środa, 22 kwietnia 2020

EVIE SANDS - Any Way That You Want Me /1970



1. Crazy Annie (Al Gorgoni, Chip Taylor) - 3:42
2. But You Know I Love You (Mike Settle) - 2:57
3. I'll Never Be Alone Again (Al Gorgoni, Chip Taylor) - 3:05
4. Any Way That You Want Me (Chip Taylor) - 3:39
5. Close Your Eyes, Cross Your Fingers (Chip Taylor, Ted Daryll) - 4:02
6. It's This I Am (Evie Sands) - 4:10
7. Shadow Of The Evening (Chip Taylor) - 4:16
8. Take Me For A Little While (Trade Martin) - 2:43
9. Until It's Time For You To Go (Buffy Sainte-Marie) - 2:58
10.I'll Hold Out My Hand (Al Gorgoni, Chip Taylor) - 3:27
11.Carolina In My Mind (James Taylor) - 0:40
12.One Fine Summer Morning (Al Gorgoni) - 3:23


*Evie Sands - Vocals, Guitar
*Chip Taylor - Guitar
*Al Gorgoni - Guitar
*James Burton - Dobro
*George Devens - Percussion
*Sal Ditroia - Guitar
*Jeannie Thomas Foxx - Vocals
*Paul Griffin - Piano
*Ernie Hayes - Piano
*Eddie Hinton - Guitar
*Paul Humphreys - Drums
*Barney Kessel - Guitar
*Larry Knechtel - Piano
*Herb Lovelle - Drums
*Joe Mack - Bass
*Lou Morro - Bass
*Trade Martin - Guitar
*Hugh Mccracken - Guitar
*Vicki Mikey - Vocals
*Frank Owens - Harpsichord
*Lyle Ritz - Bass
*Al Rogers - Drums
*Toni Wine - Vocals



Wyobraź sobie maj 1971 roku, studia A&M Recording w Hollywood, podczas gdy Carol King kończy swoją „Tapestry” w Studio B a The Carpenters jednocześnie dopracowują swój tytułowy album w większym Studio A. Teraz wyobraź sobie, że King and The Carpenters mówią: dobrze, a co, jeśli połączymy nasze zasoby i stworzymy supergrupę. Wymieńmy piosenki i wartości produkcyjne i zobaczmy, co nam wyjdzie. Wyobraź sobie Boba Dylana pojawiającego się ze swoją gitarą akustyczną. Wyobraź sobie aranżacje, wyobraź sobie wokale, które zaczynają się od psychodelicznych dźwięków i ciągną w stronę dusznych wysokości. Piosenki posiadają intymny, salonowy styl. Jest to pop, który dokładnie przekazuje wibracje Zachodniego Wybrzeża, tak jakby melodie miały na celu poprowadzenie muzyki boso po kanionie Laurel wśród kadzideł i brzęczących intymnych głosów. Chociaż dwaj sąsiedzi ze studia nigdy się nie spotkali, dźwięki, które sobie wyobraziłeś, nie są pozorne. Pod wieloma względami jest to dźwięk znacznie mniej znanego, ale w żaden sposób mniejszego lp, nagranego rok wcześniej w studiach A&M.
To, że „Any Way That You Want Me” Evie Sands nie stał się albumem określającym epokę, jest być może jednym z bardziej okrutnych żartów w historii muzyki popularnej.
A to płyta mówiąc najprościej, jedna z najbardziej wysublimowanych i uderzająco wspaniałych z tego okresu. Tytułowy numer został nagrany przez Sands jeszcze w 1965 roku, gdy jej muzycznym opiekunem był Chip Taylor. Później została ona spopularyzowana przez grupę The Troggs i choćby z tego wykonania zawojowała listy przebojów. Sands na swoim debiutanckim albumie znowu ją zamieszcza i czyni z niej piękną pieśń porywającą duszę upiększając jej barwy wyciszoną orkiestracją i uduchowionym gospel-folkiem.
To z tego zakurzonego planu, opalonego kalifornijskim słońcem powstał niezwykle bogaty dźwięk, który łączy lud, duszę, kraj i ewangelię.
Cała płyta przedstawia ciekawą falę smyczków, kameralny wokal oraz niesamowicie zapętloną orkiestrę, co daje obraz pożądania. Efektem tego jest powrót do całej teatralności Girl Group a zarazem nowoczesny skok w stronę kwasowej nuty. Już początek płyty zaczynający się w ciemności z upiornym głosem małej dziewczynki delikatnie przemienia się w niebiańskie światło a gitara akustyczna oferuje mini-operowe akordy. Głos piasków unosi się w świetle reflektorów miękkim szeptem a następnie ustępuje miejsca refrenowi, który jest pełen wzruszenia.
Reszta płyty jest podobnie wykonana: mieszanka nastrojowej ballady i wielkich chórów alleluja, serca Girl Group i tradycyjnego soulu. Kluczowe są aranżacje piosenek. „But You Know I Love You” ma trochę wiejskiego puchu ale akustyczny kręgosłup piosenki wychodzi z piwnicy w Big Pink. „Close Your Eyes, Cross Your Fingers” to brzmienie w stylu Memphis, a jakby tego było za mało, dodana sekcja smyczkowa nasila do granic niemożliwości ten zakurzony korytarz.
Z drugiej strony „This I Am I Find” to cicha, poruszająca ballada, napisana przez samą Sands, która unosi się na lśniących gitarach i fletach.”I’ll Hold Out My Hand” pokazuje, że lata sześćdziesiąte jeszcze pachną. Mocna gitara zanurzona w kwasowych pączkach wprowadza w pięknie zaaranżowaną pieśń, łatwo manewrującą w środkowej części drogi, wspomaganą smyczkami i sfuzzowanymi akordami. A wokal doprowadza do olśnienia. To idealny duch wokalnej przestrzeni, tak bardzo zamurowany w moim sercu. To ideał.
Shadow of the Evening”, pięknie zaaranżowana, porywająca ballada, gdzie delikatny głos Sands chwyta mnie za rękę i prowadzi do pełnej błękitnej przestrzeni. Orkiestra? Jest. Wiedzie mnie ku prostemu życiu, które jest takie normalne. Pstryk. To się kiedyś skończy. Smutny koniec, który czeka każdego z nas. Jak pięknie opowiada Sands. Jak piękna jest to płyta. Posłuchaj „I’m Never Be Alone Again”. Przesłodzone? Nic z tych rzeczy! To kolejny dźwięk zbliżający się ku twojej duszy, by błysnąć bolącymi strunami i chórem kościelnym. Nie wiem gdzie jestem? To takie proste.
Kończące płytę „One Fine Summer Morning” jest przewiewną, zgrabną piosenką umieszczoną w wiejskim miasteczku. Lekki podmuch wiatru dociera do werandy różowego domku i muska brwi kochanej dziewczyny będącej wyobraźnią moich myśli.
Zamiatające orkiestracje w „Picture Me Gone” i „Take Me For a Little While” mocno wciągają nas w swingujące rytmy Londynu. Tego nie było w „Top on the pops”? Przecież to otwarta furtka do brytyjskich sal balowych.
Ale cóż. „Anyway You That Want Me” nie został zauważony. Ten album przepadł. Znalazłem go i musiałem się nim podzielić z Wami. Ta muzyka płonie w moim sercu i cieszę się, że jest blisko, tak blisko mojego domu.






niedziela, 12 kwietnia 2020

BOB DYLAN - Oh Mercy /1989/


1. Political World
2. Where T
eardrops Fall
3. Everything is Broken
4. Ring Them Bells
5. Man in the Long Black Coat
6. Most of the Time
7. What Good Am I?
8. Disease of Conceit
9. What Was It You Wanted
10. Shooting Star



Bob Dylan: „W Większości utwory na „Oh Mercy” to pieśni strumienia świadomości, które mogą nawiedzać cię w środku nocy, kiedy marzysz tylko o ponownym zaśnięciu”.
Oh Mercy” powstała w 1989 roku i wygląda na to, że Bob wyciągnął królika z kapelusza. Oprócz ogromnego napływu nowych inspiracji, które wypełniały utwory na płycie, najnowszym wpływem i największym dodatkiem do albumu okazał się producent Daniel Lanois, odpowiadający za najnowsze nagrania U2 a także solowe albumy Petera Gabriela i Robbie Robertsona. Dylan po raz pierwszy spotkał Lanoisa w Nowym Orleanie, kiedy przysłuchiwał się sesjom do nowego albumu The Neville Brothers. Lanois był ich producentem a zespół postanowił włączyć do repertuaru dwie piosenki Dylana: „Hollis Brown” i „With God on Our Side”. Dylan był zachwycony produkcją tych utworów. Lanois: „ Siedział tu sobie, myśląc, że „With God on Our Side” to jedno z najlepszych nagrań, jakie kiedykolwiek słyszał. W kółko powtarzał: „Wspaniałe nagranie”. To olbrzymi komplement ze strony Boba”.
Dylan pracował nad tymi numerami na długo przed tym, jak Lanois je opanował, ale akurat na tej płycie produkcja robi różnicę. Album stworzony został „do słuchania w nocy, ponieważ został zaprojektowany w nocy”. Pomimo sześciu tygodni nagrań i wstępnego zgrywania materiału, Dylan zamierzał nagrać utwory dokładnie tak, jak to zawsze robił – najtańszym kosztem. Ale tu wtrącił swoje trzy grosze Lanois. Większość czasu strawiono na opracowywaniu i zgrywaniu alternatywnych wersji poszczególnych numerów. Szczególną uwagą obdarzono ścieżki wokalne, co jest od pierwszych taktów płyty zauważalne. Choć przez długie tygodnie pracy w studio Dylan wykazywał ogromną dyscyplinę, z biegiem czasu na Lanoisa spał obowiązek pilnowania, aby w Dylanie nie wygasły chęci i zainteresowanie albumem, który powinien być wielkim wydarzeniem a nie połową wielkiego wydarzenia. Lanois musiał rozwinąć w sobie umiejętności dyplomaty i nadzorcy. 
Lanois: „Przy nagrywaniu każdej płyty nadchodzi czas, kiedy ludzie rozleniwiają się trochę, bo praca staje się męcząca i trudna. W owym momencie ważne jest wziąć ster we własne dłonie. Dylan w pewnym momencie zaczął oddawać się swoim starym przyzwyczajeniom - „Niech kto inny na tym zagra” mówił wtedy, gdy sam powinien zagrać. Wyjaśniłem mu, ze ani nikogo nie będziemy ściągać, ani nie będziemy prosić muzyków sesyjnych. Te partie zagrają ludzie znajdujący się w tym pokoju – on sam, ja, inżynier dźwięku Malcolm Burn, miejscowi faceci, których wybraliśmy do płyty”. I tak się stało. To czego zabrakło na poprzednich albumach Dylana w latach osiemdziesiątych, tej samodyscypliny, tutaj dzięki Lanoisowi uaktywniła się ona.

Żyjemy w politycznym świecie/dla miłości nie ma miejsca/Żyjemy w czasach, kiedy ludzie popełniają przestępstwa/A zbrodnia nie ma twarzy/Żyjemy w politycznym świecie/Sople wiszą w dół/Dzwony weselne biją i anioły śpiewają/Chmury okrywają ziemię”, tak rozpoczyna się dwudziesty szósty album Boba Dylana. „Political World” podobnie jak „Everything is Broken” to kołyszące się bardzo przekonująco rytmiczne numery utrzymane, zresztą podobnie jak cała płyta w późnych latach siedemdziesiątych. 
Ale większość materiału to powolne i ciche piosenki z dramatycznymi pauzami wypełnionymi klawiszami, stalową gitarą lub po prostu bardzo głośną ciszą. „Man in the Long Black Coat” szczególnie ukazuje dobrą pracę Dylana jako wokalisty. Znowu pojawia się facet w ciemnym kapeluszu stojący za zaułkiem a jedyną jego obecnością jest wypełzający powoli dym papierosowy. Nagrania zbliżają się do wielkich nut zapisanych przez Artystę w latach sześćdziesiątych ale jednak jeszcze daleko im do nich. Chociaż naprawdę fajnie jest się zanurzyć w ciepłych wodach „Where Teardrops Fall” lub zobaczyć w krótkim błysku „Shooting Star” to musimy dostrzec pewną sztuczność tych nagrań. Może ta dyscyplina jednak ukradła spontaniczność i tą swobodę bezkompromisowego spaceru Dylana po swojej ścieżce. Wyzbyte z syntezatorowych piszczałek klimaty czynią te nagrania wielkimi ale zatracona atmosfera znanych wcześniejszych prac Dylana uciekła gdzieś znad mikserskiego stołu.

Ale pomimo wszystko „Oh Mercy” jest płytą bliską mojemu sercu. Głos Dylana jest wzruszający i wystarczy posłuchać mojego faworyta jakim jest pieśń „Most of the Time” by zapomnieć o gorszej stronie. 
Alleluja, co za melodia! 
Nastrojowa, ponura i piękna sprawia, że autor z tęsknotą spogląda na poprzedni związek z ukochaną kobietą: „Przez większość czasu nie ma jej w mych snach/Nie wiem nawet, czy na pewno ją widziałem/Jest tak daleko/I przez większość czasu jestem też pewien/Że była ze mną/Ja z nią”. Ale dopiero na końcu dostrzegamy jego prawdziwe uczucia: „Nie oszukuję samego siebie, nie uciekam, nie ukrywam się przed uczuciami płonącymi wewnątrz/Nie idę na kompromis i niczego nie żałuję/I nawet mnie to nie obchodzi, czy jeszcze ja kiedyś zobaczę/Nie dbam o to/Przez większość czasu”. Przewrotności tekstu niczym nie zdradza wokal Dylana, będący pełnej pasji. 
 Ukazanie się albumu „Oh Mercy” zamknęło rok, w którym kilku artystów ocalałych z poprzedniego dziesięciolecia powróciło na rynek z najbardziej udanymi propozycjami lat osiemdziesiątych. Poza Dylanem byli to: Neil Young z „Freedom”, Lou Reed z „New York” czy The Rolling Stones z „Steel Wheels”. Ale płyta ta świadczyła o tym, że Dylan – weteran lat sześćdziesiątych, ma w sobie więcej życia niż trio odszczepieńców, współtowarzyszy z tej samej dekady, The Rolling Stones, The Who i Paul McCartney. Cała trójka odbyła trasy po Ameryce, grając na stadionach dla olbrzymich rzesz fanów. W miesiąc po ukazaniu się „Oh Mercy” Dylan grał w Nowym Jorku w sali na dwa tysiące osób, zaś tego samego wieczoru The Rolling Stones dali koncert dla siedemdziesięciu tysięcy zaślepionych fanów. Różnica między tymi koncertami była taka, że Dylan okazał się Artystą, gotowym stawić czoło swej świetlanej przeszłości, a nie tylko zwymiotować ją, jak zrobili to Stonesi.


niedziela, 5 kwietnia 2020

THE OUTSIDERS - C.Q /1968/


1. Misfit (F. Beek, Buzz) - 3:04
2. Zsarrahh (Buzz, W. Tax) - 3:25 
3. CQ (Buzz, W. Tax) - 3:26 
4. Daddy Died On Saturday (R. Splinter, W. Tax) - 3:01 
5. It Seems Like Nothing's Gonna Come My Way Today (F. Beek, R. Splinter) - 1:50 
6. Doctor (F. Beek, Buzz) - 4:42 
7. The Man On The Dune (F. Beek, R. Splinter) - 2:07 
8. The Bear (Buzz, R. Splinter) - 1:03 
9. Happyville (F. Beek, W. Tax) - 2:25 
10.You're Everything On Earth (R. Splinter, W. Tax) - 3:05 
11.Wish You Were Here With Me Today (R. Splinter, W. Tax) - 1:54 
12.I Love You No.2 (F. Beek, W. Tax) - 3:13 
13.Prison Song (Buzz, W. Tax) - 5:42 


*Frank Beek - Bass, Composer, Cymbals, Guitar, Organ, Piano, Vibraphone, Voices
*Ronald Splinter - Bass, Guitar, 12 String Guitar, Vocals
*Wally Tax - Balalaika, Cymbals, Flute, Guitar, Harmonica, Organ, Tambourine, Vibraphone, Vocals
*Buzz - Drums, Congas, Tambourine, Maracas, Mouthharp, Vocals





Richie Unterberger w swojej książce „Unknown Legends of Rock n ‘Roll” holenderską grupę The Outsiders określił jako „nie tylko najlepsza holenderska grupa lat 60., ale także najlepsza grupa z kraju nieanglojęzycznego”. Trudno nie zgodzić się z tą trafną opinią. The Outsiders tworzyli: wokalista Wally Tax, gitarzysta Ronny Splinter, basista Frank Beek i perkusista Lennart „Buzz” Busch. Zespół czerpiąc wpływy z epoki Pretty Things, The Yardbirds stworzył jeden z bardziej przyjemnych albumów swojej ery. No cóż, może trochę brakuje mu do „Odyssey and Oracle” czy „The Kinks Are the Village Green Preservation Society” ale mimo to jest to klasyk.

Jest to płyta absolutnie niezbędna dla każdego, kto interesuje się rockiem lat sześćdziesiątych.
Muzyka zawarta na tym krążku wyczarowuje psychodeliczne dźwięki muzyki beatowej i kwasowego garażu, który wypełnia się twardą, mroczną atmosferą podróżującej paranoi.
Posłuchaj „Prison Song” piosenki, która pokazuje umiejętności wokalne Taxa, zaczynającej się od poprawnej nuty flower power by powoli wypełniać grozą krew pulsująca w żyłach. Muzyczne napięcie zaczyna rosnąć a wokalista wypowiada cicho słowa: „Kiedy idziemy, uczucie w moim żołądku wspina się na moją klatkę piersiową/ i nie wiem, co to jest, ale na pewno czuję się dziwnie”. I następujące teraz minuty muzycznego szaleństwa ogarniają nas tak jakbyśmy siłą zostali wrzuceni na wzburzone morze. Narasta hałas i chaos, a Tax wypowiada niepokojące teksty, które sprawiają, że źle się zaczynasz czuć. Piosenka kończy się potężną dawką chaosowego szaleństwa, ...proszę skończcie już..., nagle ten garażowy schizofrenik zostaje zamknięty w pokoju z którego nie ma wyjścia a ten ponad pięciominutowy utwór uosabia wszystko, co jest geniuszem The Outsiders.
No dobrze, tak kończy się płyta, a jak się zaczyna?
Misfit” to czysty garażowy rock z lat sześćdziesiątych, w najlepszym wydaniu, z dudniącymi i zgrzytliwymi gitarami, ryczącymi wypełnieniami basu i niepokojącymi rytmami perkusji. Gdy dostosowujesz się do tej twardej natury utworu, krzyczące solo na gitarze uderzy cię jeszcze mocniej a zjeżdżający bas pociągnie cię ze sobą.
Choć jest tu cudownie to intensywne brzmienie garażowego rocka nie zdominowało całego albumu. W rzeczywistości styl muzyczny płyty jest absolutnie nieprzewidywalny i nie można go przypisać do konkretnego gatunku. Przecież „Zsarrah” jest odjechanym psychodelicznym monstrum błądzącym we wschodnich klimatach i utrzymujących tą atmosferę pomimo atakujących gitar.
Trwający trochę ponad minutę „The Bear” stanowi kolaż dźwiękowy, który przypomina rytmikę The Velvet Underground a tytułowy „C.Q” jest mroczną psychodelią, wciskającą się na siłę w wątłe obszary mózgu i robiącą tam spustoszenie, ...nieodwracalne.
Ale piosenka „You’re Everything Earth” jest słodka i zawiera ciepły gitarowy riff i ładną melodię wprowadzającą ukojenie w to muzyczne szaleństwo.
It Seems Like Nothing’s Gonna Come My Way Today” to zwiewny blues błąkający się po kosmicznych otchłaniach a „I Love No. 2” jest folk rockowym klejnotem z miękkim, ekspresyjnym wokalem. Jednak psychodeliczny robak drąży temat chaosu i szaleństwa a napędzane linie basu i pogłosy wypełniają takie piosenki jak „Wish You Were Here With Me Today” czy „Happyville”. To połączenie agresji, siły i piękna oszałamia, postrzępione gitarowe puzzle wprowadzają zamieszanie w tą garażową rebelię. Niepokojące rytmy w „The Man On The Dune” bardzo zbliżają się do muzyki, która w połowie lat siedemdziesiątych wypełni Wyspy Brytyjskie. Myślę, że paru chłopców z czubami na głowach mogło znać nagrania The Outsiders, bo inaczej nie byłoby punk rocka. Ale tutaj należy zatrzymać się na numerze „Doctor”, który dodatkowo ukazuje jeszcze innowacyjność i niesamowite zaangażowanie gitarzysty Ronniego Splintera. To utwór mający już od pierwszych taktów pokręcony garażowy rytm, ale przecież jeszcze łagodny choć bas już szaleje w oddali. Gitarowa solówka na tle chropowatych dźwięków oblewa całość gorącą cieczą by za chwilę przejść w najbardziej feakoutowe odjazdy wzmocnione perkusyjnymi dziwami. Psychodeliczne poziomki rozgniatają się na ścieżce pełnej krwistych odcieni, a Splintera przechodzi samego siebie w tym nieubłaganym chaosie. Nic więcej nie napiszę, po prostu musisz tego wysłuchać sam.
The Outsiders mieli krótką karierę, nagrali dwie płyty a „C.Q” był ich ostatnią. Można prawie zrozumieć, dlaczego był to ostatni album zespołu. Znajduje się na nim maksimum mocy i uczuć, których powtórzenie byłoby prawie niemożliwe a nagrywanie własnej kopii mijało się z sensem.
No cóż, jeśli lubisz psychodelię, byłbym bardzo zaskoczony, gdyby nie podobał ci się ten album.
Wprawdzie to nie jest filiżanka herbaty dla wszystkich ale zamieszkujący w tej muzyce osobliwy świat geniuszu wart jest poznania.