1. Freefall - 5:13
2. Standing - 1:47
3. Diary Song: The Indian Head - 4:24
4. Song From Jon - 7:51
5. Long Way Down - 4:05
6. The Locket - 2:58
7. Picture With Conversation - 3:38
8. Epitaph: Angel - 7:54
*Eddy Pumer - Lead Guitar, Keyboards
*Steve Clark - Bass, Flute.
*Dan Bridgman - Drums, Percussions.
*Peter Daltrey - Lead Vocals, Keyboards
Peter Daltrey:
„Wraz z Edem napisaliśmy wiele piosenek i w pewnym momencie powiedziałem do
niego: „Te piosenki, które piszemy mają jakiś nastrój, rodzaj połączenia. Może
je połączyć i napisać więcej tej historii”. Rozmawialiśmy z Dave’em i był tym
zachwycony. Więc Ed i ja przez następne sześć miesięcy siedzieliśmy i pisaliśmy
dalszy ciąg. Napisałem historię do nich i połączyliśmy kawałki. Poszliśmy i
nagraliśmy to z błogosławieństwem gościa z Vertigo, Olava Wypera. Jednak po
nagraniu taśm, gdy całość miała być ruszona, Olav powiedział, że odchodzi z
Vertigo i że nie ma tam nikogo kto chciałby się podjąć zaczętych jego
projektów. Z tego powodu byliśmy spłukani i zespół rozpadł się. Wprawdzie Olav
dawał nam nadzieję mówiąc: „Idę, do RCA. Przynieście ten album do RCA, kiedy
już się zadomowię. Dajcie mi kilka tygodni. Tam załatwimy sprawę”. Dave poszedł
zobaczyć się z Olavem w RCA, który powiedział: „Przykro mi. Nie mogę tego
zrobić. Szefowie RCA nie pozwalają mi robić niczego, w co byłem zaangażowany w
Vertigo”. Zostaliśmy złapani w pułapkę. Poszliśmy do Island, Warner Brothers
ale według nich czas na tego typu albumy właśnie się kończył”. I tak po raz
kolejny historia sobie zadrwiła. Przecież wszystkowiedzący spece od robienia
szmalu wiedzą wszystko najlepiej. Album pozostał niewydany przez ponad
dwadzieścia lat, kiedy materiał w 1991 roku wydała niezależna wytwórnia UFO.
Opłaciło
się? Nie wiem. Ale wiem, że to kolejny zagubiony klejnot brytyjskiej
psychodelii, za którym wręcz szaleję.
Najogólniej
rzecz biorąc, „White Faced Lady” plasuje się gdzieś pomiędzy albumem
koncepcyjnym a rockową operą. Zawiera symfoniczną uwerturę, ale nie ma
operowego dialogu „Tommy’ego”. Pod tym względem jest dość zbliżona strukturą do
„S.F. Sorrow” The Pretty Things. Piosenki są oszałamiające, a aranżacje
bezbłędne, podkreślające zarówno proste folkowe zmiany akordów, jak i wspaniałe
melodie i melancholijne teksty piosenek. Historia podąża za tragicznym życiem
niespokojnej gwiazdy filmowej o imieniu Angel, desperacko poszukującej zarówno
miłości jak i sławy, ale nie znajdującej żadnej z nich. Podobno historia ta
została luźno oparta na tragicznym życiu Marylin Monroe.
„White Faced
Lady” to miejsce, w którym wszystko się połączyło dla Kaleidoscope. Głos Petera
Daltreya nigdy nie był tak podobny. Utwory to samoistne perełki, które tylko
Kaleidoscope mógł stworzyć.
Od samego
początku wiadomo, ze czeka nas coś innego. „Overture” zawiera najbardziej
klasyczne momenty całego albumu i łączy je w jedną z wielkich wstępów do
całości. Orkiestra poprowadzona jest bardzo przyjemnie a uważny słuchacz
znajdzie tam nawiązania do wcześniejszych dzieł grupy. Ścieżka usiana jest
skrzypcami i symfonicznymi impulsami (cały Daltrey) a inspirowana jest
XVII-wieczną muzyką barokową. Pierwsza część albumu ma w sobie coś figlarnego,
radosnego i młodzieńczego. Obracające się w okolicach wcześniejszych brzmień
nagrania, pełne są świetnych melodii z dominującymi akustycznymi gitarami,
fletami, pełną orkiestrą i chórem. Taki „Broken Mirrors” to perełka miękkości i
dyskrecji. Trzeba by być szalonym, by zaprzeczyć pięknu tych całkowicie
urzekających melodii, bo gdy tylko dasz się uwieźć tym sennym chwilom,
przepysznym instrumentacjom czy najbardziej misternej finezji to wrota raju
zastaniesz otwarte. I nie ma co się dziwić, Peter jest najbardziej hojnym
artystą, jaki istnieje. Jego żarliwość, jego liryzm, jego romantyzm są
wszędzie, ratując go cały czas przed kiczem. Wszystko co nagrywa, brzmi jak
sen, jest czyste i szczere. Ten podwójny album ze swoim zróżnicowaniem
całkowicie nie nuży a smaczki jakie nam serwuje pełne są delikatesów. Druga
płyta brzmi mniej zabawowo, jest poważniejsza. Wypełniające ją numery są
czasami ostrzejsze, czasami brzmią tak jasno i bąbelkowo jak szklanka musującej
lemoniady. Złożone i zagmatwane aranżacje mieszają się z psychodelicznymi
elementami. Muzyka staje się czymś innym niż muzyką, tworzy fale obrazów,
urzeka w najwyższym punkcie. Trzy ostatnie numery, które przewyższają wszystko,
są totalnym cudem ale dają nam też najbardziej ponure dźwięki, gdyż to właśnie
w nich Angel szybko zmierza ku swojej śmierci.
„Long Way
Down” to odpowiednie pożegnanie, mające wspaniałą początkową nutkę, która
prowadzi do porywającego refrenu. Wokal Daltreya jest tu po prostu rewelacyjny.
„The Locket” jest opisem śmierci Angel. Muzycznie wydaje się, że Angel wreszcie
odpocznie a wszelkie smutki i troski
przeminą. „Picture With Conversation” służy przejrzeniu się w lustrze tylko po
to, by zaraz dobić słuchacza w zamykającym album numerze „Epitaph: Angel”. Sama
muzyka puchnie i opada wraz z emocjami, przechodząc od ciszy do chóru, przez
akustyczne dźwięki do pełnej orkiestry i z powrotem do tych kilku ostatnich nut
granych na gitarze, które dają ci znać, że właśnie wysłuchałeś czegoś
niepodobnego do niczego, co znałeś wcześniej ani później.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz