niedziela, 27 grudnia 2020

TIM BUCKLEY - Tim Buckley /1966/

 


1. I Can't See You - 2:42
2. Wings  - 2:33
3. Song Of The Magician - 3:07
4. Strange Street Affair Under Blue - 3:12
5. Valentine Melody - 3:44
6. Aren't You The Girl  - 2:06
7. Song Slowly Song - 4:15
8. It Happens Every Time  - 1:51
9. Song For Jainie  - 2:45
10.Grief In My Soul - 2:07
11.She Is - 3:07
12.Understand Your Man  - 3:05

*Tim Buckley - Guitar, Vocals
*Lee Underwood - Guitar
*Jim Fielder - Bass Guitar
*Van Dyke Parks - Piano, Celesta, Harpsichord
*Billy Mundi - Drums, Percussion
*Jack Nitzsche - String Arrangements


Chociaż debiut Tima Buckleya może nie jest jednym z jego najsłynniejszych dzieł, to z pewnością na tej płycie zostało zasianych wiele nasion, nasion, które rozwinęły się w jedne z najgłębszych utworów muzycznych XX wieku. To prawda, brakuje w nim eksperymentalnych wymiarów późniejszych prac, ale weź pod uwagę, że Tim miał dopiero 19 lat, że to jest jego debiut i jest 1966 rok.

„I Can’t See You” to dość standardowa popowa piosenka z lat 60-tych. Główną cechą, która ją wyróżnia są wokale Buckleya, które prowadzą do zmysłowej i podniecającej wycieczki. Nie robi tu nic niesamowitego, ale jego barwa głosu jest dziwna, szczególnie w porównaniu z innymi artystami tamtych czasów. Zaznaczanie pewnych etapów przez gitarę Underwooda i perkusję Mundiego brzmi prosto ale naprawdę skutecznie. „Wings” ma charakter spokojnej i pięknej ballady z udziałem orkiestry. To jedna z najpiękniejszych piosenek o miłości jakie słyszałem a występ Buckleya jest bardzo słodki i podnoszący na duchu.

Pomimo utworów mających charakter raczej optymistyczny, płyta ta wywołuje mieszane reakcje, odzwierciedla niespokojny okres obfitych społecznych i artystycznych zakłóceń, kiedy nieokiełzana kreatywność codziennie burzy dawno ustalone granice.

Zbudowany wokół okrągłych hipnotycznych tonów Song Of the Magician jest bardzo piękną piosenką. Występ Underwooda jest bardzo stonowany i tworzy tajemniczy ton, a jak do tego dodamy aranżacje smyczkowe Jacka Nietzschego to wychodzi nam dyskretna atmosfera w tym mglistym świecie.

Napisany przez Buckleya i Larry’ego Becketta „Strange Street Affair Under Blue” jest utworem, w którym rytm narasta wraz z postępem trwania numeru. To piosenka, która brzmi jak rosyjska melodia i która przypomina mi film Grek Zorba” z jego szybkimi i powolnymi tańcami. Z głośników wyzwala się tak dużo energii, że całość jest bardzo zaraźliwa. Słyszymy Buckleya jak bawi się wschodnimi melodiami w swoim wokalnym wykonaniu przy akompaniamencie gitary Underwooda. Jego nonkonformizm wokalny sprawia, że słuchanie utworów jest niesamowicie przyjemne. Kolejnym ciekawym występem wokalnym na płycie jest Valentine Melody. Istotna rolę odgrywa tu namiętny wokal będący wtopieniem się w wyjątkowy klimat całości.

żnorodność album zawdzięcza kolejnej piosence zatytułowanej Arent You The Girl. Połyskujący klawesyn Van Dyke Parksa tworzy podkład pozwalający Buckleyowi na pokazanie się z wielu stron. Inspiracje Frankiem Sinatrą, Bobem Dylanem czy Odettą są widoczne ale nie determinują płyty.

Ciekawe perkusyjne barwy znajdziemy w numerze „Song Slowly Song”

o orientalnym smaku, gdy wibratto Buckleya zdobi nastrojowe obrazy a delikatne gitarowe akordy podniecają wrażliwe basy Jima Fieldera. Wychodzi z tego delikatna psychodeliczna piosenka mogąca z powodzeniem spełnić rolę singla.

Będący wykonywany bezbłędnie folk rock brzmi gdzieś pomiędzy The Byrds i Love, tak jak to usłyszysz w Song For Jainie i She Is. Song For Jainie to kolejna piosenka o charakterze osobistym, ale tym razem jest to piosenka skierowana do ukochanej Tima, Jainie.

Cudownie wykorzystana orkiestra z pięknymi aranżami skrzypiec i dobrym rytmem to It Happens Every Time, utwór, który ma przyjemne, soczyste i romantyczne brzmienie. Grief in My Soul byłby typowym bluesowym numerem, gdyby nie naprawdę zabawne przedstawienie Buckleya. Jest naprawdę zabawny w swoim występie i słychać, jak się naciska, co jest trendem w jego późniejszych płytach. Występ gitarzysty Lee Underwooda jest bardzo energiczny co brzmi ciekawie gdy używa kolorowych akordów do akompaniamentu poszczególnym zwrotkom. Nic zbyt dzikiego, tylko po prostu fajny numer.

Ale Buckley powoli otwiera się na przyszłość. W Understand Your Man ćwiczy wściekłość, która już niebawem, a mianowicie na Greetings From L.A.” będzie jego spowiednikiem i da wyraz świadectwa tego dokąd dąży w swej karierze. Gitara Bayou naciska z góry zaraźliwie dopingując wokalistę.

Ogólnie jak pisałem nie jest to niesamowity album, ale jest fajny i zawsze to wspaniale jest usłyszeć, jak zaczynali twoi ulubieni artyści. Jak na 19-latka kompozycje robią wrażenie, nie są banalne a wokalnie wychodzą na przód. W miarę postępów Buckley rozwija te talenty i uczy się kompletnie analizować muzykę rockową, tworząc zupełnie nowy świat dźwięków. Ale tu to dopiero początek.







niedziela, 13 grudnia 2020

BOB DYLAN - Rough and Rowdy Ways /2020/

 


1. I Contain Multitudes
2. False Prophet
3. My Own Version of You
4. I've Made Up My Mind to Give Myself to You
5. Black Rider
6. Goodbye Jimmy Reed
7. Mother of Muses
8. Crossing the Rubicon
9. Key West (Philosopher Pirate)
10. Murder Most Foul




Najpierw pojawił się 17 minutowy singiel zatytułowany „Murder Most Foul”, będący najdłuższym utworem Dylana w jego karierze. Jest to opowieść o zabójstwie Johna F. Kennedy’ego, którą dzięki delikatnej orkiestracji i swoim najbardziej zawziętym śpiewie, Dylan przeobraża w jedno z najbardziej przeżartych wydarzeń XX wieku z nowym poczuciem tragedii. Detale są krwawe i gotyckie: „To był mroczny dzień w Dallas, listopad’63/ Dzień, który będzie żył wiecznie w niesławie/ Prezydent Kennedy był w szczytowej formie/ Dobry dzień by żyć i dobry dzień by umrzeć/ Prowadzony na rzeź, jak ofiarny baranek/ Rzekł: „Chwileczkę, chłopcy wiecie kim jestem?”/ „Oczywiście, że tak. Wiemy kim jesteś”./ Wtedy odstrzelili mu głowę, gdy był jeszcze w samochodzie”. I dalej: „Zabijemy Cię z nienawiścią, bez grama szacunku”. Dylan winę za zabójstwo przypisuje zbiorowemu złu. W trakcie piosenki pole widzenia wykracza poza jedno słynne zabójstwo. Amerykańska historia naznaczona idealizmem i postępem rozsypuje się jak źle skrojona układanka: „Zagraj „Please Don’t Let Me Be Misunderstood”/ Zagraj dla Pierwszej Damy, nie czuje się dobrze/ Zagraj Dona Henleya, zagraj Glenna Freya/ Idź na całość i pozwól, by to przeszło obok”. Ale Dylan mówi nam jeszcze jedno: „W dniu, w którym go zabili, ktoś powiedział do mnie/ Synu, era antychrysta dopiero się zaczęła” i wydaje się, że wierzy w to proroctwo.

Pojawianie się „Rough and Rowdy Ways”, pierwszego zestawu oryginalnych piosenek 79-latka od 2012 roku, jest dobra okazją do ponownego przyjrzenia się historii Dylana jako piosenkarza protestującego, szczególnie nastawionego na rasową niesprawiedliwość. Śpiewał o dyskryminacji, niezbadanych morderstwach i stosowaniu przez organy władzy gazu łzawiącego w 1963 roku w „Oxford Town”. Opłakiwał fałszywe uwięzienie czarnego boksera w „Hurricane” z 1975 roku. Nowa płyta nie jest wprawdzie albumem protestacyjnym, ale utwory napisane zostały w charakterze „trance”, co oznacza, że ich teksty są senne i impresjonistyczne. Pamiętasz obraz Moneta „Impresja, wschód słońca”, to właśnie ta senność charakteryzuje teksty na nowym albumie Dylana. To dzieło pesymistycznej Americany. Z halucynacyjnym zapałem Dylan ozdabia totemy zachodniej kultury, rozkoszując się upadkiem i daremnością, podsumowując typowym swoim cynizmem: „Jestem tylko pionkiem w ich grze”.

Chociaż reszta muzyki na „Rough and Rowdy Ways” podąża w kierunku „Morder Most Foul” to zespół towarzyszący Dylanowi ociera się o bluesowe i countrowe riffy by z miłością dopieścić monotonne dźwięki łącząc je z wampirycznym wokalem. Rezultatem są piosenki o wielkim nadmiarze i dokuczliwej znajomości. Dylan zabiera cię do miejsc, które znasz i mówi ci, że przez cały czas byłeś pod kontrolą. Ale Dylan dobrze się bawi, bełkocząc i jęcząc najgłupsze sylaby, maluje portret pełen werwy przeszytej przerażeniem. Przerażeniem Ameryką i jej historią. Już pierwszy wers płyty: „Dzisiaj, jutro i wczoraj też/ Kwiaty umierają jak wszystko” nawiązuje do poematu słynnego piewcy Ameryki, Walta Whitmana. Koncentracja na śmierci i doczesności obowiązuje na całej płycie. Te lata życia na Ziemii kończą się, podobnie jak kończy się Ziemia. A wszystko zabija mamona, chciwa, chytra suka. Przemierzając amerykańską czasoprzestrzeń, Dylan powołuje się na symbole, mity i duchy przeszłości. W kalejdoskopowym świecie tego autora, zaroiło się znowu od polityków, poetów, wędrowców, gangsterów, złodziei i grzeszników. W „I Contain Multitudes” przywołani zostają jednym tchem: Anna Frank, Indiana Jones i The Rolling Stones. Nadal aktualne pozostaje pytanie: Co się z nami stanie i co powinniśmy w tym momencie zrobić? Galeria postaci w następnych utworach powiększa się nieustannie. Generał Patton, Elvis Presley, Marlon Brando, Martin Luther King i wielu innych. Dylan pokazuje cywilizacyjne procesy, jednocześnie również ludzką siłę i słabość, żądzę władzy i podłość. Naprawdę nie ma znaczenia jaki jest konkretny temat, ciągnący się od piosenki do piosenki. Może to być religia ("Goodbye Jimmy Reed”), miłość („I’ve Made Up My Mind to Give Myself to You”) albo sztuka („Mother of Muses”). W „Key West (Philosopher Pirate)”, serenadzie o miasteczku na Florydzie wraca do pogrzebowych, kwiatowych obrazów. Gdy akordeony wzdychają, Dylan opisuje hibiskusa, bugenwillę jako kwiaty toksycznej rośliny. Można by powiązać te teksty z wiekiem Dylana, gdyby jego katalog nie był pełen apokaliptycznych ostrzeżeń o ulewnych deszczach i powolnych pociągach. Dylan zadaje kłam przekonaniu, że zatracił już zmysł kompozytorski. Utrzymany w bluesie „False Prophet” wręcz wrzuca nas na ciemny brzeg rzeki Mississippi. Ta naturalność brzmienia i stylowość wykonania szybko wciąga słuchacza. Ostatnia płyta Boba Dylana wyrasta na ważne wydarzenie muzyczne. Kto wie, czy to nie jest już ostatni album tego wielkiego Artysty. Gdy reporter Douglas Brinkley zapytał ostatnio Dylana, czy jego zdaniem świat „przekroczył punkt, z którego nie ma powrotu” Dylan odpowiedział, przyznając się, że tego się obawia . Następnie dodał: „Ale dotyczy to tylko osób w pewnym wieku, takich jak ja i ty, Doug. Mamy tendencje do życia w przeszłości, ale to tylko my. Młodzież nie ma takiej tendencji”. Ta odpowiedź przychodzi na myśl, gdy słucham „Crossing in Rubicon, w której Dylan śpiewa: „Przekroczyłem Rubikon czternastego dnia najniebezpieczniejszego miesiąca w roku/ W najgorszym czasie, w najgorszym miejscu”.

Ostatnia płyta Mistrza? Prawdopodobnie tak. Tym bardziej wsłuchajmy się w nią i doceńmy.





niedziela, 6 grudnia 2020

THE MISUNDERSTOOD - Before The Dream Faded /1965-1966/

 


1. Children of the Sun (Hill, Brown) - 2:50
2. My Mind (Hill, Brown) - 2:34
3. Who Do You Love (Elias McDaniel) - 2:26
4. I Unseen (Hill) - 2:01
5. Find the Hidden Door (Hill, Brown) - 2:16
6. I Can Take You to the Sun (Hill, Brown) - 3:38
7. I’m Not Talking (Traditional) (Original arrangement) - 2:25
8. Who’s Been Talking? (Traditional) - 2:57
9. I Need Your Love (Treadway) - 3:20
10.You Don’t Have to Go (Traditional) - 4:43
11.I Cried My Eyes Out (Treadway) - 2:39
12.Like I Do (Treadway) - 2:51
13.You've Got Me Crying Over Love (Hidden track) - 2:22


*Rick Brown - Harmonica, Vocals
*Glenn Ross Campbell – Steel Guitar
*Tony Hill - Guitar, Vocals
*Rick Moe - Drums
*George Phelps - Guitar
*Greg Treadway - Guitar, Keyboards, Vocals
*Steve Whiting - Bass

Garażowo psychodeliczno-bluesowy zespół, The Misunderstood, pochodzący z Riverside w Kalifornii, został założony w 1963 roku i był jednym z najważniejszych zespołów tego okresu, ze względu na spektakularne występy na żywo, przytłaczające brzmienie i oryginalność oraz zdolności muzyków w komponowaniu wspaniałych piosenek pozostałych w pamięci fanów i kolekcjonerów płyt. Ale zacznijmy od początku. Grupa najpierw nazywała się The Blue Notes i występowała w niebieskich butach z niebieskimi gitarami a muzycy mieli nawet niebieskie włosy! Gdy Rick Brown i Steve Whiting dołączyli do zespołu zmienił on nazwę na tą, którą znany do dziś. W 1964 roku doszedł Glenn Ross Campbell, weteran tamtejszej (Riverside) sceny garażowej i zaczęła się prawdziwa historia. Krótko przed dołączeniem Campbella, zespół nagrał demo sześciu numerów składających się z brytyjskich utworów rhythm and bluesowych z dodatkiem klasycznego garażowego punka. Po przybyciu Campbella nowy skład nagrał swój pierwszy singiel, cover „You Don’t Have To Go Out” Jimmy’ego Reeda, uzupełniony o utwór Howlin’a Wolfa „Who’s Been Talking” dla wytwórni Blue Sound Records. W 1966 roku podróżujący po Stanach angielski disc jockey, John Ravenscroft (znany potem jako John Peel) usłyszał, niesamowitą gitarę sprężoną i niezwykłą aranżacje podczas występu na żywo, zespołu The Misunderstood i postanowił nagrać im płytę. Muzycy przenieśli się do Wielkiej Brytanii, wówczas Mekki międzynarodowego rocka i do Londynu będącego stolicą walki młodzieżowej kultury z skostniałym establishmentem. Londynu kolorowego, niekonwencjonalnego i rewolucyjnego będącego idealnym miejscem na wybuch nowych dźwięków przywiezionych zza Atlantyku. Ale nie wszystko odbyło się tak prosto. Campbell: „ Gdy dotarliśmy pod drzwi domu Johna Peela w Anglii, do diabła, czekaliśmy trzy dni! Aby ktoś nam otworzył!. Myśleliśmy, ze wszyscy są poinformowani i wiedzą o naszym przyjeździe. Docieramy tam i nikogo tam nie ma. Mam na myśli mnóstwo sprzętu-wzmacniacze, bębny, wszystko w kartonach. Stoimy tam na zewnątrz, a wszystko ustawiliśmy przy ich drzwiach oraz wzdłuż kutego ogrodzenia. Zaczyna padać deszcz, a my ściągamy płaszcze przeciwdeszczowe i okrywamy nimi sprzęt. Wkrótce sąsiedzi stają się zaciekawieni, ponieważ byliśmy tam przez całą noc, i przychodzą dając nam ciepła herbatę i koce. Wyglądamy jak hindusi w rezerwacie. Wreszcie rodzice Johna wracają do domu. I idą prosto do domu nawet na nas nie patrząc. Wszyscy myślimy, co jest do jasnej cholery? Więc jak już się z tego otrząsnęliśmy, zaczęliśmy walić do drzwi i przepraszać, mówiąc, że jesteśmy The Misunderstood. Całkiem oczywiste, że nigdy o nas nie słyszeli, twierdzili, że nic o nas nie wiedzą. I tak zadzwonili do Johna w Stanach, ale musieliśmy czekać kolejne osiem godzin, z powodu różnicy czasu. Nie wpuszczali nas dopóki tego wszystkiego nie sprawdzili. W końcu zadzwonili i wszystko się wyjaśniło. Wpuścili nas do środka! Byłem chory, miałem gorączkę, więc zawinęli mnie do łózka. W międzyczasie mieliśmy numery telefonów do trzech managerów, które dał nam John kilka miesięcy wcześniej. Zadzwoniliśmy do pierwszego z listy, a on był na tyle zainteresowany, że zgodził się nas wysłuchać. To był Nigel Thomas”. 

Nigel Thomas zakontraktował nagrania dla wytwórni płytowej Fontana ale o ironio losu, utwory te nie zostały wydane. Niezgłębione tajemnice show businessu doprowadziły do kolejnej muzycznej tragedii. Po raz nie wiadomo który, kolejny wartościowy zespół przepadł a co mogło z niego być niech posłużą dalsze losy muzyków. Gitarzysta Tony Hill założył niesamowicie mroczny High Tide a Ross Campbell i Neil Hubbard powołali do życia formację blues rockową Juicy Lucy. Szczęściem wytwórnia Cherry Red po latach wydała te nagrania na opisywanej teraz płycie. 

Album wybucha numerem „Children Of The Sun”, uregulowanym, powolnym marszem zaczerpniętym z „Shades Of Things” zespołu The Yardbirds. Wokalnie przeplatany jest bystrym akcentem stalowej gitary Campbella przechodzącym w sprzężenia zwrotne gdy nuty wychylają się ze strojenia a potężna gra perkusji doskonale umiejscowiona dzięki doświadczeniu Ricka Moe, podwaja refren aby popchać skurwiela do przodu. A kiedy niski wokal Ricka Browna intonuje: ”Rozluźnij się i dryfuj/W rejony swojego umysłu”, wtedy zdajesz sobie sprawę, że to nie jest typowy „beat” z 1966 roku, ale wizjonerskie uderzenie w drzwi przyszłości. Podobnie jak „My Mind”, w którym następuje krótki, ostry rytm perkusji, napięta linia basu i kłujące riffy, rozbijające ciszę, gdy wokalista głośno zastanawia się nad walką: ”Bo cały czas się zatrzymuje…!/Spraw, aby całe światło zgasło…!/Nie ma sensu…!/W tym wymiarze…!”. Mnóstwo gitarowych brzmień przypominających kwartet smyczkowy wprowadza nieortodoksyjny cover „Who Do You Love”, który w niewielkim stopniu przypomina oryginał, z wyjątkiem słów  i połowy poważnych, brzdąkających rytmicznych linii gitary. Oto co pozostaje po pędzie wirujących stalowych gitar, które ślizgają się po odblaskowym basenie, smagając po niebie jak oddech pływaka. Dynamiczny duet koszmaru o którym nikt nie chce myśleć, choć zdarzył się już dwa razy, a trzeci raz będzie zanikiem ludzkości, podobnie jak tysiące istnień, które zostały odparowane pod chmurą grzybową o wysokości 20 000 metrów pewnego sierpniowego poranka w Hiroszimie. Siedmiolatka opowiada o swojej śmierci w mgnieniu oka pierwszym wersem następnego numeru „I Unseen”, „Przychodzę i stoję przy każdych drzwiach/ Bo jestem martwa…/ Tak jestem martwa”. Piekielne barwy następnych numerów doprowadzają nuty do zorganizowanej anarchii. Ciężki bas wydobywający się z niskich tonów wspina się w górę, by potrząsnąć krokwiami studia. Kolejne słodkie, frazowanie gitarzysty wycisza napięcia i rozmywa spokojne ukojenie.

Druga strona płyty uczula nas od pierwszych dźwięków, brutalnych, surowych idealnie pasujących do kompozycji The Yardbirds. Utwór „I’m Not Talking” to pulsujący bas, który jest tylko dodatkiem a całość bierze na siebie niepokojące, zamaskowane zgrywanie gitarowej eskapady wywołującej drgawki komórek nerwowych. To jest wielka sprawa! To jest wielki numer! Pięć minut zawszonej jazdy.

Należy się chwila odpoczynku? Powolne bluesowe potraktowanie „Who’s Been Talking”, Howlin’a Wolfa lekko spaceruje po linie by następne utwory wypełniające płytę dotarły do Ciebie. „I Need Your Love” ma w sobie coś z podejścia folk rockowego w stylu The Byrds a pełny organowego puchu „I Cried My Eyes Out” nawet mógłby pokusić się o przebój zresztą podobnie jak „Like I Do”.

Niestety grupa nie przetrwała. Pod koniec 1966 roku uległa całkowitemu rozwiązaniu.

Polecam, bardzo polecam te nagrania.

Trzeba zwrócić uwagę na użycie dość nietypowego instrumentu dla bluesa i psychodeliki, jakim jest stalowa gitara (często wykorzystywana w muzyce country), której dźwięk przefiltrowany przez elektroniczną magię, nadał tym utworom specjalny psychodeliczny smak. Dziki taniec gitary Tony Hilla siejący niepokój w kwasowym słoju oraz elektryczny bas Steve’a Withinga, który jako jeden z pierwszych wykorzystał fuzz i różne zniekształcenia, kreślą nieprzewidywalne ścieżki wypełniające płytę, której… nie było.










niedziela, 22 listopada 2020

BILLY NICHOLLS - Would You Believe /1968/

 


A1 Would You Believe 2:45
A2 Come Again 2:32
A3 Life Is Short 3:04
A4 Feeling Easy 3:10
A5 Daytime Girl 2:40
A6 Daytime Girl (Coda) 2:40
B1 London Social Degree 2:23
B2 Portobello Road 2:05
B3 Question Mark 2:26
B4 Being Happy 2:23
B5 Girl From New York 2:28
B6 It Brings Me Down 4:45

Billy Nicholls - Vocals, Acoustic Guitar, Backing Vocals
Big Jim Sullivan - Acoustic and Electric Guitar
John Paul Jones, Ronnie Lane - Bass, Backing Vocals
Jerry Shirley, Kenney Jones - Drums
Joe Moretti - Electric Guitar
Steve Marriott - Electric Guitar, Backing Vocals
Nicky Hopkins - Harpsichord
Ian McLagan - Organ
Caleb Quaye - Piano
Barry Husband, Denny Gerrard - Backing Vocals

Historia „Would You Believe” jest równie wciągająca jak historia samego Billy Nichollsa. Młody 17-letni Billy Nicholls w 1967 roku zdołał jakimś cudem wytropić dom słynnego beatlesa George’a Harrisona i zapukał do jego drzwi po czym wręczył mu demo swoich piosenek, które ten miał przekazać Dickowi Jamesowi (jednemu z głównych wydawców piosenek lat 60-tych). W jakiś sposób demo zgubiło się, więc w ramach przeprosin młody Bill został zaproszony do nagrania nowego demo w eleganckim studiu. W między czasie w całym Londynie były menager Rolling Stones, Andrew Loog Oldham szukał autorów piosenek do swojej nowej wytwórni płytowej Immediate i dostał w ręce młodego Nichollsa. Przekierował wszystkie swoje zasoby, aby uczynić z Nichollsa gwiazdę psychodelicznej sceny pop. Rezultatem tego był singiel „Would You Believe”. Który trafił na półki sklepowe w styczniu 1968 roku, oraz zaraz po nim album o tym samym tytule. Singiel został opisany jako „najbardziej nadprodukowana płyta lat sześćdziesiątych” i nie bez powodu. Skromna, psychodeliczna piosenka o miłości, ubrana została w pełną rozmachu orkiestrację, w tym barokowe instrumenty smyczkowe, klawesyn, banjo(!), tubę(!!) i szalony zespół towarzyszący Small Faces, z wigorystycznym wokalem Marriotta w chórkach. Oldham zdecydował się na pełen rozmach przy tworzeniu całej płyty. Oprócz muzyków Small Faces zapewnił stały strumień najwyżej ocenianych londyńskich muzyków sesyjnych dostarczających podkłady z całą pełnią subtelności pod dobrze napisane piosenki. Album gotowy był do wytłoczenia w momencie, gdy ujawnienie lekkomyślnego




finansowego naciągnięcia Oldhama spowodowało z dnia na dzień upadek Immediate. Najwyraźniej wpompowane milion funtów w tę płytę, co zresztą zostało uzasadnione-wspaniałą produkcją, piękną aranżacją orkiestrową, wszystkimi magicznymi miksturami wypełniającymi te dźwięki, bazą Small Faces oraz takimi sesyjnymi muzykami jak Nicky Hopkins, John Paul Jones, Big Jim Sullivan doprowadziło do beztroskiego końca jeszcze nie rozruszonej odpowiednio machiny. Udało wyprodukować się około stu kopii, z których większość w jakiś sposób pojawiła się w Szwecji. Album stał się jednym z mitycznych zaginionych albumów lat sześćdziesiątych, a oryginalne egzemplarze osiągają obecnie ponad tysiąc funtów.

Sama płyta była wówczas zwiastunem i nadal jest często opisywana jako angielska odpowiedź na „Pet Sounds” zespołu The Beach Boys, przy czym teksty Nichollsa porównuje się do twórczości Briana Wilsona. Dla mnie płyta ta jest uosobieniem swingującego Londynu zawierającego kilka świetnych acid-popowych piosenek z cudownymi harmoniami i wspaniałymi kwasowymi aranżacjami, które nie zhańbiłyby samego George’a Martina. Do tego muszę zaznaczyć obecność Small Faces, którzy wykonują świetną robotę, chociaż pokazują powściągliwość, aby nie ukraść twarzy Billy’emu. Momentem chwały na płycie jest z pewnością „Girl From New York”, gdzie Steve Marriott zapewnia obcesowy fuzz gitarowy zmarzniętą gitarą prowadzącą a perkusista Jerry Shirley wykuwa piekło ze swoich bębnów. Mimo to młody Billy Nicholls jest wyraźnie gwiazdą tego albumu, ze wspomnianym anielskim wokalem. Piosenki tutaj są w pełni uformowane i są na najwyższym poziomie. Płyta ta dosłownie powoduje oparzenia słoneczne, jest tak bardzo nasłoneczniona ale jest to słońce, które wisi nad Wyspami Brytyjskimi, a nie nad palmami w południowej Kalifornii. Ta płyta jest właściwie bardzo angielska i z pewnością jest to jeden z jej wyróżników. Mini arcydzieło Nichollsa celebruje psychodeliczny pop z kocim makijażem i szafą z kolekcji Kings Road. Ujmując to w ten sposób płytę tą postaw na półce wraz z „Nut Gone Flake Ogden’s” i „Teenage Opera” bo tam jest jej miejsce.

Album zaczyna się tytułowym „Would You Believe”, fantastycznym popowym utworem orkiestrowym o niezapomnianej melodii. Steve Marriott dostarcza chórki, które nie umniejszają blasku piosenki a wręcz przeciwnie dodają subtelnej mocy. Potem następuje zmiana tempa wraz z drugą piosenką „Come Again”, uroczą akustyczną balladą z brzęczącymi gitarami i łagodnym dźwiękiem. „Life Is Short” to chwytliwa, szybka popowa piosenka, której macki sięgają twórczości Zombies, podczas gdy „Feeling Easy” jest ładnym numerem ze strzelistą orkiestrową aranżacją i marzycielskim wokalem.

Kurczę ale muszę to jeszcze raz napisać, tu jest mnóstwo bardzo chwytliwego materiału, czego na pewno wyrazem jest klasyk popowej wycieczki psychodelicznego słońca w „Daytime Girl”. To kolejny bardzo mocny punkt programu z zapadającą w pamięć melodią. 
Płyta nie jest nudna a jej różnorodność brzmieniowa wybija się od zwartej struktury i telegraficznej gitary w „London Social Degree” po bujny, kwasowy „Being Happy”. Zresztą ta druga piosenka powoduje moje chęć ponownego zanurzenia się w świat Billy Nichollsa.

No cóż, powodem, dla którego ten album jest jednym z najbardziej wartościowych płyt brytyjskiej psychodelii jest niesamowita witalność nagrań i optymistyczne spojrzenia na słoneczne promienie przebijające się spośród chmur na tym jesiennym niebie.







niedziela, 15 listopada 2020

GRATEFUL DEAD - Legendarne koncerty Grateful Dead, 27.08.1972

 


  • Introduction
  • Promised Land
  • Sugaree
  • Me And My Uncle
  • Deal
  • Black-Throated Wind
  • China Cat Sunflower >
  • I Know You Rider
  • Mexicali Blues
  • Bertha
  • Playing In The Band
  • He's Gone
  • Jack Straw
  • Bird Song
  • Greatest Story Ever Told
  • Dark Star
  • El Paso
  • Sing Me Back Home
  • Sugar Magnolia
  • Casey Jones
  • One More Saturday Night

  • Jerry Garcia - lead guitar, vocals
  • Donna Jean Godchaux - vocals
  • Keith Godchaux - piano
  • Bill Kreutzmann - drums
  • Phil Lesh - electric bass
  • Bob Weir - rhythm guitar, vocals

Dla wielu ludzi Grateful Dead jest synonimem psychodelicznej kultury i wolnej myśli lat sześćdziesiątych a muzyka ich jest jak najbardziej częścią tego równania. Grateful Dead dało ludziom możliwość nawiązania kontaktu z podobnie myślącymi ludźmi na koncertach, doświadczenia otwartej drogi, podróży i wzięcia udziału w podnoszącym na duchu zbiorowym scaleniu. Tego rodzaju możliwości rzadko występują w kulturze, która przez ostatnie dziesięciolecia usunęła wszystkie tradycyjne rytuały przejścia i bagatelizowała moc magii i ducha. Proste spotkanie z muzyką, bez otoczki (tak teraz pożądanej) pokazuje jak można wchłonąć przekaz aby po jakimś czasie stać na jednym wraz z nim poziomie. Muzyka Grateful Dead to oferuje. Nie raz słuchając któregoś z koncertów grupy w pewnym momencie po prostu odlatuję, wchłaniam się w dźwięki, staję się nimi i czuję tą moc energii wydobywającą się już nie z głośników tylko z mojego wnętrza zamienionego w kosmiczny pył ulotnej muzyki. Koncert, który odbył się 27 sierpnia 1972 roku w Veneta w stanie Oregon i został wydany wraz z zestawem DVD pod nazwą „Sunshine Daydream” jest ulubionym zestawem Deadheadów i jest jednym z najczęściej wymienianych i gromadzonych koncertów w karierze Grateful Dead.

To jest św. Graal dla ludzkości!

O nagraniach za chwilę napiszę, ponieważ trzeba tu zmieścić parę słów o obrazie, który nie zawiera nic szczególnego. Mamy tutaj sceny uchwycone tego gorącego sierpniowego dnia a widz może łatwo odnieść wrażenie, ze jest świadkiem ostatniego prawdziwego hipisowskiego wydarzenia tamtej epoki. Obraz przedstawia zespół, robiący to co potrafi najlepiej: urządza przyjęcie w rodzinnej atmosferze. Springfield Creamery Benefit zostało zapowiedziane jako piknik, a kiedy zobaczysz materiał filmowy z tego dnia, to stwierdzisz, że był to pod wieloma względami gigantyczny piknik-dzieci biegały dookoła, dobrze się bawiąc, dorośli tańczyli nago w całkowitym stanie błogości i była to naturalna popołudniowa zabawa na świeżym powietrzu. Tych 20 000 ludzi miało szczęście wygrzewać się w słońcu i wysłuchać genialnych wersji znanych już kompozycji zespołu. Garcia: „Kiedy robimy takie imprezy, robimy je zwykle dla naszych przyjaciół. Korzyść dla nas to możliwość dawania ludziom muzyki, to jest ta prawdziwa korzyść dlatego często gramy po prostu za darmo”. Jak wielką korzyść zostawili Grateful Dead dając około 2300 koncertów dostępnych za pośrednictwem sieci i stron internetowych nie potrafię powiedzieć. Mogę tylko szepnąć, że muzyka ich sprawia, że czuję się błogo i przypomina mi, jak piękny jest ten świat a to wydarzenie z sierpnia 1972 roku może być szczytem tego wyrazu. Grupa właśnie wróciła ze swojego pierwszego tournée po Europie gdzie dała 26 koncertów i pod wieloma względami nigdy wcześniej ani później nie zagrali lepiej niż w Veneta w tamtym roku. Organizatorami koncertu byli starzy znajomi Garcii, grupa Merry Pranksters wraz ze swoim guru Kenem Keseyem, którzy stworzyli pozytywną atmosferę a dobre wibracje obejmowały każdą osobę znajdującą się przed sceną podczas tego długiego, trzygodzinnego występu.

Przed nakręceniem filmu o Grateful Dead  Garcia zapytał: „Dlaczego ktoś chciałby obejrzeć nasz film? Przecież my po prostu stoimy i gramy”. Ale jest coś uderzającego w tej luźnej, rodzinnej atmosferze, którą zespół tworzy na scenie. Są sekwencje gdy Garcia płynie pośród głębokich, introspekcyjnych i olśniewających technicznie zagrywek gitarowych, które kontrastują z hipisem stojącym na slupie za sceną, będącym głęboko w transie, całkowicie zahipnotyzowanym grą zespołu, wyglądającym prawie jak Jezus wiszący na krzyżu. Ten obraz wiele mówi o zespole i ruchu hipisowskim, który już w 1972 roku był w stanie dekadencji. Jednak tutaj, na Renaissance Fair Grounds w Oregonie jest prawdziwe uchwycenie tego co było piękne w zjawisku Deadheads.

Tak więc, niezależnie od tego, czy zdecydujesz się wysłuchać całego koncertu, czy też obejrzysz fragmenty programu przeplatane w filmie, „Sunshine Daydream” przekazuje magię Grateful Dead lepiej niż jakikolwiek inny produkt, jaki wydali. Dla wielu Deadheadów, świetność wiosennych improwizacji 1977 roku jest zjawiskowa, odchudzone ale pełne wizyjnych obrazów późne lata 80-te są przykryte psychodelicznymi snami, ale jak ktoś tego nie łapie to Veneta jest idealnym miejscem, aby nadać sens i odkryć, co jest tak atrakcyjne w muzyce zespołu. A jest to muzyka. W 1972 roku członkowie zespołu byli wciąż młodzi, żywiołowi i nieziemscy, podobnie jak ich fani, którzy zostali potraktowani absolutnie jak nie z tego świata wersjami niektórych z ich największych piosenek, w tym „Bird Song”, „China Cat Sunflower” i długą trippową „Dark Star”.

Koncert rozwija się praktycznie od początku. Gdy jeszcze luźne nuty opisują skoczną, countrową „Me and My Uncle”, Garcia już rozgrzał palce do czerwoności. Jego solówka gadająca w tle zwrotki oraz refrenu przygotowuje nas do czegoś szczególnego. Taki koncert mógłby być jakimkolwiek pokazem z 1972 roku, aż dotrzemy do „China Cat Sunflower>I Know You Rider”. Lesh zaczyna pierwsza piosenkę od naprawdę luźnego i potężnego zsuwania się po basie, co powoduje, że gitara rytmiczna Weira wyprowadza wirtuozerię Garcii, która snuje się płynnie i elegancko, przenosząc słuchacza w znacznie lepsze miejsca, w taki sposób jak Grateful Dead to potrafi. Jak mówił perkusista Mickey Hart, grupa nie działa w branży muzycznej jako takiej, ale w branży transportowej. Ich muzyka to doskonała muzyka podróżnicza-koczownicza, wędrowna, głęboko zachowana w swojej luźności i motywach wędrownych hazardzistów i starych strzelanek z Dzikiego Zachodu. Tak daleko wbija się w Zachód, że idzie na Wschód w swoim kosmicznym mistycyzmie. Bez wątpienia porusza słuchacza. Ten „China>Rider” jest tak dobry, jak to tylko możliwe.

Wersje „Bird Song” oraz „Playing in the Band” są ostateczne. Słyszałem wiele razy te utwory na przestrzeni lat i to rozwijanie solówek Garcii, granych spokojnie, bez wysiłku a pełnych otwartych dźwięków mocno puka do drzwi abyś nastawił swoje uszy na całkowite zaćmienie. „Playing in the Band” pokazuje jak daleko zespół może zabrać piosenkę, jak może przejść w upiorną przestrzeń by w jakiś sposób przywrócić powoli wspomnianą melodię i zaatakować obustronnie z powrotem. To naprawdę jest Święty Graal.

„Dark Star” daje nam coś naprawdę nie z tego świata. Trzydzieści sześć minut dźwięków nie z naszej planety, jakby zagubionych w mlecznej drodze pędzących jak rakieta by zabrać cię do domu. Musisz odpuścić wszelkie dźwięki dookoła, unieść się ponad i uderzyć wraz z kosmicznym basem Phila, który kładzie wampira na łopatki. Po 21 minutach znajdujesz się miliony lat świetlnych od ziemi, zastanawiasz się czyżby zgubili piosenkę? I wtedy dźwięk staje się prawie całkowicie niemożliwy do słuchania, idzie w inne wymiary, cała dzikość plemienna wykracza poza granice i już nic nie czujesz. Hej, czy jeszcze żyję? Cały gwiazdozbiór zbliża się ku tobie by cię pochłonąć i nie oddać. Uważaj! Już za chwile nie wrócisz do domu. Ale nagle muzyka włącza się z powrotem i ponownie złącza z całością. Żaden rozsądny człowiek nie słuchałby tego, dlatego nie mam nic przeciwko temu, abym nie był rozsądny. I myślę, że większość Deadheadów, docenia ten klejnot improwizacji.

Choć ten legendarny koncert jest naprawdę spektakularny to cieszyć może, że w 1972 roku było kilka pokazów dorównujących mu, wystarczyć posłuchać choćby Monachium czy Paryża. Ale właściwie tylko Veneta może być Świętym Graalem dla fanów.




niedziela, 8 listopada 2020

JULIE DRISCOLL, BRIAN AUGER & THE TRINITY - Streetnoise/1969/

 


1. Tropic of Capricorn (Brian Auger) 5:30
2. Czechoslovakia (Julie Driscoll) 6:45
3. Take Me to the Water (Nina Simone) 4:00
4. A Word About Colour (Julie Driscoll) 1:35
5. Light My Fire (John Densmore, Robby Krieger, Ray Manzarek, Jim Morrison) 4:30
6. Indian Rope Man (Richie Havens, Price, Roth) 3:00
7. When I Was Young (Traditional Arr. by Julie Driscoll) 7:00
8. Flesh Failures (Rado, Ragni, McDermot) 3:05
9. Ellis Island (Brian Auger) 4:10
10.In Search of the Sun (Dave Ambrose) 4:25
11.Finally Found You Out (Brian Auger) 4:15
12.Looking in the Eye of the World (Brian Auger) 5:05
13.Vauxhall to Lambeth Bridge (Julie Driscoll) 6:30
14.All Blues (Miles Davis, Oscar Brown) 5:40
15.I've Got Life (Rado, Ragni, McDermot) 4:30
16.Save the Country (Laura Nyro) 3:56

Musicians
*Brian "Auge" Auger - Organ, Piano, Electric Piano, Vocals
*Julie "Jools" Driscoll - Vocals, Acoustic Guitar
*Clive "Toli" Thacker - Drums, Percussion
*David "Lobs" Ambrose - 4, 6 String Electric Bass, Acoustic Guitar, Vocals


Towarzystwo, które zaczęło działać w 1966 roku jako Steampacket składało się z Briana Augera, Julie Driscoll, Roda Stewarta, Long John Baldry’ego oraz instrumentalistów z których najbardziej znanym był gitarzysta Vic Briggs, później występujący wraz z Ericiem Burdonem. Steampacket dali wiele koncertów w klubach, nagrali parę wersji demo, które z biegiem lat zostały wydane a także zostali okrzyknięci pierwszą supergrupą sceny muzycznej. I to wszystko. Wiemy jak potoczyły się losy muzyków i wiemy, że Auger i Driscoll jeszcze przez jakiś czas współpracowali ze sobą. Julie Driscoll jako młoda dziewczyna prowadziła fan klub grupy The Yardbirds. Ich manager i producent Giorgio Gomelsky zachęcił ją do spróbowania sił jako piosenkarka. Jej pierwszy singiel podobnie jak następny nie cieszył się powodzeniem. We wrześniu 1966 roku Brian Auger i Julie Driscoll zaczęli występować jako Julie Driscoll, Brian Auger and The Trinity i w 1967 roku wydali swoją pierwszą płytę „Open”, ale nie o niej napiszę parę słów. 

„Streetnoise” wydany w 1969 roku jako podwójny lp, zawierający 16 utworów jest bohaterem dzisiejszej wzmianki. I od razu pierwszą rzeczą wpadającą w ucho jest niesamowity pełen mocy ale także w pełni kobiecy wokal. Nie daleko pada jabłko od jabłoni. Julie Driscoll podobnie jak jej oczywista idolka Nina Simone, wypada tu jak najbardziej okazale. Zarówno Simone jak i Driscoll mają nabyte gusta co tu słychać. Obie są świetne.

Szesnaście utworów, kurcze chyba mam niedosyt po ich wysłuchaniu.Cztery numery napisane są przez Augera. Otwierający płytę „Tropic of Capricorn” to oryginał, pulsujący rytmem zainfekowanym jazzem z klasycznym motywem rozpoczynając wyścig na wysokich obrotach. Zawiły kawałek, mający kluczowe elementy zmian, kręci się i kręci wokół postaci, która eksploduje solidną, funkową tęsknotą otwartej furtki. Wyróżniająca gra Thackera podbija instrumentalne wariacje Augerowskich organ. „Ellis Island” to instrumentalny swingujący jazz wypełniony efektowną pracą organów wkradającą się w zakamarki Motown. Jeśli jesteś fanem brzmienia Hammondów, nie możesz sobie pozwolić na przeoczenie tej płyty. Następnym utworem napisanym przez Augera jest funkowy „Everything Found You Out”, który miał mieć wokale, ale ograniczenia czasowe pozostawiły go instrumentalnym ogniem. Podobnie Hammond skręca włosy zachwycając się kobiecym brzuchem, przerażony własną nieśmiertelnością powoduje zapalenie się ubrania. Nie żartuję. I kolejna piosenka „Looking in the Eyes of the World”. Nasz człowiek śpiewa z podkładem akustycznego pianina, melancholijny protest, bo ludzka robota to zwykle wojna.

Jednak nic, ale to absolutnie nic nie jest w stanie przygotować Cię na dynamiczne wejście wokalistki Julie „Jools” Driscoll, gdy jej wyjątkowe stylizacje wokalne wywodzą się imponująco z eklektycznej „Czechoslovakia”, dziwnej mieszanki gitary akustycznej i organów, opowiadających o wtargnięciu wojsk radziecki na teren Czechosłowacji w 1968 roku. Smutna pieśń o dziwnym współczesnym świecie gdzie krew na chodniku znaczy ślad. Różnorodność jest przyprawą życia, a ich odświeżające podejście do „Take Me to the Water” Niny Simone wydaje się duchową oazą po ciemnościach poprzedniej części. Ta melodia w stylu gospel zaczyna się z duszą, a pod koniec przechodzi w totalny wjazd rytmów podnoszących dachy. Krótkie „A Word About Colour” to tylko ona i gitara akustyczna, ale w jej przekazie nie ma nic wyluzowanego ani potulnego. I to nie wszystko. Podobną skłonność mamy w „Vauxhall to Lambeth Bridge” intrygującej przygodzie na niezbadanym terytorium, gdzie Julie i Ambrose tworzą odważny, swobodny wzór, używając tylko ekspresyjnego wokalu i pięknej gitary akustycznej.

Myślę, że trzeba mieć tęsknotę za tym, co  nieoczekiwane, aby naprawdę wchłonąć i docenić tę muzykę. Szukając mieszanki jazzu, rocka, bluesa i folku dalej iść nie musisz. „Streetnoise” oferuje w całkowitej przestrzeni ten wachlarz i z pewnością zaspokoi Twoje pragnienie. Aby dodać jeszcze potężniejszą podnietę trzeba w spokoju wysłuchać paru coverów, które Auger wraz z Driscoll i resztą zespołu przygotowali. Po wysłuchaniu co Jose Feliciano (czy ktoś go jeszcze pamięta?) zrobił z „Light My Fire” zespołu The Doors, Auger postanowił uczynić ją jeszcze bardziej jazzową i ekspresyjną, a rezultat jest po prostu genialny. Erotyczne i zapierające dech w piersi wystąpienie Julie, gdy tworzy ona własną melodię podpartą zmysłowym prowadzeniem organ jest ucztą pełną przysmaków, doprowadzającą do kulminacji albumu. Niejasny „Indian Rope Man” Richiego Havensa to płonący, znów napędzany organami wycinek będący połączeniem funkującego brzmienia wytwórni Stax z psychodelicznym rockiem i synkopą jazzu. Wokal Driscoll jest przesadzony, tkwi głęboko w ciele melodii i wyciska z niej każdą możliwą emocję, natomiast solo Augera na organach to prawdziwy kunszt i wyobraźnia. Zataczając się w wysokim rejestrze, znajduje zwroty i oferuje własny kontrapunkt w środkowej części. Sekcja rytmiczna po prostu utrzymuje rytm wyważając drzwi płonącej już stodoły. No dobrze, jeśli do tej pory nie podziwiasz kunsztu Driscoll, to jej oszałamiający występ w „When I Was A Young Girl” musi być decydujący. To zapadający w pamięć utwór wokalno-organowy, który powoli rozwija się do niesamowicie emocjonalnego natężenia dynamiki… i gwarantuję Ci, że nigdy nie zapomnisz rozdzierających trzewi Julie, które przenoszą jej głos do najwyższych rejestrów, jakie możesz sobie wyobrazić. Bardziej współczesne brzmienie „The Flesh Failures (Let the Sunshine In)” z kontrowersyjnego wówczas musicalu „Hair” sprawi, że nie zapomnisz o historii przesuwającej się tuż obok. Cover „All Blues” Milesa Davisa jest jedną z moich ulubionych wersji tego klasyka. Driscoll hipnotyzuje swoją fachową frazą, a Brian popisuje się swoimi umiejętnościami na pianinie jazzowym. To jest za fajne aby więcej napisać, posłuchaj. Kolejną piosenką jest jeszcze jeden numer z „Hair”, „I Got Life” i jest to fantastyczny przykład wszechstronności Jools, która maluje zawiłe, ale ekspresyjne teksty w całym spektrum dźwiękowym. Musisz tylko usłyszeć śpiew tej Pani! Nie ma lepszego sposobu na zakończenie tego albumu niż kompozycja Laury Nyro „Save the Country”. To szczera prośba o spokój i harmonię, która jest idealna dla emocjonalnego głosu Driscoll, gdy unosi się jak orzeł nad energicznym rytmem zespołu.