Ten album jest bez wątpienia w
mojej pierwszej piątce najlepszych koncertowych wydawnictw w historii muzyki.
Właśnie takie koncerty lubię. Pełen luz, wyczuwalna atmosfera świetnej zabawy
tak muzyków jak i publiczności, pewna ciągłość utworów, rozimprowizowane
dźwięki, czasami jakieś pomyłki, to wszystko dodaje prawdziwości takim
nagraniom i stwarza poczucie uczestniczenia w nich na żywo. „Four Way Street”
jest dość schizofreniczną sprawą, w połowie akustyczna, w połowie elektryczna
dokłada całość jako protest. To muzyka nagrana dwa lata po konwencji Narodowej
Demokracji w Chicago w 1968 roku a dwa lata przed aferą Watergate, w samym
środku walk w Wietnamie. Tu aż kipi ze sceny a zestaw utworów ma taką siłę jak
niejedna manifestacja uliczna. I tak weźmy Grahama Nasha w swoim „Chicago”
granym tylko na fortepianie zadedykowanym burmistrzowi Chicago, Richardowi J.
Daleyowi i temu co zrobił pewnej nocy, wprowadzając Gwardię Narodową na ulice
miasta grzebiąc parę istnień ludzkich w atmosferze walk: „Chociaż twój brat
jest związany i zakneblowany/ I przykuli go do krzesła/ Czy nie mógłbyś
przyjechać do Chicago tylko po to, żeby zaśpiewać”. Jeszcze większą skargą jest
Stephen Stills, niespokojny i maniakalny zaczynający tracić rozum w detonującej
szaloną mieszanką „49 Bye-Byes/American Children”. Tutaj przekształca swoją
piękną country balladę o utraconej miłości w żrącą metaforę wojny w Wietnamie,
zestawiając ją z plującą wściekłością karabinów maszynowych w samym sercu
zielonego piekła. „A Long Time Gone” to elegia Davida Crosby’ego dla Roberta
Kennedy’ego zaśpiewana fantastycznym głosem. Mówiłem już wam, że uwielbiam ten
ton? Całość zostaje doprawiona staccato gitary prowadzącej Stillsa. To już są
niezapomniane chwile. A jeszcze Neil Young. „Ohio” to pieśń protestu i
rozpaczy. Jej masywne, przesterowane gitarowe wprowadzenie bije jak wściekła
pięść w stół, denerwując wszystko w zasięgu wzroku. To jak miotacz wściekłości
i rozpaczy, gdzie Young daje wyraz bezsensownej śmierci. Gorące wykonanie
„Southern Man” zawiera te same gorzkie sentymenty, które wskazywały na oporne i
bezlitosne południe. A muzycznie pojedynek Younga ze Stillsem jest jedną z
najlepszych rzeczy jakie świat usłyszał. Tu nie ma wirtuozerii. To kaskada
dźwięków pełnych pasji i nerwów. Bezlitosne połączenia nerwowe skręcają to w
jedną to w drugą stronę, zostawiając cię gdzieś pośrodku. Unieś się na chwilę!
To o to chodzi. Pęka kolejna zapora.
Album otwiera niecodzienny wybór –
na liście utworów pierwszy numer to „Suite: Judy Blue Eyes”, piosenka, która
zapewniła grupie rozgłos w całym kraju, gdy po raz pierwszy wykonali ją na
Festiwalu Wodstock. Ale to kłamie. Wszystko, co naprawdę dostajesz, to ostatnie
trzydzieści sekund tej piosenki, natychmiast rozpoznawalne harmonie wokalne,
które wyznaczają jej zakończenie. Następnie pojawiają się dwie piosenki całego
zespołu: przyzwoita, bardzo czysto wykonana pieśń Younga „On the Way Home” oraz
doskonałe wykonanie jednego z najbardziej lubianych numerów CSN&Y „Teach
Your Children”. Potem następuje zaskakująca decyzja – cała reszta pierwszej
płyty składa się z materiału solowego każdego z czterech muzyków, czasami
wykonywanego indywidualnie, czasami przez dwóch lub więcej członków, zaczynając
od piosenek Davida Crosby’ego. Spokojne, wymagające skupienia, surowe „The Lee
Shore”, to część gdzie musisz się zatrzymać. „Muszle leżą rozrzucone na pisaku/
mrugając do mnie jak lśniące oczy/ z morza/ oto jak wschód słońca jest starszy
niż myślisz/ wciąż tam leży/ gdzie jakaś nieostrożna fala/ zapomniałem o tym
dawno temu”, z zaledwie rzadką
akustyczną gitarą, wokalem Crosby’ego i jedną z najpiękniejszych harmonii,
jakie kiedykolwiek zaśpiewano dzięki uprzejmości Grahama Nasha, dostajemy obraz
niezapomnianego tropikalnego raju, malowanego przez zasuszonego starca z morza.
„Stąd do Wenezueli/ Nie ma nic więcej do zobaczenia/ Niż sto tysięcy wysp/
Rzucanych jak klejnoty na morze/ Dla ciebie i dla mnie”.
Generalnie zostając w tej
atmosferze już nic więcej nie powinien pisać. Mamy tutaj te najmocniejsze
strony zespołu. Część elektryczna na moment łamie ten czar ale kiedy zespół
wraca do miękkiej gitary akustycznej, by zakończyć występ numerem „Find the
Cost of Freedom” to powrót mamy nieskazitelny. Spójrz na ostatnie sekundy
numeru, który kończy się cichym ale oszałamiającym wierszem a cappella
śpiewanym w czterogłosowej harmonii.
To klasyczny Crosby Stills Nash
& Young.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz