Ward, Tim Ward mieszkaniec Bay City, po raz pierwszy
pojawił się na scenie muzycznej Michigan jako muzyk zespołu The Ides Of March
(nie jest to zespół, który wydał płytę „Vehicle”), garażowo-rockowej grupy
nastolatków z Essexville w stanie Michigan. To był wtedy szczyt Beatlemanii, a
Ward – wówczas uczęszczający do Garber High School – dopiero zaczynał swoją
karierę. Zespół występował w środowisku nastolatków w całym stanie a także w
Ohio i Indianie. Później Tim został frontmanem The Blues Company. W latach
świetności grupa wydała trzy single, które czasami pojawiają się na różnego
rodzaju kompilacjach. Na początku lat 70-tych Ward odnalazł nową pasję, którą
stało się pisanie samotnych, folkowych piosenek, umiejętnie wpływających w
klimat kawiarnianego folku. I oto pod pseudonimem Timmothy, nagrał i wydał
własnym sumptem w 1972 roku przepiękny album solowy „Strange But True”. Jest to
poszukiwana przez entuzjastów płyt winylowych prywatna płyta, która powstała w
nakładzie zaledwie 300 egzemplarzy. Jest to album, który można uznać za
dziwaczną podróż w nieprzyzwoicie mroczny klejnot psychodelicznego folku. Na
okładce tego dzieła znajduje się zwykłe czarno-białe zdjęcie Warda i nie jest
to typowe zdjęcie promocyjne „gwiazdy rocka”. Z łatwością mogłoby to być przypadkowe
zdjęcie z rodzinnego albumu. W jakiś sposób to działa i ma sens w przypadku tej
czterdziestominutowej kolekcji intymnych dźwięków. To bardzo samotna, folkowa
płyta z mieszanką gitary elektrycznej i akustycznej, basu i perkusji z
subtelnymi wpływami bluesa plasująca się gdzieś tam w okolicach wczesnych
nagrań Neila Younga. Po obu stronach płyty znalazło się wiele wyróżniających
się numerów dla których warto poznać te nagrania i ….zachwycić się nimi.
Oto niebezpiecznie zbliżony do twórczości właśnie Younga
otwieracz „Blue and Grey”, ale jest to fantastyczny wstęp. Ten numer to ciężka
lirycznie, melancholijna, akustyczna piosenka o osobie, która straciła ukochaną
osobę i chce być z nią po „drugiej stronie”. Ward śpiewa o tym, że minęły trzy
lata, odkąd widział ją po raz ostatni i chciałby, aby tu była razem z nim.
Kolejnym jest folkowy utwór, opowiadający o mężczyźnie, który chce by jego
romantyczna wybranka została z nim na noc. Kusi ją łagodnością, czułymi
słówkami, mówi, że kocha ją bardziej, ale ona zmienia się i zostawia go samego.
Muzycznie przebija pod koniec optymizm i melancholijna aura. Ale już teraz mamy
fantastyczne odjazdy w postaci dwóch piosenek. „A Woman” to energetyczna
piosenka, mocna osadzona w psychodelii z rozmytą gitarą elektryczną, wyjątkowym
wokalem wzmocnionym echem i zabójczą grą perkusisty. Czysta w swej prostocie
pieśń brzmi jakby człowiek cieszył się z tego, ze trzyma swoją kobietę za rękę,
co powoduje tęskne poczucie bliskości. Świetnie komponuje się to z energicznym
klimatem utworu, z uderzeniami perkusji, doskonałymi solówkami gitarowymi i
krzykliwym wokalem. Z drugiej strony, choć „Evil Woman” stonował brzmienie,
wykorzystując jedynie minimalną ilość gitary, to klimat bagnistego bayou uderza
w słuchacza. No ale jest to opowieść o złej kobiecie, która odeszła. Grany jest
w swej istocie w postaci jamu, bardzo rytmicznej akustycznej gitarze i perkusji
brzmiącej jakby w cieniu. Jednymi z najprzyjemniejszych piosenek na płycie są z
pewnością dwa kolejne numery: „Down Country” i „Rich Get Richer”. Pierwsza to
wesoły kawałek z żywą gitarą, z szybkimi, country bluesowymi zakrętami i
zabawnymi akordami. Miły wokal uatrakcyjnia i tak już fajną melodię. Natomiast
„Rich Get Richer” jest oparty na dźwiękach gitary i basu. To ballada mówiąca o
tym, jak złe mogą być pieniądze i jak bogaci ciągle się bogacą, a biedni ciągle
ubożeją. Tim śpiewa bardzo spokojnie a całość reperuje mocnymi rytmicznymi
akordami gitary. Ostatnimi numerami na płycie są kompozycje, z których pierwsza
„The Sky” to jeden z najważniejszych punktów albumu. Z gitarą pobudzoną echem,
z mocno mieniącym się pogłosie i świetnym wokalem Tima, toczy się w smutku
poruszającym każde uciekające sekundy numeru. Ale i słoneczne promienie
wychylają się zza chmur, tworząc z całości barwne kolory tęczy. Psychodeliczne
nutki buszują w głośnikach i sprawiają, że całość brzmi bardzo ładnie. „Good
Morning” to mniej więcej standardowa akustyczna piosenka podparta basem i drugą
gitarą. Cały numer jest spokojny, tylko czy na pewno ten dzień będzie dobry?
„Strange But True” to z pewnością zapomniany klejnot,
który dzięki zawiłym tekstom, unikalnemu stylowi gry i wokalowi, przy odrobinie
czasu i ekspozycji mógłby zostać okrzyknięty klasykiem, jak wiele innych
albumów. Dla tych, którzy nieustannie szukają i polują na zapomnianych
singer-songwriterów jest to pozycja obowiązkowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz