niedziela, 7 sierpnia 2022

THE YARDBIRDS - Roger The Engineer /1966/

 


1. Lost Women
2. Over, Under, Sideways Down
3. The Nazz Are Blue
4. I Can't Make Your Way
5. Rack My Mind
6. Farewell
7. Hot House Of Omagarashid
8. Jeff's Boogie
9. He's Always There
10. Turn Into Earth
11. What Do You Want
12. Ever Since The World Began


No cóż, oni powinny być klasykami i ich sława sięgać miała obu stron oceanu. Jednak The Yardbirds najbardziej znany jest z tego, że grało tam trzech wybitnych gitarzystów, z których ostatni Jimmy Page, przekształcił zespół w Led Zeppelin. Gdy słucham ich nagrań wyczuwam ogromny potencjał muzyków (co dowiodły późniejsze lata) i bardzo boleję nad zmarnowaniem kariery tej grupy.

Jeden z najbardziej przełomowych zespołów najbardziej przełomowej dekady muzyki rockowej, raczył nas singlami od „For Your Love” po „Think About It” oferując fantastyczne kombinacje gregoriańskich śpiewów, melodii inspirowanych środkowym wschodem i ostrymi riffami blues-rockowego boomu. Dlaczego więc The Yardbirds nie są darzeni takim szacunkiem jak ich rówieśnicy? Dlaczego jedna z najwspanialszych grup wczesnego muzycznego ataku tak kiepsko poczynała sobie na rynku. Przecież ich albumy posiadające pieniące się garażowe rajdy i eksperymenty psychodeliczne powinny być wygórowaną dostojnością i chlubą każdego miłośnika takiej muzyki. Ale nieudolne (który to już raz) zarządzanie i brak zdecydowania managementu czy idziemy w stronę komercji czy bardziej ambitnej ścieżki doprowadziły do upadku i zgliszcz. Na szczęście jak feniks za chwilę nastąpiło pełne odrodzenie, ale to już inna historia.

W 1966 roku The Yardbirds wydali swój najsilniejszy album w historii, zatytułowany „The Yardbirds”, ale stał się on znany jako „Roger the Engineer” ze względu na szkic (narysowany przez gitarzystę Chrisa Dreja) na okładce albumu, przedstawiający Rogera Camerona, inżyniera albumu. Współproducentem płyty był basista grupy Paul Samwell-Smith, który wkrótce opuścił zespół i został zastąpiony przez Jimmy’ego Page’a, który zastępował go na basie do czasu, gdy Dreja opanował ten instrument. Jednak centralnym wpływem, który ukształtował brzmienie tej płyty, jest innowacyjność i eksperymenty głównego gitarzysty Jeffa Becka. Jego ciężki blues i zniekształcenia gitary są przez wielu uważane za najwcześniejsze dźwięki heavy metalowe.

Ciekawość słuchania albumu potęguje już otwieracz, „Lost Women”. Napędzany linią basu i fantastyczną dynamiką leci prosto ku części środkowej gdzie harmonijka przejmuje solo a gitara tnie pojedyncze akordy aż do kulminacji, przy czym zwróć uwagę na dalsze pochody basu i perkusji. To jest klasyk na miarę „Good Times, Bad Times”. Ale gdy „Lost Women” reprezentuje ścieżkę mocno rockową tak „Over, Under, Sideways Down” zagląda w rejony psychodeliczne. Rozpoczynając od kolejnego pamiętnego, zainspirowanego wschodem riffu, wspomaganego przez klaskanie i skandowanie „Hey!” w tle, Relf maluje obraz młodzieńczej bujności i niepewności w swingującym Londynie. Po skocznym refrenie, następuje nagły spadek tempa, gdzie Relf śpiewa „Wheeennn will it ennnddd”, a wokal w tle oddaje się swojemu gregoriańskiemu fetyszowi. Prawie tak szybko jak się zaczęło, zespół wraca do otwierającego riffu, a także do reszty zagrywek, dając na zakończenie krótkie ale treściwe gitarowe solo aż po wyciszenia. Utwór popowy? No tak, ale tu masz też dowód na to, że pop może być pomysłowy i ekscytujący.

Jedyny wypad Jeffa Becka na główny wokal ma miejsce w psychodeliczno-bluesowym numerze „The Nazz Are Blue”, który jest przykładem lepszych rezultatów eksperymentów na tym albumie. Gdy głos może lekko razić, my wiemy co jest prawdziwą siłą pana Becka. Otóż podczas solówki gitarowej znowu udaje mu się pokazać swoją sprawność w nieoczekiwany sposób – ponad połowę solówki zajmuje pojedyncza nuta podtrzymująca. Biorąc pod uwagę, że rockowe umiejętności gitarowe często  mierzy się w milach na godzinę, wspaniale jest usłyszeć prawdziwego mistrza, który ujawnia moc, jaką może mieć pojedyncza nuta, gdy jest właściwie użyta.

Większość pozostałych utworów na albumie generalnie podąża za wzorcem ustanowionym przez te trzy początkowe piosenki, chociaż są i inne perełki. „Hot House of Omagarashid” to piosenka tak szalona jak jej tytuł, pełna bulgoczących efektów dźwiękowych, pulsującej perkusji i nonsensownych wokali. No i jest oczywiście ciężka i awanturnicza gitara solowa, która kładzie gorące solo na końcu numeru. Kolejnym dziwakiem jest „He’s Always There” mający psychodeliczny charakter numer ten pretenduje do klasyka gatunku. Jedynym minusem jego jest solo Jeffa, które po prostu kończy się za wcześnie.

Różnorodność płyty potwierdzają między innymi takie numery, jak: „Jeff’s Boogie” z fajnymi zagrywkami gitarzysty czy „I Can’t Make Your Way” penetrujący folkowe rejony, z wieloma harmoniami wokalnymi i harmonijką Relfa.

Odważny album „Roger the Engineer” został opisany jako ciężka, bluesowa wersja albumu Beatlesów. Niestety, The Yardbirds już nigdy nie nagrają takiego albumu. W październiku 1966 roku Beck odszedł z grupy, a inicjatywę przejął Page jako główny gitarzysta i producent. Przez następne dwa lata oryginalny The Yardbirds rozpadał się a niezrażony Page kontynuował działalność z uporem maniaka, zastępując odchodzących kolegów Robertem Plantem, Johnem Bonhamem i Johnem Paulem Jonesem, tworząc The New Yardbirds, który ostatecznie stał się Led Zeppelin. 












Brak komentarzy:

Prześlij komentarz