02 Hazey Jane II
03 At the Chime of a City Clock
04 One of These Things First
05 Hazey Jane I
06 Bryter Layter [Instrumental]
07 Fly
08 Poor Boy
09 Northern Sky
10 Sunday [Instrumental]
Nick Drake
zmarł w listopadzie 1974 roku w domu swoich rodziców na południe od Birmingham.
Jego trzy albumy wydane przez Island Records sprzedały się łącznie w mniej niż
20 000 egzemplarzy, on sam zagrał może kilkadziesiąt koncertów w swoim
życiu i udzielił jednego wywiadu. Żaden jego występ na żywo nie został
zarejestrowany ani sfilmowany. Jego śmierć spotkała się z niewielkim
zainteresowaniem w muzycznej prasie. Ale muzyka Drake’a wydaje się przeznaczona
do przetrwania. Manager i producent Nicka, Joe Boyd w jednym z wywiadów
powiedział: „Jest wiele rzeczy, które wydają się być częścią swoich czasów i z
tego powodu fascynują. Ale myślę, że muzyka Drake’a tak naprawdę tego nie
czuje. Jest jakby poza czasem”.
Tak,
niewątpliwie jest to trafne stwierdzenie. Te trzy albumy mają niezrównane
piękno i moc, która faktycznie poruszyła ludzi i dotknęła ich w sposób, w jaki
niewiele płyt kiedykolwiek to zrobiło. Piosenki zawarte na tych krążkach po
latach (pomimo znacznej oszczędności wyrazu) wydają się mocniejsze, pełniejsze
i bardziej zakorzenione niż wtedy gdy powstawały. Są jak kamienie, które
śpiewają i są ciche. Trudno jest mi wybrać ten najlepszy album. Każdy ma w
sobie inną ścieżkę ale do „Bryter Layter” wracam najczęściej.
Dzięki
Boydowi i inżynierowi dźwięku Johnowi Woodowi „Bryter Layter” jest najbardziej
bogatym dźwiękowo albumem Drake’a i doskonałym przykładem brytyjskiego
brzmienia folkowego z wczesnych lat 70-tych. Ale prawdziwa wielkość „Bryter
Layter” leży w pisaniu piosenek przez Drake’a. Na swoim drugim wydawnictwie
Drake stworzył jedne ze swoich najbardziej sugestywnych tekstów i urzekających
melodii. Jednak płyta nie sprzedała się, częściowo poprzez brak jakiejkolwiek
promocji ze strony Island ale też i wobec pierwszych oznak depresji, która pochłonie
większość życia Nicka.
Na płycie
znajdziemy trzy instrumentalne numery, z których pierwszy otwierający album to
trwający półtorej minuty „Introduction” zawierający elegancką akustyczną
gitarę, rozległą aranżacje smyczkową i rozkwitające tam-tamy wciągające
słuchacza w świat „Bryter Layter”. Instrumentalny tytułowy utwór wypełnia
szóste miejsce na 10-utworowym albumie, a jego łagodny klimat prowadzony jest
przez urzekający flet Lyn Dobson. Prawdopodobnie najsilniejszym z
instrumentalnych numerów jest zamykający płytę, „Sunday”. Zawiera aranżację
smyczkową połączoną z dźwiękiem fletu spinając klamrą wszystkie ścieżki. I tak
pomiędzy eleganckim instrumentalnym intro a zakończeniem znajduje się czysta
skarbnica piosenek. Płyta brzmi jak przejażdżka po mieście w pogodną, deszczową
noc. I tylko czasami coś czai się w mroku ale zostaje to powstrzymane przez radosne
klimaty. Z pewnością na uwagę zasługuje również wokal Drake’a. Lekko
melancholijny z czającym się oddechem obłędu w tle, nie ma sobie równych. Na to
koniecznie trzeba zwrócić uwagę. I raczej nie szukaj drugiego takiego, bo po
prostu go nie ma.
Na „Bryter
Layter” słyszymy Drake’a bardziej w tradycyjnym ustawieniu zespołu, zamiast w
oszczędnych aranżacjach z jego dwóch pozostałych płyt. Przez większość czasu
działa to naprawdę dobrze. Taki „Hazey Jane II” ma prawie radosny ton, ale już
z tekstem idzie w zupełnie przeciwnym kierunku. „Co stanie się rano, kiedy
świat stanie się tak zatłoczony, że nie będziesz mógł wyjrzeć przez okno?” pyta
coraz bardziej zatroskany Drake. Miejska samotność najlepiej została uchwycona
w „At the Chime of a City Clock”. „Pozostań w domu, pod podłogą rozmawiaj tylko
z sąsiadami/ Gry w które grasz zmuszają ludzi do mówienia, że jesteś dziwny i
samotny” śpiewa mężczyzna, który ledwo rozmawiał z rodziną i nie mógł poradzić
sobie z własnym stanem umysłu. Z kolei senny „One of These Things First” to
kolejny punkt kulminacyjny w karierze Drake’a. Tutaj śpiewa miękko ale z
rezygnacją ponieważ to druzgocąca piosenka o wszystkich rzeczach, którymi Nick
nie zdołał się stać, to smutne spojrzenie w umysł muzyka zdruzgotanego brakiem
sukcesu, zastanawiającego się nad wszystkimi rzeczami, którymi tylko mógł być,
ale nie jest. Sposób w jaki śpiewa „Nie potrafię być, jedną z tych rzeczy” jest
jedną z najsmutniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek zapisano na taśmie i nawet
wesoły podkład fortepianowy nie jest w stanie wyjąć jego wokalu z otchłani.
Podobnie jest w późniejszym „Fly”, jednak tutaj akompaniament jest równie
smutny jak jego słowa. Natomiast „Poor Boy” w jakiś sposób udaje mu się
połączyć wiele elementów w spójne i przekonujące dzieło sztuki, nawet nurkując
na terytorium bossa novy, która idealnie pasuje do spokojnego i błogiego stylu
wokalnego artysty. Z kolei moją ulubioną miłosną piosenką jest „Northern Sky”.
„Nigdy nie czułem się tak magicznie szalony jak teraz/ Nigdy nie widziałem
księżyców, nie znałem znaczenia morza/ Nigdy nie trzymałem emocji w dłoni/ Ani
nie czułem słodkiej bryzy na czubku drzewa” to wyznanie jest pełne przejmującej
przeszłości i tylko od Ciebie zależy jak je odbierzesz.
Nick Drake
odszedł, pozostała nam jego muzyka, a jest ona ponadczasowa, piękna i szczera.
I jeśli ją poznałeś to ciesz się nią i dziękuj za szczęście, że ją znasz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz