Marzenia pokolenia Woodstock zniknęły w otchłani
lat siedemdziesiątych, wraz z ich politycznymi rozczarowaniami, wymiarami
napędzanymi heroiną i zagubionymi towarzyszami. Człowiek z Ontario przebił się
przez swoją mroczną trylogię, w której przekształcił swoje demony w niesamowitą
i bezkompromisową muzykę, pokazując, że rozpacz i ból powoli odchodzi w czeluście
bytu. Kolejny krok musiał być oczywisty. Ponowna jazda na Crazy Horse, by
otrząsnąć się ze smutku, sentymentalnych i politycznych niepowodzeń oraz
posthippisowskiej depresji, by wydać klasyczną, gitarową płytę.
To, że „Zuma” jest dla mnie jedną z najlepszych
płyt Artysty nie ulega wątpliwości. Zresztą pamiętam, że był to, obok „Rust
Never Sleeps” pierwszy krążek, który otworzył mi drzwi i gdy zobaczyłem po
drugiej stronie wysokiego kolesia z kapeluszem na głowie w jeansowej koszuli.
Od tamtej pory (a mija już ponad czterdzieści lat) ścieżki nasze przecinają się
nader często, co tylko cieszy i wprawia mnie w doskonały nastrój.
Brzmienie „Zumy” jest surowe, skupiające się głównie
na połączeniach między gitarami: sprzężenia zwrotne i zniekształcenia przeplatają
się, przybliżając do stworzenia „wymiaru przesiąkniętego gitarą elektryczną”,
co ukazuje doskonale wyważone współgranie między dwiema gitarami, które
osiągnie swój zenit po elektrycznej stronie „Rust Never Sleeps”.
To świetnie jest widoczne w „Cortez the Killer”,
bez wątpienia jednej z najlepszych piosenek jakie Young napisał w swojej
karierze. To powolny, oparty na jamowych zawijasach klasyk w którym gitarowa
robota jest w pełni rozwinięta. Ta siedmioipółminutowa epopeja zawiera miarowe
schematy Poncho, rozbudowane solówki Younga, lepkie linie basu Talbota i
doskonałą ramę perkusji Ralpha Moliny. Zasługuje na uwagę też wokal Neila,
który przedstawia krwawy podbój Meksyku z punktu widzenia tubylców, a ten
charakterystyczny ton rezygnacji („Cortez, Cortez”) doprowadza do pewnej
zapaści i beznadziei. Urzekająca magia tego numeru sprawia, że kalejdoskop
obrazów krąży wokół ciebie przez cały odsłuch.
A oto kolejny mocny punkt programu. „Danger Bird” w
którym Young wraz z Crazy Horse stara dogonić się mętny gitarowy wicher, przez
co numer ten staje się nieco mroczniejszy. Rozstanie Artysty z Carrie Snodgress
w tym czasie wciąż miało wpływ na jego twórczość. Lirycznie jest to jeden z
wyróżniających się utworów, a Young pozwala swojemu bólowi przesiąknąć do tej
piosenki.
Ale jak już pisałem, dla mnie każdy z utworów na
„Zumie” jest niesamowity. Otwierający album „Don’t Cry No Tears” zresztą
podobnie jak „Barstool Blues” trzyma gitarową moc łagodzoną przez piękne,
chwytliwe melodie, nadające optymizm i radość. Wszystkie dziewięć numerów
pokazuje każdą stronę Neila Younga. Skoro określiliśmy „Zumę” płytą klasyczną,
to oczywiście nie może zabraknąć na niej znaku firmowego Neila: ballady.
„Pardon My Heart” to czuły folkowy numer, wzmocniony elektryczną solówką
natomiast „Lookin’ for a love” jest świetną piosenką ze swoim późno-byrdowskim
posmakiem i doskonale ilustruje nastrój albumu. Neil spaceruje samotnie po plaży
Zuma i nawet jeśli w jej piaszczystych brzegach nie jest tak bezradny jak na
okładce „On the Beach”, to samotność daje pewne znaki w tym słodko-gorzkim
nastroju. Szczypta bluesa, podana w charakterystycznym sposobie ukazuje „Drive
Back” jako niedoceniony moment w katalogu Neila Younga. Pełne werwy gitarowe
struny niczym węże wiją się wokół tematu a burzliwa miłość jest już tylko
wspomnieniem.
„Zuma” stała się jednym z najbardziej przyjemnych i
spójnych albumów, jakie Young kiedykolwiek wydał. Tak samo porywający dziś, jak
i wtedy, wszystkie emocje, które on i Crazy Horse włożyli w ten album, nadają
mu namacalną jakość, coś co wszyscy możemy zrozumieć poprzez nasze własne
doświadczenia. Niespodzianką jest zapewne umieszczenie na zakończenie płyty
numeru „Through My Sails”, który ponownie łączy się z Crosby, Stills i Nashem.
Echo tych klasycznych harmonii wokalnych Zachodniego Wybrzeża doskonale wpisują
się we wdzięczną melodię a znakomity tekst „Stoję nad brzegiem/ Jest tam tak
dobrze/ Wychodzę z wiatrem/ Ale miłość o mnie dba” stanowi obrazowe zakończenie
„Zumy”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz