02. Cripple Creek (2:13)
03. Diana (3:29)
04. Margaret- Tiger Rug (2:13)
05. Weighted Down (The Prison Song) (6:23)
06. War In Peace (4:02)
07. Broken Heart (3:26)
08. All Come to Meet Her (2:00)
09. Books of Moses (2:41)
10. Dixie Peach Promenade (Yin for Yang) (2:50)
11. Lawrence of Euphoria (1:27)
12. Grey/Afro (9:38)
Czy „Oar” jest najgorszą płytą jaką Columbia
wydała, czy też może arcydziełem pochłoniętym przez koloryt kwasu i różnych
dziwnych wizji. Skip Spence znany ze swojej pracy na debiucie Jefferson
Airplane oraz w Moby Grape nagrał ten lp w dość zaskakujących okolicznościach.
Otóż w 1968 roku gdy grupa Moby Grape nagrywała
swoją kolejną płytę, Spence pewnej nocy gdzieś się zawieruszył. Jak opowiadał
jego kolega z zespołu, Peter Lewis: „Skip zabrał się z jakąś czarną wiedźmą,
która nafaszerowała go kwasem, ale nie chodzi tu o LSD, ale o jego potężną
odmianę, która rzekomo wywołała trzydniową fantazję halucynacji i poznawczych
uniesień. Rezultatem była wizja Skipa, że został Antychrystem. Gdy udał się do
hotelu Albert, na rogu Jedenastej i University, dopadł tam portiera i przyłożył
mu siekierę do głowy, stamtąd ruszył do pokoju kumpla z zespołu i wyważył tą
siekierą drzwi. Ale nikogo tam nie było. Wziął więc taksówkę – wiesz wciąż
trzymając w ręce siekierę – i poszybował w górę miasta do CBS Building, gdzie
na pięćdziesiątym piętrze został powalony i aresztowany. Odbył
sześciomiesięczny staż w szpitalu w Bellevue, gdzie uznano go za schizofrenika.
Przez sześć miesięcy wstrzykiwali mu pełno torazyny. No i Skip został
wyautowany. Tego samego dnia gdy go wypuścili, kupił motocykl, pieprzonego
Harleya i pojechał prosto do Nashville, gdzie planował nagrać serię piosenek,
które napisał będąc w szpitalu. Był ubrany jak utrzymuje legenda tylko w
piżamę”. Widzicie to: schizofrenik świeżo po wyjściu z wariatkowa, uradowany na
swoim lśniącym, nowym wieprzu, mknie na południe mając zwężony wzrok,
cyklistówkę na głowie, czarne gogle i piżamę powiewającą na wietrze. To jest
obraz!
Prawdopodobnie nie wszystkie te aspekty są
prawdziwe, ale nie da się ukryć, że Spence jakimś cudem dotarł do Nashville,
gdzie w studiach Columbii nagrał i wyprodukował w ciągu siedmiu dni płytę
„Oar”, grając na niej na każdym instrumencie.
Jak wspomniałem wytwórnia wydała „Oar” 19 maja 1969
roku, bez żadnych fanfar. Był to ich najgorzej sprzedający się album i wkrótce
został usunięty z ich katalogu. Czy słusznie?
Pierwszą cechą wpadającą w ucho przy przesłuchaniu
płyty jest unikalny styl nagrywania: przejrzysty technicznie, ale jednocześnie
upiorny i zakręcony. Z pustymi przestrzeniami pomiędzy mocno przesterowanymi
dźwiękami instrumenty brzmią tak jakby nie były ze sobą zsynchronizowane a
wokalne popisy wplatają się w ten obraz niczym nieoszlifowane diamenty. „Little
Hands”, który otwiera ten album zaczyna się jasną gitarą akustyczną i
wędrującymi elektrycznymi światłami zanim pojawi się ujęcie perkusji. Spence
śpiewa o „małych dłoniach klaszczących na całym świecie”, to jakby opłakiwał stracony
świat dzieciństwa ale niektóre jego opowieści brzmią jak ostrzeżenie: „kaleka
na łożu śmierci zostawił swój wózek inwalidzki tonąc w błocie”. Większość śpiewu
Spence’a jest tylko w połowie zrozumiała. W pięknej, tęsknej „Dianie” jego głos
odpływa, jakby jego umysł był już na innej orbicie. „Margaret-Tiger Rug” i
„Lawrence Of Euphoria” mają w sobie figlarność przedszkolnej rymowanki, podczas
gdy „War Of Peace” to rozmarzony ale i niepokojąco dziwaczny kawałek w którym
bliskie związki instrumentów i wokalu brzmią lirycznie, potęgując dziwności.
Całościowo album z pewnością przemawia (przynajmniej do mnie), pokazując stan
nagrywającego osobnika jako utalentowanego gościa mającego coś do powiedzenia.
Kończący płytę dziewięciominutowy „Grey/Afro” eksploruje nieudany związek,
który narrator próbuje uratować, a wyciszony, uwodzicielski wokal Spence’a
nadaje piosence tajemniczości. Kręta linia basu zakotwicza kompozycję a jego
efektowna perkusja wydaje się nie zwracać uwagi na inne dźwięki. To kolejny
paradoks utwierdzający, że „Oar” jest płytą biegunowych przeciwieństw
umieszczonych obok siebie, drastycznie skaczących pomiędzy tematami i
nastrojami, połączonych jedynie spójnym brzmieniem i podejściem Spence’a. Jego
teksty przybierają najróżniejsze formy i zwroty, ale poczucie wyobcowania
zawsze żywo przez nie przebija.
„Oar” to wyjątkowe dzieło ludzkiej czystości, która
istnieje poza wszelkimi pojęciami otaczającego świata i która prowadzi do
własnej drogi człowieka ogarniętego nową wizją. Niestety, uzależnienia,
hospitalizacje i problemy z zachowaniem jeszcze bardziej zawładnęły życiem
Skipa Spence’a i nigdy nie powrócił on do konsekwentnej aktywności muzycznej.
Gdy legenda „Oar” rosła i zainteresowanie stało się wielkie, Alexander „Skip”
Spence zmarł na raka płuc w 1999 roku, na dwa dni przed swoimi 53 urodzinami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz