Miałem opisać inną płytę, miał to
być „Something Else by The Kinks”. Gdy wrzuciłem do odtwarzacza płytkę,
pierwszy numer wpieprzył kolano prosto w sufit. Przecież to pełen czadu,
garażowy „Milk Cow Blues”. No tak. Pomyliłem krążki. Ale to nic. The Kinks uwielbiam,
więc nie ma problemu.
Zmiana - to motyw, który
towarzyszy zespołowi od początku kariery, pchając do przodu wielkie rzeczy i po
drodze oferując kilka własnych odjazdów. Z perspektywy czasu wydaje się dziwne
słyszeć, jak The Kinks opowiadają się za potrzebą zmian już na swoim trzecim
albumie – wydanym zaledwie 13 miesięcy po debiucie, no ale to były lata 60-te,
które zmieniały co tydzień oblicza muzyki.
„The Kink Kontroversy” postrzegany
jest jako ostatni z wielkich albumów w stylu „Merseybeat” Kinksów, a ostatnie
nagranie „You Can’t Win” odzwierciedla dźwięk i furię ich rhythm and bluesowych
korzeni. Ta era widoczna jest jeszcze na okładce płyty. Zbliżenie Dave’a
Daviesa w czerwonym swetrze wzmocnionym akordem mocy gitary granym tak szybko,
że jego ręka wciąż jest plamą. Tak brzmiały dwie pierwsze płyty The Kinks,
podobnie jak „Till The End Of The Day” z bliskim riffem „You Really Got Me”.
Jak już pisałem otwierający „Milk
Cow Blues” to jeden z najlepszych numerów otwierających album w historii. Wspaniały
wir agresywnej gitary Dave’a zajmuje tylko dziesięć sekund, aby wprowadzić cię
w gniewną piosenkę. Przekazując całą tłumiona wściekłość, The Kinks
przekształcają nawiedzony bluesowy oryginał Sleepy’ego Johna Estesa w krzykliwy
atak skowronów w pełnym burzy gniewie. Rytmiczna gitara Raya brzmi jak
dokuczliwa żona, doprowadzająca do irytacji niejednego męża. Szalona i
zbuntowana piosenka prowadzi do zabójczego finału, który osiąga prawdziwy
szczyt gniewu, gdy gościnnie Nicky Hopkins nagle pojawia się znikąd na pianinie
i stopniowo lgnie ku delikatnej, wrzącej furii.
Jednak wszystko inne co następuje
po tym numerze to The Kinks w nowym stylu. Stery przejmują bracia Davies i
umiejętnie piszą wspaniałe piosenki. Szczególnie utwory Raya utrzymywały zespół
na powierzchni i przyczyniły się do tego, gdzie The Kinks wylądowali. Melodie
Raya mają dla mnie poczucie nostalgii i melancholii. Kiedy się nad tym
zastanowić, może to mieć wiele wspólnego ze stylem pisania piosenek Briana
Wilsona. Obaj panowie nie boją się wyobcować i zamiast śpiewać o seksie,
narkotykach i rock’n’rollu, piszą oryginalne piosenki, które nie mają nic
wspólnego z czasami, kiedy zostały nagrane i wyprodukowane. Raczej szukają
schronienia w małej wiejskiej chacie lub na samotnej wyspie.
To dlatego dostajesz piosenki
takie, jak „I’m on an Island”, utrzymana w formie calypso tworzy idylliczną
scenerię izolacji i spokoju? Choć mam wątpliwości, nieszczęście czai się.
Przełomem z pewnością są utwory „Where Have All The Good Times Gone” i „The
World Keeps Going Round” w których Ray ujawnia się jako pisarz znużonych,
zrezygnowanych piosenek, których nikt inny nie pisał i niewielu autorom udałoby
się stworzyć tak ładne melodie. Zresztą „Where Have All The Good Times Gone” ma
brzmienie, które wydaje się poprzedzać późniejszego Dylana, z brzęczącymi
gitarami i jękliwym głosem.
A Dave i jego „I Am Free”. Tu
dodaje imponującego, eklektycznego brzmienia i sprawia, że może wędrować
wszędzie gdzie tylko ma ochotę. „The Kink Kontroversy” ukazuje nam jak w
niewiele ponad rok, zespół przeszedł muzycznie i technicznie.
To można usłyszeć w „Till The End
of the Day”, twardym garażowym wykopie wykorzystującym mocne akordy, chwytliwy
refren i słodkie solo. Posłuchaj go do końca gdy zespół przyspieszy tempo!
Bezcenny materiał.
Świetnie sprawdzający się jako
„spokojny po burzy” jest numer „Ring the Bells”. Jej urok może początkowo
umknąć ale po chwili delikatna linia gitary i gruchający wokal Raya sprawia, że
ta głupiutka piosenka o miłości, daje marsz weselny?
I tak jak słuchasz tej płyty to z
łatwością możesz ten przełomowy moment wypatrzeć. Wiele tego co tu jest już za
chwilę znalazło się na światowym rynku. To nie byli naśladowcy. Po prostu
muzyka się rozwijała i inni muzycy podążali tą samą drogą co The Kinks, ale każdy
z nich miał też coś do dodania od siebie i dlatego powstało w tamtych latach
wiele wspaniałej muzyki.
Zespół braci Davies oczywiście nie
byłby taki gdyby nie świetna sekcja rytmiczna, która i tu jak na poprzednich
albumach pokazała fajny drive’a i to specyficzne czucie, tak potrzebne braciom
Davies.
Mick Avory i Pete Quaife
pamiętałem o Was.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz