niedziela, 24 października 2021

NEIL YOUNG - Time Fades Away /1973/

 


01 Time Fades Away
02 Journey Through The Past
03 Yonder Stands The Sinner
04 LA
05 Love In Mind
06 Don't Be Denied
07 The Bridge
08 Last Dance


Nie lubię długich recenzji o jakiejś płycie. One zniechęcają mnie i raczej czytam je pobieżnie. Dlatego umówny się, że to co teraz opiszę jest historią.

Mamy 1972 rok.

Neil Young wciąż leżał na swoim ranczu Broken Arrow, na południe od San Francisco, dochodząc do siebie po operacji kręgosłupa, kiedy „Harvest” uczynił go najlepiej sprzedającym się artystą solowym na świecie. Podczas długich miesięcy rekonwalescencji, pojawiły się głosy domagające się trasy koncertowej. Young sam wiedział, że po fenomenalnym sukcesie albumu można zarobić duże pieniądze jadąc w Stany. Jego wytwórnia płytowa była tak głodna kontynuacji, że w listopadzie 1972 roku wydała ścieżkę dźwiękową z filmu „Journey Through The Past”. Był to worek starych utworów, studyjnych odrzutów, kilka kawałków z koncertów, fragmenty „Mesjasza” Haendla, cover The Beach Boys i tylko jedna nowa piosenka „Soldier”. Young nie chciał jej wydawać, ale szefowie Warner Bros powiedzieli mu, że będą dystrybuować film, jeśli da im tą ścieżkę. Później próbowali zrobić z tego nowy album artysty a projekcję filmu zaniechali. Wściekły na dwulicowość wytwórni Young zaczął gromadzić na swoim ranczu dużą ekipę techników, aby przygotować się do trzymiesięcznej trasy, najdłuższej z dotychczasowych, podczas której miał grać co noc dla publiczności liczącej do 20 000 osób na stadionach sportowych, arenach koszykarskich i lodowiskach hokejowych. W Broken Arrow zjawili się też muzycy The Stary Gators, zespołu, który zagrał na „Harvest”, perkusista Kenny Buttrey, basista Tim Drummond, Ben Keith grający na pedal steel guitar oraz Jack Nitzsche, producent i aranżer, który po raz pierwszy współpracował z Youngiem przy jego epopei Buffalo Springfield „Expecting To Fly”. To właśnie oni mieli być jego zespołem wspierającym podczas nadchodzącej trasy.

Ale najpierw w studio A&M w Los Angeles Young nagrał cztery akustyczne dema: „Letter From Nam”, „Last Dance”, „Come Along And Say You Will” i „The Bridge”. W Broken Arrow pracował nad kolejnymi utworami, które miały trafić na album. W miarę jak trwały nagrania i próby oraz świadomość rozpoczęcia trasy koncertowej muzyk coraz bardziej martwił się o swoją kondycję fizyczną. Nie grał na gitarze elektrycznej na scenie od czasu koncertu CSN&Y w Minneapolis 9 lipca 1970 roku. Przez większość ostatnich dwunastu miesięcy, z powodu wyniszczającego go schorzenia kręgosłupa, musiał nosić ortezę na plecy, która sprawiała, że gra na gitarze była bolesna. Kiedy trasa się zbliżała zaczął obawiać się, że nie będzie w stanie sam udźwignąć całego występu. Zadzwonił do Danny’ego Whittena, gitarzysty Crazy Horse, których Young z dumą określał jako „amerykańskich Rolling Stones” i którzy przez całą jego karierę byli najbardziej spektakularnymi muzycznymi sparingpartnerami. Jednak z powodu uzależnienia Whittena od heroiny, Neil zwolnił cały zespół. Danny miał problem z którym nie mógł sobie poradzić. Jego życie wkrótce stało się jedną długą narkotykową popijawą. Jego heroinowy nałóg pogłębił się do tego stopnia, że Crazy Horse nie mogąc dłużej z nim współpracować, zwolnili go podczas trasy promującej ich tytułowy debiut. Whitten pogrążał się coraz głębiej w narkotycznym zapomnieniu. Kiedy nie ćpał, ostro pił. Odpowiadając na wezwanie Younga, by dołączył do niego, Whitten powiedział, że jest czysty, że w końcu odstawił heroinę. Był jednak w rozsypce, nie potrafił nauczyć się swoich partii i nadal brał, jak twierdzi Nitzsche. Neil zaoferował swojemu przyjacielowi koło ratunkowe, drogę wyjścia z narkotyków i powrotu do muzyki. Ale Whitten był już za daleko posunięty. W listopadzie 1972 roku Young podjął bolesną decyzję i zwolnił go z pracy. Dał Whittenowi 50 dolarów i bilet lotniczy z powrotem do Los Angeles. Jeszcze tej samej nocy Whitten śmiertelnie przedawkował mieszaninę alkoholu i valium. Young był zdruzgotany. Obwiniał się o śmierć Whittena, popadł w depresyjny nastrój, który towarzyszył mu podczas trasy koncertowej. Ben Keith mówił, że śmierć Danny’ego położyła się cieniem na wszystkim. Już pierwsze koncerty były napięte a Young opisał je później jako najgorsze w swojej karierze. Pokłócony z zespołem, z powodu ich żądań większych pieniędzy iż te, na które pierwotnie się umówili, trzymał się od nich z daleka. Mieszkał na oddzielnych piętrach w hotelach, a po większości występów wracał do swojego pokoju, by upić się tequilą i naćpać trawką. Po kilku występach Young stał się sfrustrowany sposobem, w jaki grał zespół oraz zachowaniem publiczności. Rozproszeni i hałaśliwi podczas akustycznych fragmentów, niespokojni i nieuważni w innych miejscach. Większość z nich przyszła posłuchać piosenek z „Harvest”, a ich obojętność w trakcie grania nieznanych utworów doprowadzała Younga do szału. Beształ publikę i wdawał się z nimi w pyskówki. Niejednokrotnie, rozwścieczony schodził ze sceny i zabierał ze sobą zaskoczony zespół z którym zresztą też miał na pieńku. Kenny Buttrey jako muzyk sesyjny miał niewielu równych sobie, jednak nic, co grał na trasie nie zadowalało Neila, nie było wystarczająco głośne, mimo że używał coraz większych pałek i uderzał w bębny tak mocno, że krwawiły mu ręce. Po 33 koncertach zastąpił go Johnny Barbata.

Był jeszcze jeden punkt zapalny. 31 marca trasa Time Fades Away zagościła w Oakland Coliseum, gdzie podczas wersji „Southern Man” Young zobaczył policjanta, który rzucił się na jakąś dziewczynę. „Nie mogę, kurwa, śpiewać, gdy to się dzieje” – oznajmił odwracając się do wyjścia, podczas gdy rozwścieczony tłum obrzucił scenę butelkami.

„To była dziwna noc”, wspomina Barbata. „Miał już za sobą swój akustyczny set, a my weszliśmy i wykonaliśmy jedną piosenkę. Policjant zaczepiał jakąś dziewczynę w pierwszym rzędzie i to wkurzyło Neila. Nie mógł się skupić, więc po prostu kazał zespołowi zejść ze sceny. Musiał mi to powiedzieć dwa razy, byłem w szoku – „Barbata, idziemy, Barbata, idziemy””.

Trzy noce później, 3 kwietnia w Salt Lake City, po dokładnie 90 dniach, trasa Time Fades Away wreszcie, ku uldze wszystkich dobiegła końca.

Po powrocie do Broken Arrow nastrój Younga był ponury. Nadal rozmyślał nad śmiercią Whittena, która nabrała symbolicznego znaczenia.

Young: „Wydawało mi się, że to naprawdę symbolizowało wiele z tego co się działo. To była wolność lat 60-tych, wolna miłość, narkotyki i wszystko… To była cena. To jest twój rachunek. Przyjaciele, młodzi faceci umierający, dzieciaki, które nawet nie wiedziały co robią. Uderzyło mnie to mocno”.

Na początku 1971 roku Warner Bros zapowiedziało wydanie podwójnego koncertowego albumu. Jednak nie został on nigdy wydany. Teraz Young ponownie zaczął rozważać wydanie takiej płyty. Szukał  czegoś innego.

Pomimo ogromnego kontrastu w stosunku do „Harvest”, „Time Fades Away” nie jest złą płytą. Po prostu ma ona złą reputację. Muzyka Younga była w tym czasie mroczna, rozpaczliwa i momentami przygnębiająca, ale wciąż tak silna jak zawsze.

Album rozpoczyna utwór tytułowy, szybki, brzmiący jak country rocker. To gorączkowa narracja o ćpunach, politykach i wojsku, przeplatana dialogiem pomiędzy krnąbrnym synem a słabym, błagającym ojcem. Szaleńczy fortepian napędza całość a gitara już zaczyna smażyć jak na Younga przystało. „Yonder Stands The Sinner” jest nie mniej pokrzepiający. Obłąkany 12-taktowy wykop dodatkowo nasilony jest zniekształconym wokalem, gdy śpiewa: „Grzeszniku, za czym musisz uciekać?/ Dzwony kościelne zadzwoniły, gdy wypowiedział to imię/ Oto stoi grzesznik/ Woła moje imię bez dźwięku”. „LA” idzie jeszcze głębiej. Przenosi elementarne poczucie dobra i zła do nowych, gniewnych granic. „Kiedy przedmieścia zostaną zbombardowane, a autostrady zatłoczone/ I góry wybuchają, a dolina jest wessana/ w pęknięcia w ziemi/ czy w końcu zostanę przez Ciebie wysłuchany?”. Bud Scoppa z „Uncut” pisząc o tym numerze porównał Younga do „neo-izraelskiego proroka, ostrzegającego niesłuchające masy przed nieuchronną apokalipsą”. „LA” brzmi trochę jak „Cowgirl in the Sand”, który również łączy ciężkie, tłuste riffy z chytrymi tekstami i czystymi gitarowymi naleciałościami. I to działa.

Trzy ballady na płycie – „Journey Through The Past”, przedstawiona jako „piosenka bez domu”, „The Bridge” i przepiękna „Love in Mind” – oferują nieco wytchnienia. Pierwsza jest solowym numerem fortepianowym, z rozpaczliwym wokalem opowiadającym o pragnieniu powrotu Neila do przeszłości i wszystkich dobrych czasów.

Jednak nadszarpnięty stan psychiczny Younga najdobitniej reprezentują dwa długie utwory, otwierające i zamykające drugą stronę. „Don’t Be Denied”, napisany dzień po śmierci Whittena, jest graficznie autobiograficzny, wywodzący się bezpośrednio z „Helpless”. Jego cztery zwrotki dotyczą dzieciństwa Younga, rozwodu rodziców, trudnego dorastania, rozczarowania młodzieńczym optymizmem i odkupienia, jakie daje muzyka. Pojawia się tu gitara slide Bena Keith, a Graham Nash i David Crosby wspierają kolegę wokalnie i gitarowo. Refren jest chwytliwy a utwór jako całość ma coś w rodzaju hymnu. „Time Fades Away” kończy „Last Dance” (pasuje, co?). To ośmiominutowy epicki numer, ciężki jak poprzednie i bardzo groźnie brzmiący. Tekst piosenki to krytyka „prostego” stylu życia, trwającego od dziewiątej do piątej. Ale Young nie jest przekonany, że alternatywny sposób na życie, który proponuje jest bardziej satysfakcjonujący niż to, co teoretycznie krytykuje. Jego nagłe przyznanie się do tego jest zaskakujące. Utwór pod wieloma względami zmierza ku przewidywalnemu końcowi, a zespół jest na skraju spakowania walizek, gdy Young dostaje skądś drugi wiatr. „Nie, nie, nie, nie” zaczyna śpiewać, chrypiąc, najwyraźniej odrzucając przesłanie piosenki. „Nie, nie, nie, nie”, dochodzą sprzężone dźwięki gitary a całość jest blisko bycia poza kontrolą. „Sing with us, c’mon!” krzyczy Nash do publiczności, która siedząc w dużej mierze bardziej jest przerażona niż zadowolona. Utwór kończy się w  swego rodzaju wyczerpanym chaosie, pozostawiając za sobą złowieszczą ciszę. 







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz