poniedziałek, 14 czerwca 2021

THE BEACH BOYS - Pet Sounds /1966/

 


01. Wouldn't It Be Nice - 2:24
02. You Still Believe in Me - 2:30
03. That's Not Me - 2:28
04. Don't Talk (Put Your Head on My Shoulder) - 2:51
05. I'm Waiting for the Day - 3:04
06. Let's Go Away For Awhile - 2:18
07. Sloop John B - 2:57
08. God Only Knows - 2:50
09. I Know There's an Answer - 3:09
10. Here Today - 2:54
11. I Just Wasn't Made for These Times - 3:12
12. Pet Sounds - 2:21
13. Caroline, No - 2:52



Moja wstępna koncepcja brzmienia Beach Boys, ta najbardziej znana (do pewnego czasu) to ich miłość do desek surfingowych oraz niewykorzystany w pełni dar harmonii wokalnych. Powiem, że uwierzyłem w to na podstawie piosenek takich jak: „I Get Around”(która wciąż jest fantastyczną piosenką), „Surfin’  USA” i jego odpowiednik „Surfin’  Safari” oraz „Barbara Ann”. Znając te radosne ale jakże infantylne piosenki założyłem, że Beach Boys to nic więcej. Kiedy więc po raz pierwszy przeczytałem o wszystkich pochwałach, które zebrały „Pet Sounds”, zacząłem się zastanawiać, o co, do cholery w tym wszystkim chodzi?

I jeszcze, album Beach Boys został uznany przez Rolling Stone za drugi najlepszy album wszechczasów, to pomyślałem, „Pet Sounds” to jakieś nagrania zwierząt obrobione techniczne z dodatkiem wokali. Postanowiłem poświęcić trochę czasu i to sprawdzić. Na początku przy pierwszym odsłuchu mi to nie wskoczyło. Owszem instrumentacja była całkiem ładna, a „Wouldn’t It Be Nice” było naturalnie przebojem, ale poza tym uważałem, że niektóre melodie są naprawdę niezręczne i hmmm… Otóż to? Czy to wszystko co album ma o zaoferowania? No nie. Jakie nieszczęścia czekają dalsze listy wszystkich publikacji muzycznych w historii. To  niemożliwe.

Ok.

Zrobiłem sobie dziesięciominutową przerwę i posłuchałem ponownie. Nie wiem, co się zrobiło. Czy klawesyn zstąpił z nieba i rzucił na mnie urok? Płyta nagle zaczęła brzmieć niewiarygodnie. Instrumentacja wciąż kopała, harmonie zaczęły świecić jaśniej, a melodie pływały w pyłkach roznoszonych przez wiatr. Pod koniec tego drugiego przesłuchania poczułem tą muzykę, zacząłem dostrzegać popową magię piosenek i po prostu stwierdziłem, że „Pet Sounds” jest genialne.

Pośród ogromnie zmieniającego się krajobrazu kulturowego, kiedy Stany Zjednoczone przeżywały „brytyjską inwazję” w sferze muzyki popularnej, amerykański zespół wydał rozpaczliwy krzyk, który doceniony został po latach. Brian Wilson zdesperowany, by nadążyć za konkurencją, połączył pop z muzyką barokową i jazzem. W ten sposób stworzył jedne z najwspanialszych kompozycji w całej muzyce popularnej. „Pet Sounds” jest pełen niesamowitych dźwięków i momentów: na przykład akordeon w „Wouldn’t It Be Nice”, klawesyny w „You Still Believe in Me” czy harmonijka basowa w „I Know There’s an Answer”. A taki „God Only Knows” ma akordy, które przenoszą się w miejsca których się nie spodziewasz, odzwierciedlając niepokój przedstawiony w tekście piosenki. Utwór kończy się piękną fugą, która całkiem ładnie dopełnia numer. Poziom instrumentalny płyty jest rewolucyjny i przyjemny dla ucha. Objawia nam się tutaj mnóstwo smaczków i ukrytych ścieżek, które powoli odkrywasz pomimo lekkiej zapaści melancholijnej.

Talent Briana Wilsona jako kompozytora i aranżera, jego załamanie psychiczne i odosobnienie na rok, aby zaplanować całość materiału, wciąż mnie zaskakuje. Ta perspektywa dźwiękowa ukazuje mocne strony niebiańsko brzmiącego popu i co słychać wyraźnie wpływa również na Sierżanta Pieprza. Charakterystyczne harmonie Beach Boys są tutaj a atmosfera jest bardziej poruszająca niż kiedykolwiek. To album o niepewności. Teksty są bolesne, życzeniowe, denerwujące i przedstawiają autora jako tęsknotę za czymś, czego nie ma. „Czy nie byłoby miło, gdybyśmy mogli żyć razem w takim świecie, do którego należymy”(„Wouldn’t It Be Nice”), „Czasami jest mi bardzo smutno, chyba po prostu nie zostałem stworzony do tych czasów…”(„I Just Wasn’t Made for these Times”). W tych tekstach jest coś dosadnego, ale rzadko wydają się banalne. Być może to zasługa cudownych, tęsknych wokali a może zagubionej orkiestracji prowadzącej samotną duszę w ciepłe, bezpieczne miejsce. Każda część idealnie do siebie pasuje, jak dziwne elementy układanki znajdujące swoją przestrzeń. Nuty otwierającego numeru brzmią, jakby gwizdała je beztroska dusza wędrująca po kolorowym ogrodzie. Kilka pierwszych słów i mamy wypełniony po brzegi cały album, smyczkami, bębnami, instrumentami dętymi i melodiami wokalnymi. Każdy centymetr przestrzeni porusza lekkie nici babiego lata i krzyżuje skomplikowane instrumentalizacje z uniwersalnymi piosenkami.

Nie ma tu nic, co chciałbym zmienić. A kim jestem, żeby coś w tym zmienić? Na pewno nie jestem Brianem Wilsonem. A nagrania zwierząt z dodatkiem wokali?

To zostawiam na następny raz.










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz