zaraźliwa. Słyszymy Buckleya jak bawi się wschodnimi melodiami w swoim wokalnym wykonaniu przy akompaniamencie gitary Underwooda. Jego nonkonformizm wokalny sprawia, że słuchanie utworów jest niesamowicie przyjemne. Kolejnym ciekawym występem wokalnym na płycie jest Valentine Melody. Istotna rolę odgrywa tu namiętny wokal będący wtopieniem się w wyjątkowy klimat całości.

żnorodność album zawdzięcza kolejnej piosence zatytułowanej Arent You The Girl. Połyskujący klawesyn Van Dyke Parksa tworzy podkład pozwalający Buckleyowi na pokazanie się z wielu stron. Inspiracje Frankiem Sinatrą, Bobem Dylanem czy Odettą są widoczne ale nie determinują płyty.

Ciekawe perkusyjne barwy znajdziemy w numerze „Song Slowly Song”

o orientalnym smaku, gdy wibratto Buckleya zdobi nastrojowe obrazy a delikatne gitarowe akordy podniecają wrażliwe basy Jima Fieldera. Wychodzi z tego delikatna psychodeliczna piosenka mogąca z powodzeniem spełnić rolę singla.

Będący wykonywany bezbłędnie folk rock brzmi gdzieś pomiędzy The Byrds i Love, tak jak to usłyszysz w Song For Jainie i She Is. Song For Jainie to kolejna piosenka o charakterze osobistym, ale tym razem jest to piosenka skierowana do ukochanej Tima, Jainie.

Cudownie wykorzystana orkiestra z pięknymi aranżami skrzypiec i dobrym rytmem to It Happens Every Time, utwór, który ma przyjemne, soczyste i romantyczne brzmienie. Grief in My Soul byłby typowym bluesowym numerem, gdyby nie naprawdę zabawne przedstawienie Buckleya. Jest naprawdę zabawny w swoim występie i słychać, jak się naciska, co jest trendem w jego późniejszych płytach. Występ gitarzysty Lee Underwooda jest bardzo energiczny co brzmi ciekawie gdy używa kolorowych akordów do akompaniamentu poszczególnym zwrotkom. Nic zbyt dzikiego, tylko po prostu fajny numer.

Ale Buckley powoli otwiera się na przyszłość. W Understand Your Man ćwiczy wściekłość, która już niebawem, a mianowicie na Greetings From L.A.” będzie jego spowiednikiem i da wyraz świadectwa tego dokąd dąży w swej karierze. Gitara Bayou naciska z góry zaraźliwie dopingując wokalistę.

Ogólnie jak pisałem nie jest to niesamowity album, ale jest fajny i zawsze to wspaniale jest usłyszeć, jak zaczynali twoi ulubieni artyści. Jak na 19-latka kompozycje robią wrażenie, nie są banalne a wokalnie wychodzą na przód. W miarę postępów Buckley rozwija te talenty i uczy się kompletnie analizować muzykę rockową, tworząc zupełnie nowy świat dźwięków. Ale tu to dopiero początek.







niedziela, 13 grudnia 2020

BOB DYLAN - Rough and Rowdy Ways /2020/

 


1. I Contain Multitudes
2. False Prophet
3. My Own Version of You
4. I've Made Up My Mind to Give Myself to You
5. Black Rider
6. Goodbye Jimmy Reed
7. Mother of Muses
8. Crossing the Rubicon
9. Key West (Philosopher Pirate)
10. Murder Most Foul




Najpierw pojawił się 17 minutowy singiel zatytułowany „Murder Most Foul”, będący najdłuższym utworem Dylana w jego karierze. Jest to opowieść o zabójstwie Johna F. Kennedy’ego, którą dzięki delikatnej orkiestracji i swoim najbardziej zawziętym śpiewie, Dylan przeobraża w jedno z najbardziej przeżartych wydarzeń XX wieku z nowym poczuciem tragedii. Detale są krwawe i gotyckie: „To był mroczny dzień w Dallas, listopad’63/ Dzień, który będzie żył wiecznie w niesławie/ Prezydent Kennedy był w szczytowej formie/ Dobry dzień by żyć i dobry dzień by umrzeć/ Prowadzony na rzeź, jak ofiarny baranek/ Rzekł: „Chwileczkę, chłopcy wiecie kim jestem?”/ „Oczywiście, że tak. Wiemy kim jesteś”./ Wtedy odstrzelili mu głowę, gdy był jeszcze w samochodzie”. I dalej: „Zabijemy Cię z nienawiścią, bez grama szacunku”. Dylan winę za zabójstwo przypisuje zbiorowemu złu. W trakcie piosenki pole widzenia wykracza poza jedno słynne zabójstwo. Amerykańska historia naznaczona idealizmem i postępem rozsypuje się jak źle skrojona układanka: „Zagraj „Please Don’t Let Me Be Misunderstood”/ Zagraj dla Pierwszej Damy, nie czuje się dobrze/ Zagraj Dona Henleya, zagraj Glenna Freya/ Idź na całość i pozwól, by to przeszło obok”. Ale Dylan mówi nam jeszcze jedno: „W dniu, w którym go zabili, ktoś powiedział do mnie/ Synu, era antychrysta dopiero się zaczęła” i wydaje się, że wierzy w to proroctwo.

Pojawianie się „Rough and Rowdy Ways”, pierwszego zestawu oryginalnych piosenek 79-latka od 2012 roku, jest dobra okazją do ponownego przyjrzenia się historii Dylana jako piosenkarza protestującego, szczególnie nastawionego na rasową niesprawiedliwość. Śpiewał o dyskryminacji, niezbadanych morderstwach i stosowaniu przez organy władzy gazu łzawiącego w 1963 roku w „Oxford Town”. Opłakiwał fałszywe uwięzienie czarnego boksera w „Hurricane” z 1975 roku. Nowa płyta nie jest wprawdzie albumem protestacyjnym, ale utwory napisane zostały w charakterze „trance”, co oznacza, że ich teksty są senne i impresjonistyczne. Pamiętasz obraz Moneta „Impresja, wschód słońca”, to właśnie ta senność charakteryzuje teksty na nowym albumie Dylana. To dzieło pesymistycznej Americany. Z halucynacyjnym zapałem Dylan ozdabia totemy zachodniej kultury, rozkoszując się upadkiem i daremnością, podsumowując typowym swoim cynizmem: „Jestem tylko pionkiem w ich grze”.

Chociaż reszta muzyki na „Rough and Rowdy Ways” podąża w kierunku „Morder Most Foul” to zespół towarzyszący Dylanowi ociera się o bluesowe i countrowe riffy by z miłością dopieścić monotonne dźwięki łącząc je z wampirycznym wokalem. Rezultatem są piosenki o wielkim nadmiarze i dokuczliwej znajomości. Dylan zabiera cię do miejsc, które znasz i mówi ci, że przez cały czas byłeś pod kontrolą. Ale Dylan dobrze się bawi, bełkocząc i jęcząc najgłupsze sylaby, maluje portret pełen werwy przeszytej przerażeniem. Przerażeniem Ameryką i jej historią. Już pierwszy wers płyty: „Dzisiaj, jutro i wczoraj też/ Kwiaty umierają jak wszystko” nawiązuje do poematu słynnego piewcy Ameryki, Walta Whitmana. Koncentracja na śmierci i doczesności obowiązuje na całej płycie. Te lata życia na Ziemii kończą się, podobnie jak kończy się Ziemia. A wszystko zabija mamona, chciwa, chytra suka. Przemierzając amerykańską czasoprzestrzeń, Dylan powołuje się na symbole, mity i duchy przeszłości. W kalejdoskopowym świecie tego autora, zaroiło się znowu od polityków, poetów, wędrowców, gangsterów, złodziei i grzeszników. W „I Contain Multitudes” przywołani zostają jednym tchem: Anna Frank, Indiana Jones i The Rolling Stones. Nadal aktualne pozostaje pytanie: Co się z nami stanie i co powinniśmy w tym momencie zrobić? Galeria postaci w następnych utworach powiększa się nieustannie. Generał Patton, Elvis Presley, Marlon Brando, Martin Luther King i wielu innych. Dylan pokazuje cywilizacyjne procesy, jednocześnie również ludzką siłę i słabość, żądzę władzy i podłość. Naprawdę nie ma znaczenia jaki jest konkretny temat, ciągnący się od piosenki do piosenki. Może to być religia ("Goodbye Jimmy Reed”), miłość („I’ve Made Up My Mind to Give Myself to You”) albo sztuka („Mother of Muses”). W „Key West (Philosopher Pirate)”, serenadzie o miasteczku na Florydzie wraca do pogrzebowych, kwiatowych obrazów. Gdy akordeony wzdychają, Dylan opisuje hibiskusa, bugenwillę jako kwiaty toksycznej rośliny. Można by powiązać te teksty z wiekiem Dylana, gdyby jego katalog nie był pełen apokaliptycznych ostrzeżeń o ulewnych deszczach i powolnych pociągach. Dylan zadaje kłam przekonaniu, że zatracił już zmysł kompozytorski. Utrzymany w bluesie „False Prophet” wręcz wrzuca nas na ciemny brzeg rzeki Mississippi. Ta naturalność brzmienia i stylowość wykonania szybko wciąga słuchacza. Ostatnia płyta Boba Dylana wyrasta na ważne wydarzenie muzyczne. Kto wie, czy to nie jest już ostatni album tego wielkiego Artysty. Gdy reporter Douglas Brinkley zapytał ostatnio Dylana, czy jego zdaniem świat „przekroczył punkt, z którego nie ma powrotu” Dylan odpowiedział, przyznając się, że tego się obawia . Następnie dodał: „Ale dotyczy to tylko osób w pewnym wieku, takich jak ja i ty, Doug. Mamy tendencje do życia w przeszłości, ale to tylko my. Młodzież nie ma takiej tendencji”. Ta odpowiedź przychodzi na myśl, gdy słucham „Crossing in Rubicon, w której Dylan śpiewa: „Przekroczyłem Rubikon czternastego dnia najniebezpieczniejszego miesiąca w roku/ W najgorszym czasie, w najgorszym miejscu”.

Ostatnia płyta Mistrza? Prawdopodobnie tak. Tym bardziej wsłuchajmy się w nią i doceńmy.





niedziela, 6 grudnia 2020

THE MISUNDERSTOOD - Before The Dream Faded /1965-1966/

 


1. Children of the Sun (Hill, Brown) - 2:50
2. My Mind (Hill, Brown) - 2:34
3. Who Do You Love (Elias McDaniel) - 2:26
4. I Unseen (Hill) - 2:01
5. Find the Hidden Door (Hill, Brown) - 2:16
6. I Can Take You to the Sun (Hill, Brown) - 3:38
7. I’m Not Talking (Traditional) (Original arrangement) - 2:25
8. Who’s Been Talking? (Traditional) - 2:57
9. I Need Your Love (Treadway) - 3:20
10.You Don’t Have to Go (Traditional) - 4:43
11.I Cried My Eyes Out (Treadway) - 2:39
12.Like I Do (Treadway) - 2:51
13.You've Got Me Crying Over Love (Hidden track) - 2:22


*Rick Brown - Harmonica, Vocals
*Glenn Ross Campbell – Steel Guitar
*Tony Hill - Guitar, Vocals
*Rick Moe - Drums
*George Phelps - Guitar
*Greg Treadway - Guitar, Keyboards, Vocals
*Steve Whiting - Bass

Garażowo psychodeliczno-bluesowy zespół, The Misunderstood, pochodzący z Riverside w Kalifornii, został założony w 1963 roku i był jednym z najważniejszych zespołów tego okresu, ze względu na spektakularne występy na żywo, przytłaczające brzmienie i oryginalność oraz zdolności muzyków w komponowaniu wspaniałych piosenek pozostałych w pamięci fanów i kolekcjonerów płyt. Ale zacznijmy od początku. Grupa najpierw nazywała się The Blue Notes i występowała w niebieskich butach z niebieskimi gitarami a muzycy mieli nawet niebieskie włosy! Gdy Rick Brown i Steve Whiting dołączyli do zespołu zmienił on nazwę na tą, którą znany do dziś. W 1964 roku doszedł Glenn Ross Campbell, weteran tamtejszej (Riverside) sceny garażowej i zaczęła się prawdziwa historia. Krótko przed dołączeniem Campbella, zespół nagrał demo sześciu numerów składających się z brytyjskich utworów rhythm and bluesowych z dodatkiem klasycznego garażowego punka. Po przybyciu Campbella nowy skład nagrał swój pierwszy singiel, cover „You Don’t Have To Go Out” Jimmy’ego Reeda, uzupełniony o utwór Howlin’a Wolfa „Who’s Been Talking” dla wytwórni Blue Sound Records. W 1966 roku podróżujący po Stanach angielski disc jockey, John Ravenscroft (znany potem jako John Peel) usłyszał, niesamowitą gitarę sprężoną i niezwykłą aranżacje podczas występu na żywo, zespołu The Misunderstood i postanowił nagrać im płytę. Muzycy przenieśli się do Wielkiej Brytanii, wówczas Mekki międzynarodowego rocka i do Londynu będącego stolicą walki młodzieżowej kultury z skostniałym establishmentem. Londynu kolorowego, niekonwencjonalnego i rewolucyjnego będącego idealnym miejscem na wybuch nowych dźwięków przywiezionych zza Atlantyku. Ale nie wszystko odbyło się tak prosto. Campbell: „ Gdy dotarliśmy pod drzwi domu Johna Peela w Anglii, do diabła, czekaliśmy trzy dni! Aby ktoś nam otworzył!. Myśleliśmy, ze wszyscy są poinformowani i wiedzą o naszym przyjeździe. Docieramy tam i nikogo tam nie ma. Mam na myśli mnóstwo sprzętu-wzmacniacze, bębny, wszystko w kartonach. Stoimy tam na zewnątrz, a wszystko ustawiliśmy przy ich drzwiach oraz wzdłuż kutego ogrodzenia. Zaczyna padać deszcz, a my ściągamy płaszcze przeciwdeszczowe i okrywamy nimi sprzęt. Wkrótce sąsiedzi stają się zaciekawieni, ponieważ byliśmy tam przez całą noc, i przychodzą dając nam ciepła herbatę i koce. Wyglądamy jak hindusi w rezerwacie. Wreszcie rodzice Johna wracają do domu. I idą prosto do domu nawet na nas nie patrząc. Wszyscy myślimy, co jest do jasnej cholery? Więc jak już się z tego otrząsnęliśmy, zaczęliśmy walić do drzwi i przepraszać, mówiąc, że jesteśmy The Misunderstood. Całkiem oczywiste, że nigdy o nas nie słyszeli, twierdzili, że nic o nas nie wiedzą. I tak zadzwonili do Johna w Stanach, ale musieliśmy czekać kolejne osiem godzin, z powodu różnicy czasu. Nie wpuszczali nas dopóki tego wszystkiego nie sprawdzili. W końcu zadzwonili i wszystko się wyjaśniło. Wpuścili nas do środka! Byłem chory, miałem gorączkę, więc zawinęli mnie do łózka. W międzyczasie mieliśmy numery telefonów do trzech managerów, które dał nam John kilka miesięcy wcześniej. Zadzwoniliśmy do pierwszego z listy, a on był na tyle zainteresowany, że zgodził się nas wysłuchać. To był Nigel Thomas”. 

Nigel Thomas zakontraktował nagrania dla wytwórni płytowej Fontana ale o ironio losu, utwory te nie zostały wydane. Niezgłębione tajemnice show businessu doprowadziły do kolejnej muzycznej tragedii. Po raz nie wiadomo który, kolejny wartościowy zespół przepadł a co mogło z niego być niech posłużą dalsze losy muzyków. Gitarzysta Tony Hill założył niesamowicie mroczny High Tide a Ross Campbell i Neil Hubbard powołali do życia formację blues rockową Juicy Lucy. Szczęściem wytwórnia Cherry Red po latach wydała te nagrania na opisywanej teraz płycie. 

Album wybucha numerem „Children Of The Sun”, uregulowanym, powolnym marszem zaczerpniętym z „Shades Of Things” zespołu The Yardbirds. Wokalnie przeplatany jest bystrym akcentem stalowej gitary Campbella przechodzącym w sprzężenia zwrotne gdy nuty wychylają się ze strojenia a potężna gra perkusji doskonale umiejscowiona dzięki doświadczeniu Ricka Moe, podwaja refren aby popchać skurwiela do przodu. A kiedy niski wokal Ricka Browna intonuje: ”Rozluźnij się i dryfuj/W rejony swojego umysłu”, wtedy zdajesz sobie sprawę, że to nie jest typowy „beat” z 1966 roku, ale wizjonerskie uderzenie w drzwi przyszłości. Podobnie jak „My Mind”, w którym następuje krótki, ostry rytm perkusji, napięta linia basu i kłujące riffy, rozbijające ciszę, gdy wokalista głośno zastanawia się nad walką: ”Bo cały czas się zatrzymuje…!/Spraw, aby całe światło zgasło…!/Nie ma sensu…!/W tym wymiarze…!”. Mnóstwo gitarowych brzmień przypominających kwartet smyczkowy wprowadza nieortodoksyjny cover „Who Do You Love”, który w niewielkim stopniu przypomina oryginał, z wyjątkiem słów  i połowy poważnych, brzdąkających rytmicznych linii gitary. Oto co pozostaje po pędzie wirujących stalowych gitar, które ślizgają się po odblaskowym basenie, smagając po niebie jak oddech pływaka. Dynamiczny duet koszmaru o którym nikt nie chce myśleć, choć zdarzył się już dwa razy, a trzeci raz będzie zanikiem ludzkości, podobnie jak tysiące istnień, które zostały odparowane pod chmurą grzybową o wysokości 20 000 metrów pewnego sierpniowego poranka w Hiroszimie. Siedmiolatka opowiada o swojej śmierci w mgnieniu oka pierwszym wersem następnego numeru „I Unseen”, „Przychodzę i stoję przy każdych drzwiach/ Bo jestem martwa…/ Tak jestem martwa”. Piekielne barwy następnych numerów doprowadzają nuty do zorganizowanej anarchii. Ciężki bas wydobywający się z niskich tonów wspina się w górę, by potrząsnąć krokwiami studia. Kolejne słodkie, frazowanie gitarzysty wycisza napięcia i rozmywa spokojne ukojenie.

Druga strona płyty uczula nas od pierwszych dźwięków, brutalnych, surowych idealnie pasujących do kompozycji The Yardbirds. Utwór „I’m Not Talking” to pulsujący bas, który jest tylko dodatkiem a całość bierze na siebie niepokojące, zamaskowane zgrywanie gitarowej eskapady wywołującej drgawki komórek nerwowych. To jest wielka sprawa! To jest wielki numer! Pięć minut zawszonej jazdy.

Należy się chwila odpoczynku? Powolne bluesowe potraktowanie „Who’s Been Talking”, Howlin’a Wolfa lekko spaceruje po linie by następne utwory wypełniające płytę dotarły do Ciebie. „I Need Your Love” ma w sobie coś z podejścia folk rockowego w stylu The Byrds a pełny organowego puchu „I Cried My Eyes Out” nawet mógłby pokusić się o przebój zresztą podobnie jak „Like I Do”.

Niestety grupa nie przetrwała. Pod koniec 1966 roku uległa całkowitemu rozwiązaniu.

Polecam, bardzo polecam te nagrania.

Trzeba zwrócić uwagę na użycie dość nietypowego instrumentu dla bluesa i psychodeliki, jakim jest stalowa gitara (często wykorzystywana w muzyce country), której dźwięk przefiltrowany przez elektroniczną magię, nadał tym utworom specjalny psychodeliczny smak. Dziki taniec gitary Tony Hilla siejący niepokój w kwasowym słoju oraz elektryczny bas Steve’a Withinga, który jako jeden z pierwszych wykorzystał fuzz i różne zniekształcenia, kreślą nieprzewidywalne ścieżki wypełniające płytę, której… nie było.