niedziela, 23 października 2022

RONNIE LANE - Anymore for Anymore /1974/

 


1. Careless Love
2. Don't You Cry for Me
3. (Bye & Bye) Gonna See the King
4. Silk Stockings
5. Poacher
6. Roll on Babe
7. Tell Everyone
8. Amelia Earhart
9. Anymore for Anymore
10. Bird in a Gilded Cage
11. Chicken Wired

Żałuję, że nie wiedziałem tego co wiem teraz

Kiedy byłem młodszy

Żałuję, że nie wiedziałem tego co wiem teraz

Kiedy byłem silniejszy.



Powodów dla kochania Ronniego Lane’a nigdy mi nie brakowało. Grając w Small Faces dosłużył się ksywki Plonk i taki był znany. Większość jego prac nieuchronnie skupia się na latach 1965-73, czyli okresie, w którym był basistą Small Faces a potem The Faces. Lane był współautorem większości przebojów tych pierwszych, tym drugim dał rozdzierającą serce „Debris” i zawadiacko romantyczne „Ooh La La”. Rod Stewart nazwał go kręgosłupem The Faces. Jeśli Lane wciąż nie otrzymuje pełnego uznania za swoją rolę w dwóch grupach zdominowanych przez niepoślednich wokalistów, to jego kariera po odejściu z The Faces jest jeszcze bardziej niedoceniana.

A szkoda. Bardzo lubię tego Lane’a. Po rozstaniu z The Faces wycofał się na farmę Fishpool, w pobliżu wioski Hyssington na granicy walijsko-angielskiej. Muzyka, którą tam stworzył była wykopywana i pieczona w ognisku. Mieszała eklektyczne numery czerpiąc pełnymi garściami z rock and rolla, country, folku, bluesa, wczesnego jazzu i wodewilu.

Pierwszy album własnej trupy Slim Chance, „Anymore for Anymore” powstał w 1974 roku, a nagrany został w składzie, który obejmował szkockich folkowców Gallagher & Lyle. Kolejne dwa, „Ronnie Lane’s Slim Chance” i „One for the Road”, zostały nagrane z przyjaciółmi oraz członkami St. James’s Gate.

Farma Fishpool brzmi trochę jak walijski odpowiednik Big Pink, tyle że z hodowcami owiec mieszkającymi przy drodze a nie Bobem Dylanem. Muzycy w trakcie nagrywania spali na farmie, nagrywali w stodole, grając na gitarach akustycznych, mandolinach i fortepianie. Lane rozkwitł twórczo na tym odludziu, ale komercyjnie Slim Chance nigdy tak naprawdę nie zapaliło się. Jedynym hitem był ich pierwszy singiel „How Come”, chociaż „The Poacher” była znacznie lepszą piosenką, to sukcesu nie odniosła. Klasyczno-popowy numer to oda do prostych radości z łowienia ryb, to sielankowy „Plonk” w hymnie do łososia „z oczami z klejnotów i lustrami na ich ciałach, większymi niż noworodek”.

Już na „Itchycoo Park” Lane był zestrojony z naturą, ale poczucie wspólnoty przebija się znacznie mocniej w jego solowej twórczości. Często stylem określającym muzykę Lane’a jest styl „pastoralny”. Definicja muzyki pastoralnej to „mająca cechy wyidealizowanego życia na wsi”. I nie można wymyśleć lepszego sposobu na opisanie „The Poacher”. Ta piosenka to arcydzieło prostego piękna. To szczytowe osiągnięcie muzyki pastoralnej i być może najlepsze dzieło Ronniego. Mały zespół dęty i smyczkowy lekko przeskakuje przed każdym wersem, poprzedzając wysoki, wątły wokal Lane’a i oddając piękno i samotność beztroskiego wiejskiego życia. Brzmienie jest niemal klasyczne, choć zachowuje unikalną barwę sepii. Na płycie znajduje się jeszcze wiele numerów będących swoistymi perełkami. „Roll On Babe” to amerykańska folkowa piosenka, a „Tell Everyone” z „Long Playera” The Faces zostaje poddana rewizji. Tam gdzie Rod Stewart wyrywa serce swoim wokalnym ujęciem, delikatne wokale Ronniego czują się bardziej jak delikatne klepnięcie w ramię i szept do ucha, czyniąc i tak już serdeczną piosenkę o miłości jeszcze bardziej intymną. A taki „Chicken Wired” kołysze tak mocno, że prawie wylatuje z rowków płyty. Z kurczakowatymi skrzypcami i gitarami elektrycznymi, wraz z żywiołowym śpiewem Lane’a, brzmi to jak najbardziej odjechany zespół country westernowy na ziemi, który zmierzył się z frywolnością i podpalił z tej radości stodołę.

Bez wątpienia „Anymore for Anymore” jest jednym z tych albumów, który poruszył mnie mocno jeśli chodzi o odsłuch. To taka radość słuchać, jak ten mały facet śpiewa o nieistotnych rzeczach, które po drugim przesłuchaniu stają się najważniejszymi sprawami, jakie można sobie wyobrazić. Niby luźno zagrane, ale jednocześnie tak serdeczne i czyste. Muzyka na płycie jest daleka od standardów tamtych czasów, ale jednocześnie tak bardzo ponadczasowa.

Można o niej powiedzieć, tak jak mówisz czule do żony: „Kocham cię”. Od pięknej solówki na saksofonie do mrowiących krew w żyłach smyczków, każdy utwór jest małym klejnotem. Pasja i sceptycyzm z jakimi zostały wykonane, jest na nieznanym poziomie. Ten album sprawia, że jeszcze bardziej docenisz życie, którym będziesz się jeszcze bardziej cieszył postrzegając na swojej drodze te małe nieistotne sprawy. Ten album to naprawdę ukryty skarb, który z całego serca polecam ciekawym słuchaczom.

Po nagraniu płyty Lane wyruszył w trasę „Passing Show”, która weszła do annałów jako jedna z najbardziej heroicznie nieprzemyślanych prób ożywienia tradycyjnego modelu trasy koncertowej. Lane zdeterminowany, wyruszył siedząc na koźle cygańskiego wozu przez angielskie wsie, mając u boku szmacianą grupę muzyków, żonglerów, połykaczy ognia, tańczących dziewcząt i czymś co określił jako „najniezabawniejsze klauny na świecie”. Rozbił swój namiot „Big Top” i patrzył, jak znikają jego pieniądze. Potrzebując gotówki, wkrótce po wydaniu „One for the Road”, Ronnie krótko próbował zjednoczyć Small Faces, a następnie stworzył wraz z Petem Townshendem doskonały „Rough Mix”. Jednak gdy zdiagnozowano u niego pod koniec lat 70-tych stwardnienie rozsiane, jego kreatywność była coraz bardziej ograniczona. Zmarł w 1997 roku, w wieku zaledwie 51 lat.

Ale czy jest lepszy sposób na zapamiętanie go niż ten, w którym pojawia się w teledysku na „The Poacher”. Mistyczny mod w pełni sił, żujący słomkę siana, zmierzający nad rzekę i śpiewający „Nie mam pożytku z bogactwa/ Ani pożytku z władzy”.

Jeśli dobrze się wsłuchasz, możesz mu uwierzyć.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz