2) White Cat Heat
3) Na Na Naa
4) Elevem
5) 1+1=?
6) Lay In the Sun
7) Squeak
8) Godz
9) May You Be Alone
Jim McCarthy (g, plastic fl, hca, vo)
Larry Kessler (bag, vln, vo)
Paul Thornton (d, g, maracas, vo)
To jest najbardziej naćpane
dwadzieścia pięć minut muzyki w jej historii. Nie wierzysz? Oto „White Heat
Cat” oparty na niezgrabnej akustycznej gitarze, arytmicznej perkusji i wokalu,
gdzie Jim McCarthy i Larry Kessler wcielają się w szalone seksualnie dźwięki
kotów. Miauczenie będące zarazem tekstem utworu doprowadza do szewskiej pasji
słuchacza. Zawodzące spazmatycznie koty drą się, kończąc numer furią dźwięków
rozpoczynających tą płytę.
„Contact High With the Godz” to
pierwszy album nowojorskiej zespołu The Godz, który został wydany w 1966 roku.
Grupa The Godz była częścią sceny Lower East Side, która produkowała
postbitowych awangardowych hippisowskich rockmanów, znanych zakręconych poetów
The Fugs czy zwariowanych the Holy Modal Rounders. Płyta sprawia wrażenie jakby
muzycy odkryli swoje instrumenty na dziesięć minut przed wejściem do studia i
nagrywaniem tego materiału. Ale to nie jest zarzut. To trzyma się kupy i brzmi
bardzo ciekawie! To, co czyni ten album atrakcyjnym muzycznie, to fakt, że w
wystarczająco nieokiełzanej i nieograniczonej prostocie kryje się ukryta
złożoność. To, co oszołomieni słuchacze najpierw usłyszeli jako kiepskie
bębnienie, okazuje się pierwotnym rytmem wychodzącym z pradawnych tradycji.
Otwórz tylko swój umysł a na pewno to ogarniesz. Pamiętam jak pierwszy raz ( o!
matko to już trzydzieści parę lat minęło ) usłyszałem tą płytę. Nigdy w życiu
czegoś tak cholernie dziwnego nie słyszałem. Hipnotyczne, elektroniczne,
kowbojskie zakrętasy i do tego samotne zawodzenia mantryczne brzmiały jak Hank
Williams, Sun Ra i The Fugs smażeni na woku w mongolskim grillu absolutnej rzeczywistości.
Oto prawda the Godz: dwie strony
ośmiu oryginalnych melodii, czterech nowojorczyków, których nie obchodzi, czy
łapiesz to, czy nie. Są żywymi ludźmi, tworzą własną piosenkę, wykuwając własny
dźwięk z biciem jak serce słonia. Dla nich instrumenty muzyczne są tylko
wieloma środkami, za pomocą których wyrażają wszystko, czego nie mogą świadomie
zdefiniować w żaden inny sposób. Słuchając tych dwudziestu pięciu minut masz
okazję zapoznać się z ich wizją miłości i jej braku, nienawiści i zbyt dużej jej
ilości na świecie oraz o pasji tych młodych mężczyzn, którzy wiedzą, że sen
może być inną nazwą koszmaru. Niewątpliwie debiut The Godz to nowy, szczery,
pełen emocji rodzaj muzyki, która została wyprodukowana w Stanach i jest bardzo
amerykańska, niezależnie co mówi Lyndon Johnson i krytycy. To mądry głos
zabrany w sprawach tego świata. Z pewnością są to chłopcy, którzy stoją na
marginesie życia i których pewnie nigdy nie zobaczysz w niedzielnym poranek w
kościele.
Larry Kessler tak tłumaczył całą
tą idee. „Wolność. Wolność od granic biznesu muzycznego i granic tego, co było
normą. W tamtym czasie to było dość rozciągnięte. The Beatles, The Stones
robili świetne rzeczy, ale my po prostu poszliśmy dalej”. I jeszcze o powstaniu
płyty: „Inżynier kochał nas i bardzo chciał zagrać na płycie. On nigdy nie
słyszał czegoś takiego i chciał być tego częścią, więc w trakcie nagrania
narobił trochę hałasu. Myślę, że to był efekt jaki Godz wywarł na ludzi,
chcieli być tego częścią a podstawowa prostota sprawiła, że mogli”.
Płytę rozpoczyna „Turn On”
brzmiący bluesowo dopóki nie wejdą wokale, które idą w różnych tonacjach. Czy
można to nazwać kluczem? I tak to się toczy… tam i z powrotem pomiędzy
bluesowo-folkowym groovem a grającym akustycznie Pendereckim podczas gdy wokal
wyje „No dalej, mała dziewczynko, włącz się!”.
I takie coś nas przymusza do
głośników. Proszę. „Na Na Naa” to prawie muzyka. PRAWIE. Za wyjątkiem tego, że
coś jest… oszalałe! Wokal stopniowo dryfuje między uduchowioną mantrą a bas
brzmi jak gigantyczna linia bungee. Podobny klimat osiąga „Eleven”. Perkusja
wydobywa prymitywne rytmy a wokalista zaczyna buczeć „Elevemmmm… Elevemmmm”.
Bas znów naciąga linę a wokalista szaleje skandując wszelkiego rodzaju bełkot.
Myślisz „w co ja się do cholery
wpakowałem!?”. Druga strona zaczyna się inaczej. Ballada? Tak. „1+1=?” folkowy
freak z harmonijką i akustyczną gitarą, brzmi dość łagodnie, na chwilę. „Lay In
the Sun” to impreza na całego. Bębny sobie, gitara sobie o! nawet jest
harmonijka ustna i wokal odlatujący
jakby był na kolejnym kacu. O kurczę. Kunszt skrzypcowy Larry Kesslera
jest pewnie dość duży ale w „Squeak” te zawodzenia na strunach i dźwięki
wychodzące jak spod piszczącej miotły opędzającej stado myszy są NIE DO
ZNIESIENIA. Czego do tej pory nie wzięli? Haj otoczył już zwartym kręgiem ich
samych, muzykę i słuchaczy. „Godz”……………………………………………………………………………………………………………………………………………………………….
Odlecieliśmy wszyscy!
Płytę kończy numer Hanka Williamsa
„May You Never Be Alone”. Nie zdziwiłbym się gdyby Hank przewrócił się w grobie
na bok i poprosił o kolejną dawkę halucynogennej podróży.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz