To
były złote lata sześćdziesiąte. Włosy młodych mężczyzn nagle
swobodnie sobie urosły do ramion, dziewczyny miały na sobie
spódniczki mini a muzyka była wszędzie, trwała w całym powietrzu
i nie sposób było nią nie oddychać. Modny wiatr dmuchał dźwięki
z Wysp Brytyjskich na cały świat-dźwięk, który był nowy i
budził niepokój, a także był bardzo elektryzujący.
Trudno
jednoznacznie stwierdzić z jakich elementów składał się ten
dźwięk. Może słusznym jest stwierdzenie, że była to sprytna
synteza bluesowych korzeni i brytyjskiej staroświeckiej świadomości
życia. Ale było tam coś więcej. To energia, która zaburzyła
relacje między pokoleniami i płciami, oczekiwania młodych ludzi a
nawet moralne idee zachodnich społeczeństw.
To
było więcej niż muzyka, chociaż nigdy wcześniej nie było tak
dużo muzyki. Na początku entuzjazm dla afroamerykańskich odmian
bluesa i rhythm and bluesa był ograniczony do małego kręgu
koneserów, a pierwsze emulatory wykonywane były w Liverpoolu, a
także w Manchesterze i Londynie. Potem nastąpiła masowa euforia.
Nazwano ją „Beatlemanią”, ale równie dobrze mogła przejść
do historii jako „Stones-Sensation”. The Rolling Stones nie tylko
mieli talent aby zaistnieć na scenie jako „Źli Chłopcy
Brytyjskiego Rocka”. Operowali ostrzejszymi środkami wyrazu, byli
mniej kompromisowi i ostatecznie nie mniej ambitni niż John, Paul,
George i Ringo. „Glimmer Twins” czyli Mick Jagger i Keith
Richards zwrócili uwagę publiczną na The Rolling Stones. Spokojna
woda, basista zespołu Bill Wyman był chyba najbardziej otwarty na
nowe wydarzenia, na nowe trendy i różne ciekawostki.
Nie
stronił też od sporadycznych występów z innymi grupami
najczęściej w klubach w Londynie. Pisałem już wcześniej o
zespole The End, to teraz czas na kolejną grupę do której podczas
występu pewnego wieczoru dołączył basista The Rolling
Stones. Moon’s Train tak bardzo podobała się Wymanowi, że
postanowił zostać ich managerem i producentem. A dodatkowo Bill
zaczął niezwykle produktywne partnerstwo pisania piosenek z główno
dowodzącym tej księżycowej, wysokoprężnej machinerii, z
klawiszowcem i wokalistą Peterem Goslingiem.
Wszyscy
wiemy, że Moon’s Train nie stał się największą perełką lat
sześćdziesiątych. Ale spotkanie na scenie i w studiach na fajnych
sesjach nagraniowych w latach 1964 i 1967/68 przyniosło
szesnaście nagrań, które zostały wydane na płycie
zatytułowanej „Moon’s Train”. Na płycie, która wyróżnia
się cholernie dobrym, ponadczasowym dźwiękiem. W trakcie
nagrywania tych utworów przez studio przewinęło się siedmioro
muzyków. Gosling i jego kompani zawarli w tych utworach entuzjazm do
eksperymentów, poczucie humoru i przytłaczającą przyjemność z
tworzenia tego co możemy usłyszeć. Praktycznie nie ma
stylistycznej finezji ani koloru, którego by nie próbowali.
Posłuchaj
już otwierającego „The Life I Lead”, który pchają do przodu
potężne karaibskie rockowe rytmy. Niepokojąco pulsująca baza
utworu „I Get Excited” to ekscytująca panorama miejskiego
amerykańskiego rhythm and bluesa. A do tego zwróć uwagę na te
refrenowe chóry. „Home and Dry” sięga głęboko do korzeni
bluesa i gospel a „I Am Not The Marrying Kind” to piękna jazzowa
kołysanka. Podczas gdy soulowe zapędy usłyszysz w „Telephone
Talker” to „Shades of Orange” przeniesie cię w typowe klimaty
swingującego Londynu.
Ze
względu na Billa Wymana, grupa Moon’s Train zatrzymywała się na
każdej stacji klubowej w Wielkiej Brytanii – od legendarnego
„Speakeasy” po słynny z występów The Beatles klub „Cavern”.
Wraz z The Rolling Stones wystąpili w programie telewizyjnym „Ready
Steady Go”.
Teraz
po latach słuchając tych nagrań nie sposób docenić jak wielkim
talentem dysponowali muzycy Moon’s Train i tylko można się
dziwić, że jest to kolejny zespół, który przepadł w otchłaniach
czasu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz