To już ponad czterdzieści lat minęło odkąd epoka lat
sześćdziesiątych zaistniała w mojej świadomości i muzyka ta wypełniła moje
życie.
Nie ukrywam, w ostatnich latach moja znajomość płyt z tą
muzyką powiększyła się bardzo. Mnóstwo trafiło na moja półkę i dumnie się tam
pręży, wiele też zostało odrzuconych. Stosując zasadę, czy to mi się podoba i
czy będę do tego jeszcze wracał i tak zestaw nagrań powiększył mi się
niebotycznie. Co tylko może cieszyć. Myślę, że w tej materii powoli docieram do
dna Rowu Mariańskiego i odkrywanie kolejnych płyt będzie coraz rzadsze. Ale nie
ma czym się martwić. Te tysiące, które przeszły selekcję, czekają na kolejny
odsłuch, na kolejny zachwyt i nawet na opis na tym blogu. W tym miejscu muszę
koniecznie podziękować różnym fanatykom i poszukiwaczom, dzięki którym te
nagrania zostają odkurzone, wydarte z czeluści mrocznych archiwów i
udostępnione różnym takim zapaleńcom jak ja. Muzyka lat sześćdziesiątych jest
całym moim życiem i pewnie to już zauważyliście, więc nie pozostaje mi nic
innego jak nadal zanurzać się w tych otchłaniach i penetrować oraz badać różne
dziwolągi, będące dawno już wymarłe. Ale dzisiejszy opis będzie trochę inny.
Otóż jest mnóstwo kapel, których kariera skończyła się na wydaniu singla lub na
nagraniu dema. Na szczęście ( i tu kolejny raz, dzięki zapaleńcom) są wydawane
różnego typu składanki, gdzie jesteśmy w stanie znaleźć i poznać te osobliwe
indywidua.
I dziś parę takich odkryć.
Choć na początek, coś znanego ale zaskakującego.
Francuski zespół ART ZOYD, znany był mi z nagrań z
początku lat 80-tych ale że to nie moja muzyka dałem sobie z nimi spokój. I tu
niespodzianka. Na jednej ze składanek z muzyką bliższą kwasowym odlotom niż
awangardowym napięciom znalazłem numer „Something in Love” tegoż zespołu. To
jedna z zaginionych tajemnic natury: jak to możliwe, że tak wspaniały przykład
ciężkiej psychodelii, może zostać dosłownie zapomniany, podczas gdy późniejsze
wydawnictwa tej grupy osiągają niewyjaśnione uznanie. Tutaj mamy ciężki, z
masywnym fuzzem i monstrualną gitarą numer w dodatku spotęgowany zadziornym
wokalem i przyjemną linią refrenu. Niesamowite!
Kolejnym odkryciem wręcz zwalającym z nóg jest numer
„Kaleidoscope” zespołu CAPTAIN BILLY’S WHIZBANG. Zawierający dużo pary, atakuje
od początku wdzierającymi się organami, siejącymi wokół spustoszenie. To
natężenie doprowadza do niemiłych myśli a całość prowadzi przez cieliste
wzgórza prosto ku przepaści. Numer ten został napisany przez Gary’ego Brookera
i Keitha Reida z Procol Harum. Captain Billy’s Whizbang pochodził z Nowego
Jorku i na Wschodnim Wybrzeżu grupa miała wielu zwolenników. Niestety pobyt w
studio gdy zarejestrowano ten numer był jedynym ale legenda o nich jako
ekscytującym zespole żyje do dziś.
Charakterystyczny, mocny wokal Larry Haytona z pewnością
wyróżnia numer „Love’s So Easy Now”, pochodzącego z Kanady zespołu PEMBROOK LTD. Ten naturalny talent
wspomaga całość utworu gdzie smaku dodają delikatne dęciaki z pełną duszą oraz
rytmicznie grająca gitara. Ledwie ponad dwie minuty pozwala nam przeniknąć
popowe frazy całkiem ładnie nurzające się w garażowej psychodelii. Na liście
przebojów Spokane, singiel z tym nagraniem dotarł do 15 miejsca, więc wcale
nieźle sobie poczynał.
THE PLEASURE GARDEN to w rzeczywistości początek grupy
The Iveys, potem znanej jako Badfinger, artystów z wytwórni Apple Beatles.
„Permissive Paradise” jest freakbeatowym kawałkiem przedstawiającym swingujący
Londyn od tej niebagatelnej strony. Przyjemny psychodeliczny odłam oznacza się
dudniącym basem, ciekawymi wokalami i sfuzzowaną gitarą. Całość dostarcza zmian
tempa sięgających szczytów ponad chmurami. Napędzana końcówka numeru wściekle
atakuje słuchacza i utrzymuje wciąż wysoką formę.
O holenderskim THE FALCONS wiadomo niewiele. Tyle, że
zaczynali w 1962 roku wzorując się na The Shadows by w 1966 roku nagrać pełną
ognia i szalonych gitarowych zagrywek swoją wersję utworu „Louie, Louie”. Już
od pierwszych taktów porywające nuty podnoszą ciśnienie a wokal w pełni oddaje
ducha całości numeru. Pełen lekceważenia i pewnej nonszalancji świetnie
wypełnia kolejne sekundy płyty. Brudne dźwięki gitary wydobywają podziemne
tornada niszcząc po drodze wszelkie przeszkody. Autentyzm wykonania i młodociana
werwa powodują, że czapka sama uchyla się na te dźwięki.
Pochodzący z Londynu GERANIUM POND niestety również nie
miał szczęścia w nagraniu całej płyty długogrającej. Znalazłem ich pięć nagrań
i aż szkoda, bo tak cudnej psychodelii nie powinno się wypuszczać z rąk.
Utrzymany w klimacie brytyjskiej nostalgii wypełniony narkotycznymi fluidami
utwór „Dogs in Baskets” zagłębia nas w przyjemną otchłań, gdzie główną rolę
odgrywają organy i różnego rodzaju efekty dźwiękowe. Wpasowany w to wokal snuje
powolną tajemnicę nad całością materiału.
Oryginalne wcielenie THE FLY-BI-NITES powstało w
Atlancie w stanie Georgia gdy Greg Presmanes i Doug Freedman uczęszczali do
tamtejszego liceum. Po wielu zmianach personalnych, skład ustalił się na Greg
Presmanes (wokal), Bob Wade (gitara), Steve Sherwood (klawisze), Doug Freedman
(perkusja) i nieznany basista. W tym czasie zespół znalazł się w studio i
nagrał jedyny wspaniały numer „Found Love”, który został wydany na singlu w
1967 roku. Tylko 300 kopii zostało wytłoczonych! A w oryginale cena ich osiąga
czterocyfrowe sumy. Wysublimowany ale twardy garażowy psychodelik z
sugestywnymi organami i znakomitym biciem perkusji mocno prowadzi do fantastycznych
gitarowych przejść, dodatkowo
wspomaganym refleksyjnym wokalem. Intensywność nagrania nie słabnie ani na
chwilę. Jeśli chodzi o zabójców wszechczasów, „Found Love” jest zabójcą
wszechczasów. I jeszcze, numer ten zasłużenie znalazł nową publikę, gdy został
zagrany w świetnym amerykańskim serialu „Mad Men”, podczas odlotowej podróży
głównego bohatera, dyrektora reklamy Dona Drapera, granego przez Jon Hamma.
I na koniec taka ciekawostka. Otóż grupa NEXT OF KIN
działająca w Ohio w czasie swojego powstania składała się z dwóch braci, z
których jeden miał lat dziesięć a drugi sześć i pół! Do czasu nagrania uroczego
numeru „A Lovely Song” byli już dorośli,
czternasto- i dziesięcioletni, a towarzyszyła im para trzynastoletnich
wielkoludów. To była młodzież.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz