Gdy lato zamieniło się w jesień w 1973 roku,
osiemnaście miesięcy po tym, jak album „Harvest” trafił do sklepów, Young miał
27 lat. Scena miłości i pokoju nadal funkcjonowała ale złe rzeczy, które
przyniosła zaczynały pokazywać swoją drugą stronę. Gdy osiągasz swoje lata,
pijesz za dużo, bierzesz za dużo narkotyków i przebywasz z ludźmi, którzy robią
to samo spostrzegasz, że niektórzy twoi kumple idą za daleko. Ciała, które w
młodości wydawały się niezniszczalne, zaczynają się poddawać. Dobre czasy nie są
już tak dobre. W sierpniu 1973 roku, kiedy Young rozpoczął sesje z których
powstała większa część „Tonight’s the Night”, znalazł się on w samym sercu
takiej sceny.
Dwa wydarzenia w ciągu poprzednich dziesięciu
miesięcy wstrząsnęły Neilem do głębi i ukształtowały to, jak powstał ten album.
Były to smutne wieści. Najpierw zmarł gitarzysta i przyjaciel Danny Whitten
(opisywałem to wydarzenie przy okazji kilku słów o „On the Beach”)
przedawkowując valium a w czerwcu 1973 roku z powodu przedawkowania heroiny
odszedł Bruce Berry, roadie dla Crosby’ego, Stillsa, Nasha i Younga i
niezapomniany przyjaciel Youngowej sceny w L.A.
Tak więc „Tonight’s the Night” jest obarczony pewną
dozą legendy, a mnóstwo opisów tej płyty stawią ją w charakterze przygnębienia,
mroczności, stracie, zniszczeniu i końcu. Ale tak naprawdę jak słuchasz tego
lp. to masz wrażenie jakbyś uczestniczył w hałaśliwej imprezie zorganizowanej
przez bandę wykolejeńców, którzy bawią się swoim życiem.
Posłuchaj wokalu. W „Mellow My Mind” Neil śpiewa niczym
zamroczony alkoholem gość. Nie lepiej jest w tytułowym. To nie jest zarzut. To
jest wściekłość i jednak ból.
„Tonight’s the Night” jest albumem nie tyle o
śmierci, co o żałobie. I choć chcielibyśmy myśleć o żałobie jako o godnym,
opartym na rytuale działaniu – czarny welon, pełen stół, bliscy na zawołanie –
to prawda jest taka, że żałoba może być niechlujna i wymykać się spod kontroli.
Czasami żałoba może nawet wyglądać jak makabryczna celebracja, obejmująca życie
jedną ręką, trzymając w drugiej skuloną postać śmierci. W takim właśnie miejscu
znalazł się Young i jego zespół w tym okresie.
Kilka numerów wydaje się na początku istnieć
bardziej dla grających je ludzi niż dla słuchacza, ale to poczucie wspólnoty
między muzykami okazuje się być ogromną częścią uroku. „Speakin’ Out” to dźwięk
zespołu, który czuje swoją drogę przez najbardziej podstawowe zmiany nut, ale
nie to jest najważniejsze. Znaczenie leży w słuchaniu tych ludzi w tym
pomieszczeniu, grających razem, w uczuciu, które wyczarowują swoją obecnością.
Piękno muzyki leży w jej niedoskonałościach. W wspomnianym już „Mellow My Mind”,
który ma niedokończony charakter, napięcie wywołuje wokal, który jest tak
wyczuwalny, że każda zwrotka nabrzmiewa bólem, co jest niemal nieznośnie
poruszające.
„Roll Another Number (For the Road)” to piosenka o
końcu długiej nocy obezwładniającego upojenia alkoholowego w wykonaniu zespołu,
który brzmi jakby właśnie doświadczył tej długiej nocy.
Neil zawsze był prawdziwym wyznawcą pokolenia
hipisów, ale tutaj spojrzał na to bardziej trzeźwo. „Nie wrócę na Woodstock przez
jakiś czas”, śpiewa w „Roll Another Number”, wyjaśniając, że jest „milion mil
od tamtego dnia”. Droga, którą przebyło tak wielu z jego pokolenia,
doprowadziła go tutaj, pijanego na ciemnej scenie, śpiewającego piosenki o
śmierci i bezsensownej stracie.
Wyczarowujący piękno Ben Keith, grając na pedal
steel, zapewnia warstwę napięcia w stosunku do często niechlujnej gry i szorstkiego
brzmienia. W jego rękach dźwięki pedal steel nadają każdej piosence symfoniczną
wielkość, a także poczucie życiowej godności. Popisowym numerem jest „Albuquerque”.
Podczas gdy Young śpiewa o znikającym zachodnim krajobrazie, Keith wyczarowuje
ogromne cumulusy, nadając im podskórny żal.
Stratę Whittena honoruje włączenie do albumu
piosenki „Come on Baby, Let’s Go”, którą skomponował wraz z Youngiem i Crazy
Horse w 1970 roku. Śmierć Whittena wydaje się niemożliwa, gdy ta piosenka tętni
wielkim życiem. To zarówno celebracja, jak i lament. Słychać ich głosy w
refrenie, słychać tych dwóch muzyków uświadamiających sobie w jednej chwili
potęgę tego, co mogą zrobić razem. A album bierze tę ideę jako całość i
rozszerza ją na nas. Ten rockowy show zaprojektowany został tak abyśmy czuli
się jak na seansie obcowania ze zmarłymi.
Ale w końcu „Tonight’s the Night” to tak naprawdę
płyta o życiu. Jak pijak pod koniec długiej nocy lub bokser ledwo trzymający
się na nogach, płyta zatacza się, potyka i rzuca do przodu. Ten chwiejny chód
może być oznaką uszkodzenia lub kontuzji, może być również znakiem sprzeciwu.
Ponieważ jakaś siła, czy to zewnątrz, czy to coś, co sam na siebie sprowadzasz,
próbuje cię sparaliżować. Ale tu musisz już sam się zatrzymać i zastanowić, bo
wybrać drogę jest łatwo, problemem jest, aby była ona właściwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz