2. Stupid Girl
3. Lady Jane
4. Under My Thumb
5. Doncha Bother Me
6. Goin' Home
7. Flight 505
8. High And Dry
9. Out Of Time
10. It's Not Easy
11. I Am Waiting
12. Take It Or Leave It
13. Think
14. What To Do
Aż do
wydania „Aftermath” The Rolling Stones byli fenomenem bardziej społecznym niż
muzycznym. Ich rhythm and bluesowa muzyka opierała się na coverach natomiast
ich uczestnictwo w życiu kulturalnym swingującego Londynu objawiało się
chwytającym za gardło zachowaniem oraz jawnej seksualności a wszystko to
przygotowywane było przez managera i manipulatora prasowego Andrew Loog
Oldhama. Obserwując konkurencję w postaci Lennona i McCartneya, którzy znaleźli
lukratywny biznes w pisaniu piosenek, Oldham wziął na siebie dla dobra swoich
podopiecznych zamknięcie Micka Jaggera i Keitha Richardsa w pokoju, dopóki nie
wymyślą własnej piosenki. Rezultat „As Tears Go By” choć nieco cukierkowy dla
podniebienia Stonesów, w rękach Marianne Faithful odniósł sukces i rozpoczął
kreatywną współpracę Jaggera z Richardsem. Ich postępy jako autorów
odzwierciedlały boom inwencji, który miał miejsce w całej sztuce w połowie lat
sześćdziesiątych, zwłaszcza w muzyce pop, gdzie bariery przekraczane były
codziennie. W 1965 roku The Rolling Stones mogli już wypełniać swoje albumy
własnymi kompozycjami. Przeboje takie jak „Satisfaction”, „The Last Time” i
„Get Off My Cloud” pokazały szybko dojrzewające umiejętności Micka i Keitha
jako zdolnych autorów popu, pozostając jednocześnie wiernymi swoim bluesowym
korzeniom. Ale to właśnie dzięki przełomowemu albumowi z 1966 roku zespół mógł
w końcu położyć kres swoim muzycznym hołdom i pochwalić się, że każdy utwór
jest ich własnym.
Sesje do
„Aftermath” odbywały się w RCA Studios w Hollywood w dniach wolnych pomiędzy
trasami koncertowymi w Australii i USA. Porównując „Aftermath” do
wcześniejszych płyt Stones nie sposób nie zauważyć gigantycznego skoku w
brzmieniu zespołu. Ten skok w dużej mierze był zasługą poszerzających się
horyzontów Briana Jonesa, który zbierał egzotyczne instrumenty podczas swoich
podróży, aby wykorzystywać ich dźwięk w muzyce. To Brian Jones, który wychodzi
z okresu „czystego bluesa” i rozpoczyna swoją krótką, ale genialną rolę w
zespole jako „człowiek, który grał na milionie instrumentów”. Żaden inny muzyk
w tamtym czasie nie mógł pochwalić się tak niesamowitym talentem do
niekonwencjonalnej instrumentacji i uchem do tworzenia melodii dla wszystkich
głównych haczyków w każdym utworze. Niezależnie od tego, czy doda trochę wschodnich
wpływów z groźnymi liniami sitaru, elegancji z cymbałami czy mistycyzmu z
marimbami Brian udowodnił, że jest w stanie przejść do innych muzycznych
poszukiwań, podobnie jak koledzy z zespołu. Zawsze znudzony Charlie Watts i
sztywny jak drąg Bill Wyman na „Aftermath” potrafią być wręcz przerażający,
uderzając w swoje instrumenty z niepowstrzymaną siłą co słychać w otwierającym
album numerze. „Mother’s Little Helper” zawiera charakterystyczny riff gitary
elektrycznej granej slide co czyni numer optymistyczną odą ze znacznie
mroczniejszym przesłaniem o uzależnieniu od amfetaminy gospodyń domowych.
Zresztą takich smaczków łatwo wpadających w ucho jest więcej. „Under My Thumb” posiada
genialną muzykę prowadzoną przez riff marimby Jonesa z akustycznymi i elektrycznymi
gitarami Richardsa i napędzającym sfuzzowanym basem Wymana. Marimba powraca
jeszcze w „Out Of Time” brzmiąc cudownie na tle soulowego wokalu Jaggera, który
trzyma numer w zwrotkach i doprowadza do tego, że nie możesz już doczekać się
refrenu, aby móc wyśpiewywać te wersy razem z Mickiem. No i mamy jeszcze „Paint
It Black”. Tutaj Jones wykorzystuje sitar, na którym niedawno nauczył go grać
gitarzysta The Beatles i entuzjasta muzyki indyjskiej George Harrison. Podczas
zwrotki Watts dodaje atmosfery, grając wzór perkusyjny o smaku Bliskiego
Wschodu a Jagger śpiewa mroczny tekst o depresji, żałobie i cynizmie. Na
„Aftermath” zawitała uprzejmie romantyczna ballada, zagrana w napędzanym modą
stylu baroque. „Lady Jane” to udana rzecz spróbowania czegoś nowego, tu
Stonesom udało się trafić na wspaniałą, emocjonalną i niezapomnianą melodię.
Ale dla mnie
piosenką, która najlepiej podsumowuje ten album, jest trwający ponad jedenaście
minut „Goin' Home”. To tu Jagger przeobraził się w psychodelicznego Jamesa Browna,
z całą swadą religijnego, pulsującego krwią doświadczenia. Numer zagrany jest w
niższych zakresach, z delikatniejszym basem, ze świetną harfą, fantastycznym
wokalem, miarowo toczącym się rytmem, który całkowicie obejmuje rhythm and
blues. Gitary wydają się wchodzić i wychodzić jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki, brzmiąc jak przedłużony jam, taki, w którym inżynier
musi podjąć decyzję i znaleźć miejsce aby to wszystko wygasić… w przeciwnym
razie utwór mógłby trwać wiecznie.
Podsumowując,
„Aftermath” to fantastyczny wysiłek, wyjątkowo piękny i czarujący idealnie
wtapiający się w inne albumy powstałe w tamtym okresie. Dzięki sporej części
klasyków i wspaniałej spójności trudno w nim się nie zakochać, szczególnie gdy
jesteś wielbicielem muzyki lat 60-tych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz