A wszystko to za sprawą pierwszego „niezależnego”
producenta EMI, Marka Wirtza. Pracując w studio przy Abbey Road akurat spotkał
wracających z przerwy świątecznej The Beatles, którzy pracowali nad „Penny
Lane”. Rywalizacyjna natura Wirtza nie mogła ulec zapaleniu i już w marcu
zaczął wykorzystywać czas sesji „Mood Mosaic” do nagrania nowej piosenki,
wielkiego konceptu, który jak twierdzi przyszedł do niego we śnie. Mniej więcej
w tym samym czasie Mark podpisał kontrakt płytowy z zespołem Tomorrow, którego
głównym wokalistą był Keith West. Został on zaproszony do wysłuchania prawie
gotowej piosenki, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Po okazaniu entuzjazmu
zaproponowano mu poprawienie tekstu i zaśpiewanie głównego wokalu. I tak też
się stało! Popisy Marka w studio bliższe są raczej eksperymentom Briana Wilsona
niż The Beatles. Zaaranżował on utwór z użyciem smyczków, rogów i mandoliny,
które dodał do istniejącego już podkładu rytmicznego i gitarowego. Chór dzieci
śpiewający po głównym wokalu w refrenie jest niedoścignionym wzorem tamtej
rzeczywistości. W 1967 roku „Grocer Jack (Excerpt from a Teenage Opera)” dotarł
do drugiego miejsca list przebojów.
Sukces tego numeru spowodował podpisanie Wirtza
niewłaściwej umowy z wydawcą Robbins Music, która kosztowała go utratę połowy
tantiem. W krótkim czasie wydane zostały jeszcze tylko dwa single, po czym Mark
zrezygnował z szansy wydania albumu. Zresztą podobno EMI i tak nie było
zainteresowane wydanie albumu.
Ale wreszcie przyszedł ten czas. Otóż w 1996 roku
nagrania powstałe prawie trzydzieści lat wcześniej ujrzały światło dzienne. Dla
fanów takiej muzyki bez wątpienia była to nie lada gratka. Przecież mamy tu
parę klejnotów brytyjskiej psychodelii. I to ogromnych rozmiarem klejnotów.
Historia „A Teenage Opera” zawiera szkice różnych
postaci, które zamieszkują wyimaginowaną wioskę, a wszystko to opowiadane jest
przez młodego mężczyznę młodej kobiecie.
Jeśli próbujesz dowiedzieć się szczegółów sesji,
wkraczasz na kamienisty teren. Wszystkie utwory związane z operą (oprócz „Sam”)
zostały nagrane pod roboczymi tytułami, z których część dość znacznie różni się
od finalnego produktu. Propagowany przez samego Wirtza plan concept albumu nie
odpowiadał rzeczywistości. Zamiast podejść do dzieła jak do jednej wielkiej
całościowej kompozycji, pisząc numery zawierające tematycznie jeden motyw, Mark
nagrywał różne podkłady w luźnej kolejności, które ślizgały się po jego
tematycznych pomysłach. A pomimo tego całego chaosu, to zagrało. I to jak!
To, że takie numery jak choćby „(He’s Our Dear Old)
Weatherman” przepadły woła o pomstę do nieba. To już jest skandal na miarę
muzycznego barbarzyństwa. Wirtz w sposób mistrzowski stworzył tu wagnerowską
smyczkową kakofonię łącząc ją z chórem dziecięcym, kazoo, charakterystyczną
bałałajką i poddając to w takim frazowaniu, że wyszło z tego arcydzieło. To nie
do wiary, że pomimo wydania na singlu, numer ten przepadł jak kamień.
„Sam” jest jedną z najbardziej złożonych kompozycji
pod względem nagraniowym. Słyszymy tu parę nakładek perkusyjnych, doskonale
wywarzoną orkiestrację, wtrącane w pewnym momencie trąbki a dźwięki parowozu
buchającego parą, Wirtz nagrał spędzając trochę czasu na różnych liniach
kolejowych. Natomiast dzwony kościelne są oryginalnie nagrane z katedry w
Kolonii. Samo nagranie „Sama” zajęło około 80 godzin studyjnych.
Oczywiście całość nagrań została połączona z
tematami instrumentalnymi, które
świetnie sobie radzą na tle klejnotów.
Większość pracy Wirtza na „A Teenage Opera” jest
doskonała. To najlepsze aranżacje powstające w tamtym czasie, tak złożone, że
ich twórca stoi w jednym rzędzie obok Briana Wilsona czy Curta Boetchera.
Oznaczają się wyjątkowością i są bez wątpienia przełomowe w produkcji
brytyjskiej psychodelii i co ciekawe nikomu nie udało się ich naśladować w
podobnej jakości. Dlatego nie dziwuje, że „Toy Sound” pozostał znakiem
rozpoznawczym Marka Wirtza, a jego muzyka trafiła do podręczników historii
angielskiego popu końca lat sześćdziesiątych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz