niedziela, 28 czerwca 2020

THE ELECTRIC BANANA - The Complete De Wolfe Sessions


DISC ONE
THE ELECTRIC BANANA (1967) /
MORE ELECTRIC BANANA (1968)
1. WALKING DOWN THE STREET
2. IF I NEEDED SOMEBODY
3. FREE LOVE
4. ’CAUSE I’M A MAN
5. DANGER SIGNS
6. WALKING DOWN THE STREET (INST.)
7. IF I NEEDED SOMEBODY (INST.)
8. FREE LOVE (INST.)
9. ’CAUSE I’M A MAN (INST.)
10. DANGER SIGNS (INST.)
11. I SEE YOU
12. STREET GIRL
13. GREY SKIES
14. I LOVE YOU
15. LOVE DANCE AND SING
16. A THOUSAND AGES FROM THE SUN
17. I SEE YOU (INST.)
18. STREET GIRL (INST.)
19. GREY SKIES (INST.)
20. I LOVE YOU (INST.)
21. LOVE DANCE AND SIGN (INST.)
22. A THOUSAND AGES FROM THE SUN (INST.)
DISC TWO
EVEN MORE ELECTRIC BANANA (1969) /
HOT LICKS (1973)
1. ALEXANDER
2. IT’LL NEVER BE ME
3. EAGLE’S SON
4. BLOW YOUR MIND
5. WHAT’S GOOD FOR THE GOOSE
6. RAVE UP
7. ALEXANDER (INST.)
8. IT’LL NEVER BE ME (INST.)
9. EAGLE’S SON (INST.)
10. BLOW YOUR MIND (INST.)
11. SWEET ORPHAN LADY
12. I COULD NOT BELIEVE MY EYES
13. GOOD TIMES
14. WALK AWAY
15. THE LOSER
16. EASILY DONE
17. SWEET ORPHAN LADY (INST.)
18. I COULD NOT BELIEVE MY EYES (INST.)
19. GOOD TIMES (INST.)
20. WALK AWAY (INST.)
21. THE LOSER (INST.)
22. EASILY DONE (INST.)
DISC THREE
THE RETURN OF THE
ELECTRIC BANANA (1978)
1. DO MY STUFF
2. TAKE ME HOME
3. JAMES MARSHALL
4. MAZE SONG
5. WHISKEY SONG
6. DO MY STUFF (INST.)
7. TAKE ME HOME (INST.)
8. JAMES MARSHALL (INST.)
9. MAZE SONG (INST.)
10. WHISKEY SONG (INST.)
11. THE DARK THEME (INST.)

Nagrania dokonane przez zespół The Pretty Things w latach 1967-1978 ujawniły się w postaci płyt „The Complete De Wolfe Sessions” a zostały nagrane pod pseudonimem, The Electric Banana. Utwory te przeznaczone były głównie do użytku telewizyjnego/filmowego, w tym m.in. muzyki do filmu „Swinging Southport” Normana Wisdoma.
Chłopaki z The Pretty Things to byli niesamowici goście. Jedynym dowodem na potwierdzenie tego stwierdzenia jest to, że mniej więcej w tym samym czasie, w którym zarejestrowali genialnego „S.F. Sorrow”, udało im się również opracować wysokiej jakości album z muzyką dla De Wolfe Music. Powodem, dla którego The Pretty Things stało się pożądane do dostarczenia muzyki wykorzystanej w filmach i telewizji, było zmienianie się trendów w latach 60-tych. Istniejąca masa utworów była odpowiednia do nastrojowej muzyki a tutaj pojawiało się zapotrzebowanie na zupełnie inną, bardziej dziwaczną muzykę pop, będącą doskonałym podkładem do wszelkich mistycznych tańców pełnych kwasowych odlotów. The Pretty Things właśnie to zrobili.
Niestety te legendarne nagrania, które mają wielkie możliwości komercyjne nie zostały w epoce udostępnione i żałować należy, że tak się stało. Niewątpliwie sukces byłby zauważalny. Wypada się cieszyć i reklamować wydany po latach zbiór trzech płyt z nadrukiem Grapefruit Records Cherry Red, tak po prawdzie nieistniejącego zespołu The Electric Banana.
Gitarzysta grupy tak zachwala ten tytuł: „Ten wyjątkowy zestaw spodoba się fanom The Pretty Things i wszystkim tym co kochają psychodelicznego rocka lat 60-tych”.
No to proszę.
Pierwsza płyta zawiera „The Electric Banana” z 1967 roku i „More Electric Banana” z 1968 roku, na drugiej mamy dalszy ciąg nagrań z 1968 roku oraz utwory powstałe w 1973 roku, a trzeci dysk raczy nas piosenkami z 1978 roku. Albumy zawierają utwory zarówno w wersji wokalnej jak i instrumentalnej, oferując producentom i reżyserom wybór ich do wykorzystania w różnych projektach, a także umożliwiają fanom słuchanie świetnej muzyki. Nagrania przedstawione są całkowicie zgodnie z panującą modą psychodelicznych zakrętasów, pokazując umiejętne fazy przejścia od mod-popu do psychodelii.
Otwierający płytę „Walking Down The Street” mocno trzyma modowy beat a spotęgowany orkiestrowymi odgłosami tworzy mięsiste brzmienie w sumie spokojnej piosenki.
Za te wstawki orkiestrowe na tym jak i w następnych nagraniach odpowiedzialny jest Reg Tilsley i jego Reg Tilsley Orchestral. Stylizacja numerów otwiera bardzo wyraźne smaki tego co najlepsze w muzyce tamtej dekady. „Smutne oczy odwracają się od lustra/ Nie, nigdy nie spojrzę na ciebie w ten sposób” ten zorientowany na bluesa utwór „It’ll Never Be Me” zaskakuje mocnymi rytmami pogrążonymi w hard rockowym stylu ale pełnymi pełzających stworów dziwacznego kalejdoskopu. Albo taki „Alexander”. Paranoiczny rytm w ciągłych solówkach zniewala umysł i tak już będący dostatecznie nafaszerowany grzybną substancją. „Street Girl” zaśpiewany natomiast jest przez Wally Wallera a cały utwór jest jak ciężki rockowy walec, który przygniata sfuzzowaną gitarą i gęstą atmosferą. „I See You” jest odmienną wersją znaną z „S.F. Sorrow”, jest luźniejsza i i stanowi ciekawe ujęcie świetnej piosenki. W tym pokaźnym zbiorze mamy naprawdę znakomite perełki, które radują uszy słuchacza. Bardziej ostrzejsze nagrania odzwierciedlają początki działania grupy The Pretty Things, i tu zwróć uwagę na „Grey Skies” oraz „I Love You”. Zaskoczeniem jest „A Thousand Miles From The Sun” ze świetną linią melodyczną i pomysłową solówką Dicka Taylora. Nic dziwnego, że w tym momencie zapętlił mi się odtwarzacz, przecież to jest genialne.
Druga płyta „Even More Electric Banana” wypełnia po części jeszcze nagrania w psychodelicznej oprawie ale mamy tu też już utwory mocniejsze, bliższe hard rockowej zadziorności zachowującej jednocześnie swoje korzenie rhythm and bluesowe i wokalne harmonie.
Sweet Orphan Lady” trwający cztery i pół minuty ma budujący rytm i gorące solo na gitarze a całość przypomina „All Right Now” grupy Free. Kolejnymi atrakcjami są „The Loser” gdzie na czoło wysuwają się gitarowe podjazdy, „Walk Away” z wokalnymi atrakcjami spoza ściany i pełną spokoju ale ciężką gitarową solówką oraz „Easily Done” Phila Maya, mieszającego hard rockowe dźwięki tworzące przyjemne zakończenie.
No i trzeci dysk „The Return Of The Electric Banana” został wydany po pięcioletniej przerwie a w zespole wtedy grali: Phil May(wokal), Wally Waller (gitara, bas), Mickey Finn(gitara), Bill Lovelady(gitara), Brian Johnston(klawisze) oraz Chris Greenwood(perkusja). Wszystkie utwory przypisane są Wallerowi oraz Electrze Stuart, żonie Phila Maya. Ten zestaw jest najbardziej zróżnicowany ze wszystkich, zawiera piosenki w kilku stylach, od funky poprzez folk rockowe niuanse, po nawet podobne dźwięki do klimatu numerów Grateful Dead. Znajduje się tam również utwór „James Marshall”, to hołd zespołu dla Jimiego Hendrixa z tekstami odnoszącymi się do jego tragicznej śmierci. Ostatnie dwie minuty zawierają monumentalne solo na gitarze z użyciem wah-wah, ewidentny ukłon w stronę tego wielkiego człowieka.
Jeśli jesteś miłośnikiem filmów z lat 70-tych i 80-tych to niektóre z tych nagrań będą brzmiały nieco znajomo. „Doctor Who?”, serial „A Star is Gorn” to tylko niektóre przykłady.
Słuchając tych i poprzednich nagrań nie sposób nie zauważyć jak wiele wysiłku muzycy włożyli w te projekty, aby piosenki były tak dobre i kompletne jak są.
Dla fanów The Pretty Things jest to fascynujący artefakt wielkiej brytyjskiej sceny muzycznej lat 60. i 70. XX wieku.





niedziela, 21 czerwca 2020

MONKS - Black Monk Time /1966/


1. Monk Time - 02:44
2. Shut Up - 03:14
3. Boys Are Boys And Girls Are Choice - 01:25
4. Higgle-Dy - Piggle-Dy - 02:28
5. I Hate You - 03:33
6. Oh, How To Do Now - 03:16
7. Complication - 02:22
8. We Do Wie Du - 02:11
9. Drunken Maria - 01:46
10.Love Came Tumblin' Down - 02:30
11.Blast Off! - 02:14
12.That's My Girl - 02:25


*Gary Burger - Vocals, Electric, 12 String Guitars
*Larry Clark - Vocals, Philicorda Organ, Piano
*Roger Johnston - Vocals, Drums
*Eddie Shaw - Vocals, Bass Guitar
*Dave Day - Vocals, Rhythm Guitar, Electric Banjo







Niespodzianki się zdarzają. Wprawdzie są rzadkie ale za to cudowne. Ostatnio odkurzyłem swoje taśmy video i obejrzałem kilkanaście odcinków niemieckiego programu muzycznego z lat sześćdziesiątych zatytułowanego „Beat Club”. Nie ukrywam, że świetnie się bawiłem przy dźwiękach takich grup jak The Easybeats, The Lords, The Hollies czy Gerry and The Pacemakers.
Ale w pewnym momencie zaintrygował mnie zespół składający się z pięciu chłopaków mających wygolone czubki głowy, ubranych w czarne uniformy i grających dźwięki wcześniej nie słyszane w tym programie. Czy tylko w tym programie? Raczej jak na 1966 rok były to utwory na wskroś nowatorskie, przepełnione agresją oraz nihilistyczną wizją otaczającego świata. Tych pięciu chłopców zostało zwolnionych z armii USA w 1964 roku i postanowiło pozostać w Niemczech gdzie do tej pory stacjonowali. Założyli popularny zespół muzyczny5 Torquays, który z miejsca objawił swoją klasę. Niemieckie kluby zapewniły im występy przez siedem dni w tygodniu, a zespół zmuszony był przebywać na scenie czasami nawet osiem godzin. Z tego powodu oprócz grania coverów, muzycy zaczęli eksperymentować z brzmieniem odchodząc w końcu zupełnie od tradycyjnej melodyki kompozycji w kierunku minimalistycznej rytmiki i sprzężeń gitarowych. Budowany na prymitywistycznym beacie rytm perkusji, miesza się z głośnym, dudniącym basem, przesterowaną gitarą i przeszywającymi do szpiku kości organami.
W tym czasie Amerykanami zainteresowali się przedstawiciele z niemieckiego oddziału Polydoru. Zasugerowali zmianę nazwy grupy i zaproponowali nagranie płyty.
Oglądając „Beat Club” i słuchając utworu „Complication” przypomniałem sobie, przecież ja mam płytę grupy Monks zatytułowaną „Black Monk Time”, gdzie ten numer rządzi.
I już sobie przypomniałem.
Garażowy rock zaczął się od Monks i to z pewnością można stwierdzić słuchając ich debiutanckiej i niestety jedynej płyty. To samo w sobie może nie jest tak interesujące, jak bardziej ciekawy jest sposób mieszania popowych dźwięków lat 50-tych i wczesnych lat 60-tych z surową, dziwną i szaloną kreatywnością wzbogaconą dzikim wokalem. Tu obok energicznych fraz czasami pojawia się jodłowanie lub harmonijnie spójne nucenie. Dziwne brzmienie gitary za sprawą wykorzystywania feedbacku gitarowego prowadzi do kakofonicznej furii mającej ogromny ładunek energii. Warto wspomnieć, że zakotwiczony w Niemczech Gary Burger używał feedbacka niezależnie od działających na scenie brytyjskiej zespołów, The Kinks czy The Troggs. Kto był pierwszy? Niech rozstrzygną historycy.
Jak przyłożymy ucho do nagrań z płyty „Black Monk Time” usłyszymy dźwięki banjo ale wykorzystane w niepośledni sposób. Otóż drugi gitarzysta zespołu Dave Day jest jednym z niewielu muzyków rockowych w historii muzyki, który zamienił gitarę elektryczną na banjo. Dave nagłośnił je na dwa mikrofony i stroił jak normalną gitarę, co dawało porażające, trzeszczące brzmienie. Nie znajdziemy żadnych konkurentów w tamtych latach dla mrocznej, schizofrenicznej muzyki zawartej na tej płycie. Podobne dźwięki zaczną pojawiać się dopiero dziesięć lat później, gdy na scenę wejdzie kolejna rewolta.
Gniew i frustracja okazana muzyką to protest Monks przeciw wojnie w Wietnamie. To dźwięki, które niczym śmigła helikopterów wibrują wokół zielonej dżungli pełnej pułapek i huku wybuchowym min, potwierdzających tylko kolejną śmierć.
W otwierającym płytę numerze „Monk Time” główny wokalista Gary Burger ogłasza manifest Mnichów: „Wiesz, że nie lubimy wojska/ Jaka armia?/ Kogo to obchodzi jaką armię?/ Dlaczego zabijasz te wszystkie dzieci tam w Wietnamie?/ Przestań, przestań nie podoba mi się to!/ Jesteś mnichem, ja jestem mnichem, wszyscy jesteśmy mnichami/ Dave, Larry, Eddie, Roger, wszyscy chodźmy!”. A dzieje się to nad beatem napędzanym organami, przypominającymi kod Morse’a i zniekształconej gitary będącej odpowiedzią na zapomniane chwile starości. „Shut Up” to garażowy kawałek, mający podobnie jak wiele innych numerów rytm cha-cha, czyli „jeden, dwa, jeden, dwa, trzy”. Z ciekawością posłuchajcie „Higgle-Dy-Piggle-Dy” utrzymanego w podobnym rytmie ale dziwnego wokalnie. Otóż Gary przechodzi w histeryczny falset, a reszta muzyków przerywa pół-bezdźwięcznym śpiewem. Ale i w kolejnych utworach możemy natknąć się na różne niespodzianki. Roztrzęsiony, jąkający głos w „Oh, How To Do Now”, czy spazmatycznie ogolony wicher w „Drunken Maria”. „Complication” w tle pojawiających się słów ogniste instrumenty napędzają machinę intensywnym, chaotycznym beatem, przyspieszając aż do zakończenia frazy. „Powikłanie/ Powikłanie/ Powikłanie/ Zaparcie!/ Ludzie płaczą/ Ludzie umierają za ciebie/ Ludzie zabijają/ Ludzie będą dla ciebie/ Ludzie biegają/ To nie jest dla ciebie zabawne/ Ludzie idą/ Za ich śmierć dla ciebie/ Powikłanie!”.
I kto powiedział, że punk zaczął się w latach 70-tych?


niedziela, 7 czerwca 2020

BOB DYLAN - Time Out of Mind /1997/


  1. Love Sick
  2. Dirt Road Blues
  3. Standing in the Doorway
  4. Million Miles
  5. Tryin' to Get to Heaven
  6. Til I Fell In Love With You
  7. Not Dark Yet
  8. Cold Irons Bound
  9. Make You Feel My Love
  10. Can't Wait
  11. Highlands

Gdy posłuchałem kolejnych wydawnictw Boba Dylana tj. płyt „Good as I Been to You” oraz „World Gone Wrong” stwierdziłem, to koniec. Wprawdzie zawierają one akustyczną muzykę ale zaśpiewaną i zagraną tak bez serca, że szkoda czasu dla niej. I w ogóle przestałem śledzić jego nowe dokonania a wręcz zapomniałem o nich. Oczywiście wcześniejsze albumy często gościły w moim odtwarzaczu a także pojawiająca się „The Bootleg Series”, i to wystarczyło. I gdy po kilku latach kolega podrzucił mi linka z piosenką „Duquesne Whistle” ze świeżo wydanej płyty „Tempest”, coś zaiskrzyło. Hmm, to jest Dylan. I do tego fajny. Więc postanowiłem spojrzeć na wcześniejsze dokonania muzyka i sprawdzić co tam nagrywał po moim z nim rozstaniu. Osiem lat trwała trasa bez końca Dylana nie poparta żadnymi nowymi nagraniami.


I powstał album.
W 1997 roku powstała płyta, która jest największym osiągnięciem Dylana od czasów świetności lat sześćdziesiątych. Niezwykłą rzeczą jest to, że jest to pierwszy świetny rockowy album starzejącej się gwiazdy, która szczerze zmaga się ze starzeniem i śmiertelnością. Dodatkowym plusem nagrania jest producent, którym został znany z wcześniejszej już współpracy z Dylanem, Daniel Lanois. I od razu plus dla niego. Otóż Lanois przekształcił zniszczony w czasie głos Dylana w potężny instrument. Czasami Dylan brzmi jak umierający człowiek, czasami jak człowiek pogrążony w miłości, a czasami tak perwersyjny jak wabiący diabeł. Zespół towarzyszący Dylanowi jest solidny i świetnie czuje się w klimacie tego nagrania. Piosenki utrzymane są w klimacie bluesowym co ma sens i stanowi idealne tło muzyczne dla tego zestawu numerów. I gdy rozpoczynający płytę utwór „Love Sick” niepostrzeżenie wprowadza cię na ścieżkę prostująca się za zakrętem to przy „Standing in the Doorway” droga wypełnia cię w całości i podążasz za Dylanem już bez żadnych wątpliwości. To jest ten przełom. „Standing in the Doorway” zapalił światło nad głową Mistrza i sprawił, że jego muzyka ponownie odżyła. I to jest piękne. Ta bardzo sentymentalna ballada ostro wgłębia się w nastrój smutku i tęsknoty.
Wspomniany wcześniej „Love Sick” ujawnia mroczną potrzebę, która wyznacza standardy dla nadchodzących utworów: „Rozumiem, widzę kochanków na łące/widzę sylwetki w oknie/obserwuję ich, dopóki nie odejdą i nie pozwolą mi się zatrzymać/do cienia/mam dość miłości słyszę tykanie zegara/to chory rodzaj miłości”. Rzadko kiedy Dylan był tak zrezygnowany, emocjonalnie surowy, pod każdym względem śmiertelnie ranny oraz pozbawiony poczucia humoru. Sarkazm „Don’t Think Twice, It’s All Right”, ostateczny kompromis „One Too many Mornings”, chłód „It Ain’t Me Babe”, dziecinna poezja „She Belongs to Me”, radosne oczekiwanie „I Want You” i frywolne naleganie w „Queen Jane Approxately” teraz wszystkie minęły, należą do przeszłości, do czasu bez pamięci.
Muzycznie mamy tutaj powolne organy i gitarę tworzące klimat rezygnacji i samotności.
Ogólnie dźwięk „Time Out of Mind” jest bardzo smutny, i nie ważne czy przemierzasz ciemne zaułki kolejnych przecznic, czy siedzisz w podrzędnym barze przy rytmach boogie-woogie i tak ten nastrój siedzi w tobie i nie popuszcza. To taka płyta. Ale trzeba Dylanowi za nią podziękować. Trzeba, jeszcze raz uznać jego artystyczną duszę, która pozwala nam abyśmy poczuli to co on. Trzeba się cieszyć, że zaczął znowu nagrywać takie płyty.
Powiem tylko, że długo czekałem na taki utwór jak zamykający płytę ponad szesnastominutowy „Highlands”. „Cóż, moje serce jest w Górach łagodne i uczciwe/wiciokrzew kwitnący w oknach powietrza/płoną dzwonki, gdzie płyną wody Aberdeen/Cóż, moje serce jest w górach/pójdę tam, kiedy poczuję się wystarczającą dobrze”. Bob ponownie odnalazł swoją wizję, znalazł spokój i ocalenie. Chciałby aby świat zewnętrzny przestał istnieć. Ten sam stary wyścig szczurów, powodujący nieprzerwane trasy koncertowe, stanie na baczność na cokole muzycznych imprez, nie są już tak ekscytujące, nie są aż tak potrzebne do życia. „Cóż, moje serce jest w górach/pójdę tam, kiedy poczuję się wystarczająco dobrze”. 
I tak jest. Otwartość bytu zamieszkałego w starych siłach Natury prowadzi do zbawienia. Nie chcę od nikogo niczego, nie mam wiele do wzięcia. Oszukiwany przez świat, wie co jest prawdziwe, po prostu cieszy się tym, co widzi, choć wszystko może być fałszywe lub prawdziwe z chwili na chwilę. Więc nie musisz trzymać się prawdy zbyt mocno, ona i tak cię oszuka. „Czuję się jak więzień w świecie tajemnic/chciałbym aby ktoś przyszedł/i cofnął czas/więc gdziekolwiek przebywam moje serce jest w górach/to jest miejsce gdzie będę gdy zawołają mnie do domu/wiatr szumi o tym wierszem do drzew kasztana/więc moje serce jest w górach/mogę tam bywać tylko od czasu do czasu”.
I przez cały utwór Dylan prowadzi nas na różne strony, odkrywa stare dzieje i smutki. Mówi, że sukces nie jest podobny do wczesnych dni działania, teraz jest pełen splendoru. Ale gdy kończy się impreza, Bob mówi, że widzi, że wszystko co uważał za drogie, wszystko co jego zdaniem miało wartość i znaczenie, wydaje się odległe, ponieważ na końcu życia liczy się tylko radość z życia.
Słońce zaczyna świecić/ale to nie to samo słońce co kiedyś/zabawa skończona i coraz mniej do powiedzenia/patrzę innymi oczami/wszystko staje się odległe/więc moje serce jest w górach o świcie/daleko nad górami/jest sposób aby tam się dostać i ja go kiedyś wymyślę ale teraz jestem tam myślami/i na razie to wystarczy”.