Don't Bring Me Down
One Monkey Won't Stop the Show
You're on my Mind
Cheating
She'll Return It
Inside Looking Out
See See Rider
Gin House Blues
Maudie
What Am I Living For
Sweet Little Sixteen
I Put a Spell on You
Pewnie już nie raz wspominałem w swoich recenzjach, że połowa lat sześćdziesiątych to najważniejsze lata w historii muzyki popularnej. W bardzo krótkim czasie powstały surrealistyczne prace wielu wykonawców, i to zarówno w Anglii jak i po drugiej stronie Atlantyku. Twórcza ewolucja takich zespołów jak The Beatles czy The Beach Boys ukazuje jak to się wszystko zmieniało w tak krótkim przedziale czasowym. To było jak stworzenie zupełnie nowej planety, po której nastąpiło masowe wymieranie, ponieważ tylko „najlepiej przystosowane” osobniki mogły przetrwać fale artystycznej rewolucji i twórczej transcendencji.
„Animalization” została wydana w czasie, gdy wiele zespołów powoli stojąc w miejscu traciło popularność a co za tym idzie rozpadały się. Grupy takie jak Freddie & The Dreamers, Gerry & The Pacemakers czy Billy J. Kramer & Dakotas nie były w stanie dorównać takim pozycjom jak „Revolver” czy „Pet Sounds”. Ich ckliwe piosenki lekko zabarwione prostym rock and rollem nie utrzymywały artystycznej żywotności tych grup w dojrzewającym i bardziej świadomym artystycznie świecie muzycznym. Potrzeba postępu i ewolucji sprawiły, że 1966 rok stał się kluczowym rokiem dla wszystkich zespołów spod znaku British Invasion, których muzyka zaczynała być słuchana a nie tylko zagłuszana przez fanatyczne wielbicielki zespołów.
Aby zaspokoić potrzeby oświeconej publiczności, The Animals nagrało „Animalization”.
Pierwszą rzeczą o której napiszę jest wokal Erica Burdona. To jest talent pokoleniowy, potężny i uduchowiony, pełen czarnego feelingu i nieokrzesanej barwy, który dominuje nad nagraniami The Animals. Dla mnie głos Micka Jaggera to słodziutka lalka Barbie w porównaniu z Burdonem. Ekspresją dorównuje mu ewentualnie Steve Marriott z Small Faces ale jego głos jest bardziej „biały’.
„Animalization” został nagrany już bez pierwszego klawiszowca grupy, Alana Price’a, ale jego odejście tak naprawdę wcale nie zmieniło tak charakterystycznego dźwięku zespołu opartego na klawiaturze, którą przejął nowicjusz Dave Rowberry. Utwory zamieszczone na tym albumie są swoistym greatest hits i spokojnie wypełniłby nie jeden singiel grupy. Choćby „Don’t Bring Me Down” mająca w sobie coś z progresywnego psycho-popu, głównie dzięki innowacyjnym efektom gitarowym zastosowanym przez Hiltona Valentine’a, albo znany standard „See See Rider” rozpędzający się jak napęczniała lokomotywa dochodząca do wrzących strzępów końcowych akordów utworu. Kolejnym singlem znanym i pochodzącym z tego lp. jest „Inside Looking Out”. Przyznam się, że najpierw słyszałem tą wersję w wykonaniu Grand Funk Railroad na świetnej ich płycie „Live Album”, To był cios w moje uszy, ostra, zadziorna, niebywale energetyczna pozycja i długa ponad dwanaście minut trwająca. Gdy dowiedziałem się, że jest to kompozycja muzyków z The Animals pomyślałem, nie zaskoczą mnie. Błąd!
Otóż to oszałamiająco ciężki i progresywny utwór jak na 1966 rok, zaczynający się murzyńską modulacją głosu Burdona wspomaganą akordem gitary Valentine’a, a potem gdy już cały zespół wchodzi, Burdon musi wypluć z siebie pełne nieokrzesane barwy aby stłamsić dźwięki czające się w strunach gitary.
Antywojenny song?
„Trzymaj mnie przy zdrowych zmysłach w tym płonącym piecu”.
Cały album jest bardzo mocno osadzony w rocku i rhythm and bluesie a do tego jeszcze mamy domieszkę soulowej muzyki. „She’ll Return It” i „Maudie” to mocne akcenty żywcem wzięte jakby z sesji Muddy Watersa, natomiast „Gin House Blues” ma bardzo kreatywne podejście do muzyki smutku. Słuchając tego numeru masz nieodparte wrażenie spędzenia wielu godzin w samotnym pokoju wypełnionym cieniami.
Czas by iść naprzód.
„I put a spell on you” przyciąga uwagę aranżacją, bas Chandlera wprowadza w klimat psychodelicznych dźwięków gdy perkusja Steela prowadzi bitwę z wokalem Burdona.
To jest mocny rys w historii muzyki rockowej. Bez nagrań takich wykonawców jak The Animals świat muzyki wyglądałby zupełnie inaczej a bez takiego głosu jaki prezentuje Eric Burdon być może słuchalibyśmy do dziś popiskiwań mysz podłączonych do odkurzacza.
Ileż to fantastycznych wspomnień wiążą się z nagraniami The Animals!!! Nie mówię tu o nagraniu "The House Of The Rising Sun" bo to samograj, który wszyscy znamy i kochamy - raczej chodzi mi o ich regularne płyty. Wspaniałe płyty, na których nie było kalkulacji i kombinowania. Grali to co czuli i nie brali jeńców. A Eric Burdon to niekwestionowana osobowość lat 60-tych!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Grzesiu!
Th Animals, The Kinks, Small Faces, Pretty Things aż dziw jak dużo ci młodzi chłopcy z tych kapel zrobili dla rozwoju muzyki i pewnie wtedy sie nad tym nie zastanawiali, po prostu grali to co im dusza podpowiadała! Piękne dźwięki! Zbyszku wszystkiego dobrego!
OdpowiedzUsuń