No cóż, oni powinny być klasykami i ich sława
sięgać miała obu stron oceanu. Jednak The Yardbirds najbardziej znany jest z
tego, że grało tam trzech wybitnych gitarzystów, z których ostatni Jimmy Page,
przekształcił zespół w Led Zeppelin. Gdy słucham ich nagrań wyczuwam ogromny
potencjał muzyków (co dowiodły późniejsze lata) i bardzo boleję nad
zmarnowaniem kariery tej grupy.
Jeden z najbardziej przełomowych zespołów
najbardziej przełomowej dekady muzyki rockowej, raczył nas singlami od „For
Your Love” po „Think About It” oferując fantastyczne kombinacje gregoriańskich
śpiewów, melodii inspirowanych środkowym wschodem i ostrymi riffami
blues-rockowego boomu. Dlaczego więc The Yardbirds nie są darzeni takim
szacunkiem jak ich rówieśnicy? Dlaczego jedna z najwspanialszych grup wczesnego
muzycznego ataku tak kiepsko poczynała sobie na rynku. Przecież ich albumy
posiadające pieniące się garażowe rajdy i eksperymenty psychodeliczne powinny
być wygórowaną dostojnością i chlubą każdego miłośnika takiej muzyki. Ale nieudolne
(który to już raz) zarządzanie i brak zdecydowania managementu czy idziemy w
stronę komercji czy bardziej ambitnej ścieżki doprowadziły do upadku i
zgliszcz. Na szczęście jak feniks za chwilę nastąpiło pełne odrodzenie, ale to
już inna historia.
W 1966 roku The Yardbirds wydali swój najsilniejszy
album w historii, zatytułowany „The Yardbirds”, ale stał się on znany jako
„Roger the Engineer” ze względu na szkic (narysowany przez gitarzystę Chrisa
Dreja) na okładce albumu, przedstawiający Rogera Camerona, inżyniera albumu.
Współproducentem płyty był basista grupy Paul Samwell-Smith, który wkrótce
opuścił zespół i został zastąpiony przez Jimmy’ego Page’a, który zastępował go
na basie do czasu, gdy Dreja opanował ten instrument. Jednak centralnym wpływem,
który ukształtował brzmienie tej płyty, jest innowacyjność i eksperymenty
głównego gitarzysty Jeffa Becka. Jego ciężki blues i zniekształcenia gitary są
przez wielu uważane za najwcześniejsze dźwięki heavy metalowe.
Ciekawość słuchania albumu potęguje już otwieracz,
„Lost Women”. Napędzany linią basu i fantastyczną dynamiką leci prosto ku
części środkowej gdzie harmonijka przejmuje solo a gitara tnie pojedyncze
akordy aż do kulminacji, przy czym zwróć uwagę na dalsze pochody basu i
perkusji. To jest klasyk na miarę „Good Times, Bad Times”. Ale gdy „Lost Women”
reprezentuje ścieżkę mocno rockową tak „Over, Under, Sideways Down” zagląda w
rejony psychodeliczne. Rozpoczynając od kolejnego pamiętnego, zainspirowanego
wschodem riffu, wspomaganego przez klaskanie i skandowanie „Hey!” w tle, Relf
maluje obraz młodzieńczej bujności i niepewności w swingującym Londynie. Po
skocznym refrenie, następuje nagły spadek tempa, gdzie Relf śpiewa „Wheeennn will
it ennnddd”, a wokal w tle oddaje się swojemu gregoriańskiemu fetyszowi. Prawie
tak szybko jak się zaczęło, zespół wraca do otwierającego riffu, a także do
reszty zagrywek, dając na zakończenie krótkie ale treściwe gitarowe solo aż po
wyciszenia. Utwór popowy? No tak, ale tu masz też dowód na to, że pop może być
pomysłowy i ekscytujący.
Jedyny wypad Jeffa Becka na główny wokal ma miejsce
w psychodeliczno-bluesowym numerze „The Nazz Are Blue”, który jest przykładem
lepszych rezultatów eksperymentów na tym albumie. Gdy głos może lekko razić, my
wiemy co jest prawdziwą siłą pana Becka. Otóż podczas solówki gitarowej znowu
udaje mu się pokazać swoją sprawność w nieoczekiwany sposób – ponad połowę
solówki zajmuje pojedyncza nuta podtrzymująca. Biorąc pod uwagę, że rockowe
umiejętności gitarowe często mierzy się
w milach na godzinę, wspaniale jest usłyszeć prawdziwego mistrza, który ujawnia
moc, jaką może mieć pojedyncza nuta, gdy jest właściwie użyta.
Większość pozostałych utworów na albumie generalnie
podąża za wzorcem ustanowionym przez te trzy początkowe piosenki, chociaż są i
inne perełki. „Hot House of Omagarashid” to piosenka tak szalona jak jej tytuł,
pełna bulgoczących efektów dźwiękowych, pulsującej perkusji i nonsensownych
wokali. No i jest oczywiście ciężka i awanturnicza gitara solowa, która kładzie
gorące solo na końcu numeru. Kolejnym dziwakiem jest „He’s Always There” mający
psychodeliczny charakter numer ten pretenduje do klasyka gatunku. Jedynym
minusem jego jest solo Jeffa, które po prostu kończy się za wcześnie.
Różnorodność płyty potwierdzają między innymi takie
numery, jak: „Jeff’s Boogie” z fajnymi zagrywkami gitarzysty czy „I Can’t Make
Your Way” penetrujący folkowe rejony, z wieloma harmoniami wokalnymi i
harmonijką Relfa.
Odważny album „Roger the Engineer” został opisany
jako ciężka, bluesowa wersja albumu Beatlesów. Niestety, The Yardbirds już
nigdy nie nagrają takiego albumu. W październiku 1966 roku Beck odszedł z
grupy, a inicjatywę przejął Page jako główny gitarzysta i producent. Przez
następne dwa lata oryginalny The Yardbirds rozpadał się a niezrażony Page
kontynuował działalność z uporem maniaka, zastępując odchodzących kolegów
Robertem Plantem, Johnem Bonhamem i Johnem Paulem Jonesem, tworząc The New
Yardbirds, który ostatecznie stał się Led Zeppelin.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz