środa, 12 stycznia 2022

Ocalić od zapomnienia

 

To już ponad czterdzieści lat minęło odkąd epoka lat sześćdziesiątych zaistniała w mojej świadomości i muzyka ta wypełniła moje życie.

Nie ukrywam, w ostatnich latach moja znajomość płyt z tą muzyką powiększyła się bardzo. Mnóstwo trafiło na moja półkę i dumnie się tam pręży, wiele też zostało odrzuconych. Stosując zasadę, czy to mi się podoba i czy będę do tego jeszcze wracał i tak zestaw nagrań powiększył mi się niebotycznie. Co tylko może cieszyć. Myślę, że w tej materii powoli docieram do dna Rowu Mariańskiego i odkrywanie kolejnych płyt będzie coraz rzadsze. Ale nie ma czym się martwić. Te tysiące, które przeszły selekcję, czekają na kolejny odsłuch, na kolejny zachwyt i nawet na opis na tym blogu. W tym miejscu muszę koniecznie podziękować różnym fanatykom i poszukiwaczom, dzięki którym te nagrania zostają odkurzone, wydarte z czeluści mrocznych archiwów i udostępnione różnym takim zapaleńcom jak ja. Muzyka lat sześćdziesiątych jest całym moim życiem i pewnie to już zauważyliście, więc nie pozostaje mi nic innego jak nadal zanurzać się w tych otchłaniach i penetrować oraz badać różne dziwolągi, będące dawno już wymarłe. Ale dzisiejszy opis będzie trochę inny. Otóż jest mnóstwo kapel, których kariera skończyła się na wydaniu singla lub na nagraniu dema. Na szczęście ( i tu kolejny raz, dzięki zapaleńcom) są wydawane różnego typu składanki, gdzie jesteśmy w stanie znaleźć i poznać te osobliwe indywidua.

I dziś parę takich odkryć.

Choć na początek, coś znanego ale zaskakującego.

Francuski zespół ART ZOYD, znany był mi z nagrań z początku lat 80-tych ale że to nie moja muzyka dałem sobie z nimi spokój. I tu niespodzianka. Na jednej ze składanek z muzyką bliższą kwasowym odlotom niż awangardowym napięciom znalazłem numer „Something in Love” tegoż zespołu. To jedna z zaginionych tajemnic natury: jak to możliwe, że tak wspaniały przykład ciężkiej psychodelii, może zostać dosłownie zapomniany, podczas gdy późniejsze wydawnictwa tej grupy osiągają niewyjaśnione uznanie. Tutaj mamy ciężki, z masywnym fuzzem i monstrualną gitarą numer w dodatku spotęgowany zadziornym wokalem i przyjemną linią refrenu. Niesamowite!


THE BLUEBEARDS, wiadomo, że pochodzą z Ohio i że na płycie pojawili się tylko raz, z singlem z 1967 roku. „Come on-a My House” został napisany przez Rossa Bagdasariana i jego kuzyna, Williama Saroyana. Melodia oparta jest na ormiańskiej pieśni ludowej. Wyjątkowe wykonanie piosenki przez młodocianą grupę z Ohio przynosi garażowo psychodeliczne brzmienie, wsparte gitarą, organami, dudniącymi bongosami, ciężkim basem i perkusją ze wschodnim klimatem. Szaleńczy pochód organowych klawiatur sprawia, że numer ten bliższy jest zakręconym odjazdom niż radosnemu Latu Miłości.



Kolejnym odkryciem wręcz zwalającym z nóg jest numer „Kaleidoscope” zespołu CAPTAIN BILLY’S WHIZBANG. Zawierający dużo pary, atakuje od początku wdzierającymi się organami, siejącymi wokół spustoszenie. To natężenie doprowadza do niemiłych myśli a całość prowadzi przez cieliste wzgórza prosto ku przepaści. Numer ten został napisany przez Gary’ego Brookera i Keitha Reida z Procol Harum. Captain Billy’s Whizbang pochodził z Nowego Jorku i na Wschodnim Wybrzeżu grupa miała wielu zwolenników. Niestety pobyt w studio gdy zarejestrowano ten numer był jedynym ale legenda o nich jako ekscytującym zespole żyje do dziś.



Charakterystyczny, mocny wokal Larry Haytona z pewnością wyróżnia numer „Love’s So Easy Now”, pochodzącego z Kanady  zespołu PEMBROOK LTD. Ten naturalny talent wspomaga całość utworu gdzie smaku dodają delikatne dęciaki z pełną duszą oraz rytmicznie grająca gitara. Ledwie ponad dwie minuty pozwala nam przeniknąć popowe frazy całkiem ładnie nurzające się w garażowej psychodelii. Na liście przebojów Spokane, singiel z tym nagraniem dotarł do 15 miejsca, więc wcale nieźle sobie poczynał.



THE PLEASURE GARDEN to w rzeczywistości początek grupy The Iveys, potem znanej jako Badfinger, artystów z wytwórni Apple Beatles. „Permissive Paradise” jest freakbeatowym kawałkiem przedstawiającym swingujący Londyn od tej niebagatelnej strony. Przyjemny psychodeliczny odłam oznacza się dudniącym basem, ciekawymi wokalami i sfuzzowaną gitarą. Całość dostarcza zmian tempa sięgających szczytów ponad chmurami. Napędzana końcówka numeru wściekle atakuje słuchacza i utrzymuje wciąż wysoką formę.



O holenderskim THE FALCONS wiadomo niewiele. Tyle, że zaczynali w 1962 roku wzorując się na The Shadows by w 1966 roku nagrać pełną ognia i szalonych gitarowych zagrywek swoją wersję utworu „Louie, Louie”. Już od pierwszych taktów porywające nuty podnoszą ciśnienie a wokal w pełni oddaje ducha całości numeru. Pełen lekceważenia i pewnej nonszalancji świetnie wypełnia kolejne sekundy płyty. Brudne dźwięki gitary wydobywają podziemne tornada niszcząc po drodze wszelkie przeszkody. Autentyzm wykonania i młodociana werwa powodują, że czapka sama uchyla się na te dźwięki.



Pochodzący z Londynu GERANIUM POND niestety również nie miał szczęścia w nagraniu całej płyty długogrającej. Znalazłem ich pięć nagrań i aż szkoda, bo tak cudnej psychodelii nie powinno się wypuszczać z rąk. Utrzymany w klimacie brytyjskiej nostalgii wypełniony narkotycznymi fluidami utwór „Dogs in Baskets” zagłębia nas w przyjemną otchłań, gdzie główną rolę odgrywają organy i różnego rodzaju efekty dźwiękowe. Wpasowany w to wokal snuje powolną tajemnicę nad całością materiału.



Oryginalne wcielenie THE FLY-BI-NITES powstało w Atlancie w stanie Georgia gdy Greg Presmanes i Doug Freedman uczęszczali do tamtejszego liceum. Po wielu zmianach personalnych, skład ustalił się na Greg Presmanes (wokal), Bob Wade (gitara), Steve Sherwood (klawisze), Doug Freedman (perkusja) i nieznany basista. W tym czasie zespół znalazł się w studio i nagrał jedyny wspaniały numer „Found Love”, który został wydany na singlu w 1967 roku. Tylko 300 kopii zostało wytłoczonych! A w oryginale cena ich osiąga czterocyfrowe sumy. Wysublimowany ale twardy garażowy psychodelik z sugestywnymi organami i znakomitym biciem perkusji mocno prowadzi do fantastycznych gitarowych przejść,  dodatkowo wspomaganym refleksyjnym wokalem. Intensywność nagrania nie słabnie ani na chwilę. Jeśli chodzi o zabójców wszechczasów, „Found Love” jest zabójcą wszechczasów. I jeszcze, numer ten zasłużenie znalazł nową publikę, gdy został zagrany w świetnym amerykańskim serialu „Mad Men”, podczas odlotowej podróży głównego bohatera, dyrektora reklamy Dona Drapera, granego przez Jon Hamma.



I na koniec taka ciekawostka. Otóż grupa NEXT OF KIN działająca w Ohio w czasie swojego powstania składała się z dwóch braci, z których jeden miał lat dziesięć a drugi sześć i pół! Do czasu nagrania uroczego numeru „A Lovely Song”  byli już dorośli, czternasto- i dziesięcioletni, a towarzyszyła im para trzynastoletnich wielkoludów. To była młodzież.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz