1. I Won’t Have A Dance
2. Tell Me Now
3. Yama Hey
4. My Friend
5. Hansie Pansy
6. Down In The Valley
7. The Pirate Song
8. Pleasure Train
9. Captain Disaster
10. The Lost Affair
Oto artysta
wyklęty, urodzony w 1939 roku w środowisku mieszczańskim, z którym później nie
chciał mieć wiele wspólnego. Studiował sztukę, uzyskał dyplom beatnika, by w
końcu udać się na emigrację do Stanów Zjednoczonych. Wrócił do Europy i założył
zespół muzyczny wraz z bratem i kumplem. Ich występy odbywały się pod koniec
lat 50-tych i zyskały pewną sławę na antwerpskiej scenie artystycznej. Czasem
ludzie mówili – „On ma bluesa, mimo że nie mówi ani słowa po angielsku”. Ferre
Grignard nauczył się gry na gitarze będąc harcerzem a podczas wielu harcerskich
spotkań i obozów tworzył muzykę, którą sam wykonywał. Był to początek rockowego
szaleństwa, a nagrania były w stylu modnego wówczas skiffla, który nieco
później prześlizgnął się w bluesa. Charakterystyczny, nosowy skifflowy wokal
towarzyszyć będzie artyście przez całą drogę muzyczną. Wraz z swoim zespołem
Grignard bierze udział nawet w konkursie piosenki, który zresztą wygrywa co
daje mu i kolegom impulsu do późniejszej kariery. W 1964 roku w Antwerpii otwarto
kawiarnię muzyczną De Muze i Grignardowi pozwolono tam występować w każdy
czwartek a towarzyszyli mu George Smits grający n a gitarze i harmonijce oraz
Miel De Somer na washboardzie. Ich świetna piosenka „Ring Ring I’ve Got To
Sing” odniosła tam taki sukces, że jeden z właścicieli De Muze, Walter
Masselis, zainwestował pieniądze na wydanie jej na singlu. Pierwsze 500
egzemplarzy sprzedało się natychmiast. Łowca talentów z wytwórni Philips, Hans
Kusters zlecił wykonanie nowego nagrania
i singiel stał się hitem w krajach Beneluksu i Francji. Śpiewane w łamanym
angielskim, sprawiającym niechlujne wykonanie piosenki „Ring, Ring I’ve Got To
Play” i „”My Crucified Jesus” oferowały mieszankę skiffle w stylu Lonnie
Donegana i szorstkiego bluesa. Ferre Grignard ze swoim hipisowskim wizerunkiem,
długimi włosami i nonszalanckim wyglądem nazywany był czasem flamandzkim Bobem
Dylanem. Muzycznie również oscylował wokół autora „Like A Rolling Stone”. W
1966 roku Grignard wystąpił w paryskiej Olimpii, a następnie w słynnym Star
Clubie w Hamburgu. W planach były też występy w Londynie. Pomimo, że nic z nich
nie wyszło, Ferre zaczął być sławnym a po wydaniu drugiej płyty „Captain
Disaster” nawet bogatym. Grignard żył zgodnie ze swoim wizerunkiem: dziko i
swobodnie.
Podobna była
muzyka zawarta na tym krążku, utrzymana w duchu psychodelicznego folku. Muzyk
zabiera nas w swoje własne miejsce, flirtuje z szamańskimi rytmami ale ukazuje
też swoje intymne wcielenie. Album wyprodukował Rikki Stein, który do tej
mieszanki oryginałów oraz odświeżonych tradycyjnych utworów dodał sporą dawkę
orkiestracji wspomaganą efektami psychodelicznymi. Już początek płyty pokazuje
efekty działań całej ekipy. Prosta, akustyczna gitara, na którą dodaje swój
jęczący wokal Grignard staje się coraz bardziej intrygująca, po tym jak Stein
dodaje różnego rodzaju psychodeliczne orkiestracje. Numer nabiera kolorytu a
końcowy efekt jest naprawdę fascynujący. Zresztą, nostalgia i intymność o
której wspominałem odbija się szerokim echem w „Tell Me Now”, która mogłaby być
typową popową balladą, gdyby nie kolejne efekty produkcyjne Steina. Tym razem
podrasował on wokal Ferre’ego oraz dodał strumień psychodelicznych smyczków,
nadając całości charakter kwasowego nastroju. Ale cały album nie jest w tym
klimacie. Oto „Yama, Yama Hey”. Intensywny wpływ Dylana absolutnie nie
przeszkadza a refren wręcz dobija do tych samych drzwi co mistrz. Ten chwytliwy
i radosny tekst „Yama, Yama, Hey” długo błąka się w głowie i z trudem ją
opuszcza. I jeszcze raz „yamma, yeeteee,
yammma, yeetee, hey”. A to nie wszystko. „My Friend” obraca się w mocno
kwasowych odlotach wspartych brzęczącą w tle gitarą i wysuniętą na pierwszy
plan nutą orkiestry natomiast „Hansie Pansy” poszukuje mrocznych dźwięków,
wprowadzając na płycie niepokój i niepewność. Halucynacyjny i niechlujny „Down
In The Valley” toczy się niczym parowóz po rowkach i nawet nie wiesz kiedy już
dojeżdża do stacji. Ta chwytliwa melodia trzymająca countrową gitarę wspomagana
jest bluesową harmonijką, a całość brzmi jakby to było nagrane gdzieś na
zapadłej stacji w środku Ameryki. Dlaczego więc zaraz nie wrzucić tradycyjnej
morskiej szanty, opowiadającej o starych wilkach morskich. „The Pirate Song”
ponownie wyróżnia się fantastyczną melodią i interpretacją godną pochwały. Nie sposób
tez przejść obojętnie przy tytułowym numerze. Otoczony rockową aranżacją jest
chyba najbardziej komercyjnym przejawem albumu. Wokal Grignarda brzmi jakby
walił z bicza a nakładki Steina spowalniające numer nakrywa psychodeliczny koc.
I taka to
jest płyta tego zapomnianego belgijskiego barda, bo kto jeszcze pamięta
zapomnianych belgijskich bardów.
Ps. Ferre
Grignard nigdy nie płacił podatków ze swoich tantiem, więc jego majątek w 1979
roku został publicznie sprzedany a on sam trzy lata później umarł w nędzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz