03 Yonder Stands The Sinner
04 LA
05 Love In Mind
06 Don't Be Denied
07 The Bridge
08 Last Dance
Nie lubię długich recenzji o jakiejś płycie. One zniechęcają mnie i raczej czytam je pobieżnie. Dlatego umówny się, że to co teraz opiszę jest historią.
Mamy 1972 rok.
Neil Young wciąż leżał na swoim ranczu Broken Arrow, na południe od San Francisco, dochodząc do siebie po operacji kręgosłupa, kiedy „Harvest” uczynił go najlepiej sprzedającym się artystą solowym na świecie. Podczas długich miesięcy rekonwalescencji, pojawiły się głosy domagające się trasy koncertowej. Young sam wiedział, że po fenomenalnym sukcesie albumu można zarobić duże pieniądze jadąc w Stany. Jego wytwórnia płytowa była tak głodna kontynuacji, że w listopadzie 1972 roku wydała ścieżkę dźwiękową z filmu „Journey Through The Past”. Był to worek starych utworów, studyjnych odrzutów, kilka kawałków z koncertów, fragmenty „Mesjasza” Haendla, cover The Beach Boys i tylko jedna nowa piosenka „Soldier”. Young nie chciał jej wydawać, ale szefowie Warner Bros powiedzieli mu, że będą dystrybuować film, jeśli da im tą ścieżkę. Później próbowali zrobić z tego nowy album artysty a projekcję filmu zaniechali. Wściekły na dwulicowość wytwórni Young zaczął gromadzić na swoim ranczu dużą ekipę techników, aby przygotować się do trzymiesięcznej trasy, najdłuższej z dotychczasowych, podczas której miał grać co noc dla publiczności liczącej do 20 000 osób na stadionach sportowych, arenach koszykarskich i lodowiskach hokejowych. W Broken Arrow zjawili się też muzycy The Stary Gators, zespołu, który zagrał na „Harvest”, perkusista Kenny Buttrey, basista Tim Drummond, Ben Keith grający na pedal steel guitar oraz Jack Nitzsche, producent i aranżer, który po raz pierwszy współpracował z Youngiem przy jego epopei Buffalo Springfield „Expecting To Fly”. To właśnie oni mieli być jego zespołem wspierającym podczas nadchodzącej trasy.
Ale
najpierw w studio A&M w Los Angeles Young nagrał cztery akustyczne dema:
„Letter From Nam”, „Last Dance”, „Come Along And Say You Will” i „The Bridge”.
W Broken Arrow pracował nad kolejnymi utworami, które miały trafić na album. W
miarę jak trwały nagrania i próby oraz świadomość rozpoczęcia trasy koncertowej
muzyk coraz bardziej martwił się o swoją kondycję fizyczną. Nie grał na gitarze
elektrycznej na scenie od czasu koncertu CSN&Y w Minneapolis 9 lipca 1970
roku. Przez większość ostatnich dwunastu miesięcy, z powodu wyniszczającego go schorzenia
kręgosłupa, musiał nosić ortezę na plecy, która sprawiała, że gra na gitarze
była bolesna. Kiedy trasa się zbliżała zaczął obawiać się, że nie będzie w
stanie sam udźwignąć całego występu. Zadzwonił do Danny’ego Whittena,
gitarzysty Crazy Horse, których Young z dumą określał jako „amerykańskich
Rolling Stones” i którzy przez całą jego karierę byli najbardziej
spektakularnymi muzycznymi sparingpartnerami. Jednak z powodu uzależnienia
Whittena od heroiny, Neil zwolnił cały zespół. Danny miał problem z którym nie
mógł sobie poradzić. Jego życie wkrótce stało się jedną długą narkotykową
popijawą. Jego heroinowy nałóg pogłębił się do tego stopnia, że Crazy Horse nie
mogąc dłużej z nim współpracować, zwolnili go podczas trasy promującej ich
tytułowy debiut. Whitten pogrążał się coraz głębiej w narkotycznym zapomnieniu.
Kiedy nie ćpał, ostro pił. Odpowiadając na wezwanie Younga, by dołączył do
niego, Whitten powiedział, że jest czysty, że w końcu odstawił heroinę. Był
jednak w rozsypce, nie potrafił nauczyć się swoich partii i nadal brał, jak
twierdzi Nitzsche. Neil zaoferował swojemu przyjacielowi koło ratunkowe, drogę
wyjścia z narkotyków i powrotu do muzyki. Ale Whitten był już za daleko
posunięty. W listopadzie 1972 roku Young podjął bolesną decyzję i zwolnił go z pracy.
Dał Whittenowi 50 dolarów i bilet lotniczy z powrotem do Los Angeles. Jeszcze
tej samej nocy Whitten śmiertelnie przedawkował mieszaninę alkoholu i valium.
Young był zdruzgotany. Obwiniał się o śmierć Whittena, popadł w depresyjny
nastrój, który towarzyszył mu podczas trasy koncertowej. Ben Keith mówił, że
śmierć Danny’ego położyła się cieniem na wszystkim. Już pierwsze koncerty były
napięte a Young opisał je później jako najgorsze w swojej karierze. Pokłócony z
zespołem, z powodu ich żądań większych pieniędzy iż te, na które pierwotnie się
umówili, trzymał się od nich z daleka. Mieszkał na oddzielnych piętrach w
hotelach, a po większości występów wracał do swojego pokoju, by upić się
tequilą i naćpać trawką. Po kilku występach Young stał się sfrustrowany
sposobem, w jaki grał zespół oraz zachowaniem publiczności. Rozproszeni i
hałaśliwi podczas akustycznych fragmentów, niespokojni i nieuważni w innych
miejscach. Większość z nich przyszła posłuchać piosenek z „Harvest”, a ich
obojętność w trakcie grania nieznanych utworów doprowadzała Younga do szału.
Beształ publikę i wdawał się z nimi w pyskówki. Niejednokrotnie, rozwścieczony
schodził ze sceny i zabierał ze sobą zaskoczony zespół z którym zresztą też
miał na pieńku. Kenny Buttrey jako muzyk sesyjny miał niewielu równych sobie,
jednak nic, co grał na trasie nie zadowalało Neila, nie było wystarczająco
głośne, mimo że używał coraz większych pałek i uderzał w bębny tak mocno, że
krwawiły mu ręce. Po 33 koncertach zastąpił go Johnny Barbata.
Był
jeszcze jeden punkt zapalny. 31 marca trasa Time Fades Away zagościła w Oakland
Coliseum, gdzie podczas wersji „Southern Man” Young zobaczył policjanta, który
rzucił się na jakąś dziewczynę. „Nie mogę, kurwa, śpiewać, gdy to się dzieje” –
oznajmił odwracając się do wyjścia, podczas gdy rozwścieczony tłum obrzucił
scenę butelkami.
„To była
dziwna noc”, wspomina Barbata. „Miał już za sobą swój akustyczny set, a my
weszliśmy i wykonaliśmy jedną piosenkę. Policjant zaczepiał jakąś dziewczynę w
pierwszym rzędzie i to wkurzyło Neila. Nie mógł się skupić, więc po prostu
kazał zespołowi zejść ze sceny. Musiał mi to powiedzieć dwa razy, byłem w szoku
– „Barbata, idziemy, Barbata, idziemy””.
Trzy noce
później, 3 kwietnia w Salt Lake City, po dokładnie 90 dniach, trasa Time Fades
Away wreszcie, ku uldze wszystkich dobiegła końca.
Po
powrocie do Broken Arrow nastrój Younga był ponury. Nadal rozmyślał nad
śmiercią Whittena, która nabrała symbolicznego znaczenia.
Young:
„Wydawało mi się, że to naprawdę symbolizowało wiele z tego co się działo. To
była wolność lat 60-tych, wolna miłość, narkotyki i wszystko… To była cena. To
jest twój rachunek. Przyjaciele, młodzi faceci umierający, dzieciaki, które
nawet nie wiedziały co robią. Uderzyło mnie to mocno”.
Na
początku 1971 roku Warner Bros zapowiedziało wydanie podwójnego koncertowego
albumu. Jednak nie został on nigdy wydany. Teraz Young ponownie zaczął rozważać
wydanie takiej płyty. Szukał czegoś
innego.
Pomimo
ogromnego kontrastu w stosunku do „Harvest”, „Time Fades Away” nie jest złą
płytą. Po prostu ma ona złą reputację. Muzyka Younga była w tym czasie mroczna,
rozpaczliwa i momentami przygnębiająca, ale wciąż tak silna jak zawsze.
Album
rozpoczyna utwór tytułowy, szybki, brzmiący jak country rocker. To gorączkowa
narracja o ćpunach, politykach i wojsku, przeplatana dialogiem pomiędzy
krnąbrnym synem a słabym, błagającym ojcem. Szaleńczy fortepian napędza całość
a gitara już zaczyna smażyć jak na Younga przystało. „Yonder Stands The Sinner”
jest nie mniej pokrzepiający. Obłąkany 12-taktowy wykop dodatkowo nasilony jest
zniekształconym wokalem, gdy śpiewa: „Grzeszniku, za czym musisz uciekać?/ Dzwony
kościelne zadzwoniły, gdy wypowiedział to imię/ Oto stoi grzesznik/ Woła moje
imię bez dźwięku”. „LA” idzie jeszcze głębiej. Przenosi elementarne poczucie
dobra i zła do nowych, gniewnych granic. „Kiedy przedmieścia zostaną zbombardowane,
a autostrady zatłoczone/ I góry wybuchają, a dolina jest wessana/ w pęknięcia w
ziemi/ czy w końcu zostanę przez Ciebie wysłuchany?”. Bud Scoppa z „Uncut”
pisząc o tym numerze porównał Younga do „neo-izraelskiego proroka, ostrzegającego
niesłuchające masy przed nieuchronną apokalipsą”. „LA” brzmi trochę jak „Cowgirl
in the Sand”, który również łączy ciężkie, tłuste riffy z chytrymi tekstami i
czystymi gitarowymi naleciałościami. I to działa.
Trzy
ballady na płycie – „Journey Through The Past”, przedstawiona jako „piosenka
bez domu”, „The Bridge” i przepiękna „Love in Mind” – oferują nieco
wytchnienia. Pierwsza jest solowym numerem fortepianowym, z rozpaczliwym
wokalem opowiadającym o pragnieniu powrotu Neila do przeszłości i wszystkich
dobrych czasów.
Jednak
nadszarpnięty stan psychiczny Younga najdobitniej reprezentują dwa długie
utwory, otwierające i zamykające drugą stronę. „Don’t Be Denied”, napisany
dzień po śmierci Whittena, jest graficznie autobiograficzny, wywodzący się bezpośrednio
z „Helpless”. Jego cztery zwrotki dotyczą dzieciństwa Younga, rozwodu rodziców,
trudnego dorastania, rozczarowania młodzieńczym optymizmem i odkupienia, jakie
daje muzyka. Pojawia się tu gitara slide Bena Keith, a Graham Nash i David
Crosby wspierają kolegę wokalnie i gitarowo. Refren jest chwytliwy a utwór jako
całość ma coś w rodzaju hymnu. „Time Fades Away” kończy „Last Dance” (pasuje,
co?). To ośmiominutowy epicki numer, ciężki jak poprzednie i bardzo groźnie brzmiący.
Tekst piosenki to krytyka „prostego” stylu życia, trwającego od dziewiątej do
piątej. Ale Young nie jest przekonany, że alternatywny sposób na życie, który
proponuje jest bardziej satysfakcjonujący niż to, co teoretycznie krytykuje.
Jego nagłe przyznanie się do tego jest zaskakujące. Utwór pod wieloma względami
zmierza ku przewidywalnemu końcowi, a zespół jest na skraju spakowania walizek,
gdy Young dostaje skądś drugi wiatr. „Nie, nie, nie, nie” zaczyna śpiewać,
chrypiąc, najwyraźniej odrzucając przesłanie piosenki. „Nie, nie, nie, nie”,
dochodzą sprzężone dźwięki gitary a całość jest blisko bycia poza kontrolą. „Sing
with us, c’mon!” krzyczy Nash do publiczności, która siedząc w dużej mierze
bardziej jest przerażona niż zadowolona. Utwór kończy się w swego rodzaju wyczerpanym chaosie,
pozostawiając za sobą złowieszczą ciszę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz