Byłem niemal pewien, że słuchając grupy Colours mam do
czynienia z młodymi Anglikami, inspirującymi się „Revolverem” The Beatles czy
też zapatrzonymi w harmonie wokalne braci Gibb. A tu niespodzianka. Otóż mamy
kolejną amerykańską trupę, której korzenie sięgają Oklahomy gdzie perkusista
Chuck Blackwell i basista Carl Radle byli kumplami młodego Leona Russela.
Zasadniczo Colours był projektem studyjnym a album powstawał przez kilka
miesięcy pod koniec 1967 roku. W następnym roku wydała go wytwórnia Dot Records,
która głównie nastawiona była na muzykę łatwą, lekką i przyjemną, przez co nie
miała zbyt dużego doświadczenia w pracy z taką grupą jak Colours i dlatego ich
album nie eksplodował w wyniku słabego marketingu. Szybko jednak płyta
zatytułowana jak zespół stała się obiektem kolekcjonerskim, a jej wartość rosła
przez lata.
To prawdziwa zapomniana perełka (któraż to już), która
choć nieco wtórna, obfituje w żywiołowe aranżacje, mocne melodyjne haki i
wyrafinowane pejzaże dźwiękowe. Od początku do końca album jest zwarty i
skupiony. Lekki psychodeliczny temperament zespołu idealnie zrównoważony został
z nieskazitelną muzykalnością i doskonałymi harmoniami. Wystarczy posłuchać
otwierające płytę „Bad Day at Black Rock, Baby” i ich misja staje się jasna.
Zespół nigdy się nie poddaje a na zakończenie słuchania płyty „Colours”
pozostaje niedosyt. Niestety nic więcej nie zostało.
Album został wyprodukowany przez Danny’ego Moore’a i
Richarda Delvy’ego a materiał został napisany przez gitarzystę Jacka Daltona i
klawiszowca Gary’ego Montgomery’ego. Wyszła im wspaniała kolekcja gotowego do
słuchania psychodelicznego popu lub jak kto woli baroque popu. Uwagę zwraca
rytmika nagrań, która jest bardzo udana. Doskonały bas zawsze wciska się we
właściwe miejsce, a klawisze i harmonie mają silny beatlesowski charakter.
Posłuchajcie „Love Heals” ociekający wpływem Sgt. Peppera co nie jest zarzutem.
Przetworzone wokale, operowe podkłady wokalne a całość bardzo melodyjna – nic
więc dziwnego, że Dot wybrało ten numer na singla. Klimat utworów jest po
prostu bardzo słoneczny, przecież czas w jakim powstały był kalejdoskopowo
kolorowy. „Helping You Out” jest właśnie takim słonecznym dźwiękiem, gdzie
fajne wrażenie robią akcenty wokalne przy wejściach w zwrotki. „Where Is She”
tu sam uśmiech wstępuje na myśl o pięciu gościach z Oklahomy, którzy nasłuchali
się Paula McCartneya i stworzyli ładną balladę w dodatku wzbogaconą partią
fletu w tle. Jak już pisałem to były czasy gdzie kalejdoskop dźwięków mieszał
na płytach różne sfery i urozmaicał dzięki temu dane krążki. Wpływ raga-rocka w
„Rather Be Me” z dodatkowym przetworzonym wokalem i wrzuconymi efektami
produkcyjnymi jest bardzo kwasowym numerem grubym jak pieprz w słoiku z
konfiturami. Zresztą w podobnym stylu mamy i kolejne perełki, „Brother Lou’s
Love Colony” czy „Lovin’”. Ten drugi ma fantastyczny rytm a całość jest pełna
bliskości Lennonowskim barwom. Ciekawym efektem zwrotnej gitary i akustycznej
pracy jest „I Think of Her (She’s On My Mind)” gdzie dodatkowo zespół wydobywa
soulowe ruchy z epoki. Na pewno w pamięci pozostanie numer „Cataleptic” z mocno
trippową partią i wyśmienitą psychodeliczną solówką gitarową a kończący płytę
„Don’t You Realize” doprowadza do tego, że ledwo ostatnie dźwięki się kończą,
już masz ochotę na powtórkę. Niestety gdy gusta publiczności oswoiły się z latem
miłości, kolekcja „Colours” została przeoczona przez krytyków i przepadła. A
przecież nazwać tą płytę niewyśpiewanym klejnotem to spore niedopowiedzenie.
Grupa przestała istnieć w 1970 roku a muzycy zaczęli współpracę z innymi
zespołami m.in. z Taj Mahalem, Derek and the Dominoes, Ericiem Claptonem czy
Joe Cockerem. Carl Radle w 1980 roku zmarł na skutek śmiertelnej kombinacji
alkoholu i narkotyków. Kalejdoskopowa kombinacja kolorowych barw odeszła na
zawsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz