"My Mind's Eye".
"Yesterday, Today And Tomorrow".
"That Man".
"My Way Of Giving".
"Hey Girl".
"Tell Me Have You Ever Seen Me".
"Take This Hurt Off Me".
"All Or Nothing".
"Baby Don't You Do It".
"Plum Nellie".
"Sha La La La Lee".
"You've Really Got A Hold On Me".
"What'cha Gonna Do About It".
Dzięki staraniom menedżera Dona Ardena, grupa Small
Faces w 1965 roku podpisała umowę nagraniową z wytwórnią Decca. Już pierwszy
album zespołu przyniósł zadowalające efekty muzyczne. Grupa osiągnęła też spory
sukces a jej popularność bardzo szybko rosła. Żywiołowe występy na żywo
powodowały euforię bywalców ich koncertów a zainteresowanie telewizji i
ukazanie się w programach takich jak: Ready Steady Go! I Tops of the Pops tylko
zwiększyło ich sukces. Szczyt popularności przypadł na sierpień 1966 r., kiedy
to „All or Nothing”, ich piąty singiel, trafił na wierzchołek brytyjskiej listy
przebojów. Mimo, że Small Faces był jednym z najlepiej zarabiających zespołów
koncertowych w kraju chłopaki nadal nie mieli zbyt wielu pieniędzy. W związku z
tym podjęli decyzję zerwania współpracy tak z Ardenem jaki i z wytwórnią Decca.
W czerwcu 1967 roku wyszedł drugi album zespołu zatytułowany „From the
Beginning”, który został wydany bez zgody Small Faces i był aktem zemsty byłego
menedżera za przekazanie interesów Andrew Loog Oldhamowi i Immediate Records.
Płyta ta ukazała się w sklepach na kilka dni przed wydaniem „prawdziwego”
drugiego albumu grupy i zawierała materiał odrzucony z poprzedniej sesji. Biorąc
pod uwagę, co Arden miał z zwyczaju robić z tymi którzy mu przeszkadzali (próba
uduszenia czy wyrzucenia przez okno), można powiedzieć, że zespół wyszedł z
tego bez szwanku.
Ale paradoksalnie „From the Beginning” nieumyślnie
opowiedziało historię brytyjskiego popu połowy lat 60 w mikrokosmosie. Na
przestrzeni 14 utworów można usłyszeć sejsmiczną zmianę punktu ciężkości: od
lekkiego popu, amerykańskiego rhythm and bluesa z domieszką soulu, do
muzycznego wszechświata napędzanego LSD, w którym można bezkarnie śpiewać o
słuchaniu oddychających kwiatów.
Dość nietypowy strumień operowego głosu otwiera
„From the Beginning”, to manewr będący preludium do wspaniałej wersji „Runaway”
Del Shannona. Zachowując strukturę oryginału, Small Faces w zasadzie
zapewniają, że nie będą lepsi od źródła, ale nie poprzestają też na odtwórczym
odtwarzaniu, oferując wariacje, gdy Marriott wymienia się wersami z grupą,
Jones daje popis gry na perkusji, a McLagan zgrabnie wpina się na klawiszach. Część
konfliktu zespołu z Ardenem wiąże się z szybkim wydaniem ”My Mind’s Eye” jako
singla po tym, jak „All or Nothing” zdobyło szczyt. Utwór ten pokazuje, że
grupa ociera się o rodzącą się psychodelię tworząc bogate w harmonie
wykonanie. Ale bardziej otwarcie
psychodeliczny jest „Yesterday, Today and Tomorrow”, który w niespełna dwie
minuty rozwija się jak pąk dojrzałego kwiatu pięknie lawirując wśród dźwięków
typowych dla „Revolver” The Beatles.
I kolejnym przykładem, że taką muzykę trzeba
pokochać jest „That Man”. Folkowe harmonie wokalistów współgrają z sekcją i
pracą w studio. To jest przykład za co kocham swingujący Londyn. Brzmienie i
elementy brytyjskiej psychodelii rozciągają się na przestrzeń lat mojego
słuchania muzyki. Jak pisałem wcześniej ta płyta to przekrój, więc nie może
zabraknąć też i korzeni. „My Way of Giving” łączy zeznania Marriotta i potężne
uderzenie Jonesa jako wokal wspierający, to gratka będąca w stylu Motown.
Chichoczące akordy i grzmoty perkusji w „Tell Me Have You Ever Seen Me”
ujawniają dziwacznie satysfakcjonującą aranżację wokalną. Ten numer pojawi się
na kolejnej płycie grupy, tu w zasadzie jest demo. Napisany wspólnie przez
Covaya i Millera utwór „Come Back and Take This Hurt off Me” jest mięsisty i
pszeniczny i stanowi płynne przejście do (chyba) najważniejszego utworu albumu
i kariery grupy – „All or Nothing”. Wspaniały kawałek, po prostu wspaniały
kawałek. Marriott daje tu całe swoje życie, gdy jego głos wyskakuje z macicy z
siłą porodu, gotując też popisowe solo gitarowe, jako, że grupa zapewnia
klinikę właściwej rockowej dynamiki: organy McLagana są zawsze wysmakowane, bas
Lane’a jest mocny, ale giętki, a Jones bije skórę jak gigant. Numer jeden na
liście? Tak i to bez wątpienia na liście wszechczasów.
Numer „Baby Don’t You Do It” został napisany przez
spółkę Holland-Dozier-Holland i tu gra jak garażowy kombajn sunący wśród łan aż
pod sam las dziewiczy.
Co jeszcze? „Plum Nellie”, ostre rytmy ciągną
klawiszowe popisy McLagana a gitara szaleńczo rwie struny w środku całej
zabawy.
I „Sha-La-La-La-Lee”, znany już z debiutu zespołu.
Kolejny przebój i kolejna rzecz, która słuchając powoduje brak koordynacji
ruchów i chęć gibania się wokół świata. I nic ani nikt mnie nie obchodzi.
W odróżnieniu od „Runaway”, w odczytaniu
kasztanowego „You Really Got a Hold on Me”, McLagan pozwala sobie na swobodny
rajd z polotem przechodząc w podniosłe „What’cha Gonna do About It”. Drugi
numer wydany wcześniej przez Deccę przełamuje schemat powtarzalności, zamykając
„From the Beginning” doskonałym przykładem klasycznego rdzenia zespołu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz