niedziela, 16 maja 2021

THE GODZ - Contact High With The Godz /1966/

 


1) Turn On
2) White Cat Heat
3) Na Na Naa
4) Elevem
5) 1+1=?
6) Lay In the Sun
7) Squeak
8) Godz
9) May You Be Alone

Jay Dillon (autoharp)
Jim McCarthy (g, plastic fl, hca, vo)
Larry Kessler (bag, vln, vo)
Paul Thornton (d, g, maracas, vo) 




To jest najbardziej naćpane dwadzieścia pięć minut muzyki w jej historii. Nie wierzysz? Oto „White Heat Cat” oparty na niezgrabnej akustycznej gitarze, arytmicznej perkusji i wokalu, gdzie Jim McCarthy i Larry Kessler wcielają się w szalone seksualnie dźwięki kotów. Miauczenie będące zarazem tekstem utworu doprowadza do szewskiej pasji słuchacza. Zawodzące spazmatycznie koty drą się, kończąc numer furią dźwięków rozpoczynających tą płytę.

„Contact High With the Godz” to pierwszy album nowojorskiej zespołu The Godz, który został wydany w 1966 roku. Grupa The Godz była częścią sceny Lower East Side, która produkowała postbitowych awangardowych hippisowskich rockmanów, znanych zakręconych poetów The Fugs czy zwariowanych the Holy Modal Rounders. Płyta sprawia wrażenie jakby muzycy odkryli swoje instrumenty na dziesięć minut przed wejściem do studia i nagrywaniem tego materiału. Ale to nie jest zarzut. To trzyma się kupy i brzmi bardzo ciekawie! To, co czyni ten album atrakcyjnym muzycznie, to fakt, że w wystarczająco nieokiełzanej i nieograniczonej prostocie kryje się ukryta złożoność. To, co oszołomieni słuchacze najpierw usłyszeli jako kiepskie bębnienie, okazuje się pierwotnym rytmem wychodzącym z pradawnych tradycji. Otwórz tylko swój umysł a na pewno to ogarniesz. Pamiętam jak pierwszy raz ( o! matko to już trzydzieści parę lat minęło ) usłyszałem tą płytę. Nigdy w życiu czegoś tak cholernie dziwnego nie słyszałem. Hipnotyczne, elektroniczne, kowbojskie zakrętasy i do tego samotne zawodzenia mantryczne brzmiały jak Hank Williams, Sun Ra i The Fugs smażeni na woku w mongolskim grillu absolutnej rzeczywistości.

Oto prawda the Godz: dwie strony ośmiu oryginalnych melodii, czterech nowojorczyków, których nie obchodzi, czy łapiesz to, czy nie. Są żywymi ludźmi, tworzą własną piosenkę, wykuwając własny dźwięk z biciem jak serce słonia. Dla nich instrumenty muzyczne są tylko wieloma środkami, za pomocą których wyrażają wszystko, czego nie mogą świadomie zdefiniować w żaden inny sposób. Słuchając tych dwudziestu pięciu minut masz okazję zapoznać się z ich wizją miłości i jej braku, nienawiści i zbyt dużej jej ilości na świecie oraz o pasji tych młodych mężczyzn, którzy wiedzą, że sen może być inną nazwą koszmaru. Niewątpliwie debiut The Godz to nowy, szczery, pełen emocji rodzaj muzyki, która została wyprodukowana w Stanach i jest bardzo amerykańska, niezależnie co mówi Lyndon Johnson i krytycy. To mądry głos zabrany w sprawach tego świata. Z pewnością są to chłopcy, którzy stoją na marginesie życia i których pewnie nigdy nie zobaczysz w niedzielnym poranek w kościele.

Larry Kessler tak tłumaczył całą tą idee. „Wolność. Wolność od granic biznesu muzycznego i granic tego, co było normą. W tamtym czasie to było dość rozciągnięte. The Beatles, The Stones robili świetne rzeczy, ale my po prostu poszliśmy dalej”. I jeszcze o powstaniu płyty: „Inżynier kochał nas i bardzo chciał zagrać na płycie. On nigdy nie słyszał czegoś takiego i chciał być tego częścią, więc w trakcie nagrania narobił trochę hałasu. Myślę, że to był efekt jaki Godz wywarł na ludzi, chcieli być tego częścią a podstawowa prostota sprawiła, że mogli”.

Płytę rozpoczyna „Turn On” brzmiący bluesowo dopóki nie wejdą wokale, które idą w różnych tonacjach. Czy można to nazwać kluczem? I tak to się toczy… tam i z powrotem pomiędzy bluesowo-folkowym groovem a grającym akustycznie Pendereckim podczas gdy wokal wyje „No dalej, mała dziewczynko, włącz się!”.

I takie coś nas przymusza do głośników. Proszę. „Na Na Naa” to prawie muzyka. PRAWIE. Za wyjątkiem tego, że coś jest… oszalałe! Wokal stopniowo dryfuje między uduchowioną mantrą a bas brzmi jak gigantyczna linia bungee. Podobny klimat osiąga „Eleven”. Perkusja wydobywa prymitywne rytmy a wokalista zaczyna buczeć „Elevemmmm… Elevemmmm”. Bas znów naciąga linę a wokalista szaleje skandując wszelkiego rodzaju bełkot.

Myślisz „w co ja się do cholery wpakowałem!?”. Druga strona zaczyna się inaczej. Ballada? Tak. „1+1=?” folkowy freak z harmonijką i akustyczną gitarą, brzmi dość łagodnie, na chwilę. „Lay In the Sun” to impreza na całego. Bębny sobie, gitara sobie o! nawet jest harmonijka ustna i wokal odlatujący  jakby był na kolejnym kacu. O kurczę. Kunszt skrzypcowy Larry Kesslera jest pewnie dość duży ale w „Squeak” te zawodzenia na strunach i dźwięki wychodzące jak spod piszczącej miotły opędzającej stado myszy są NIE DO ZNIESIENIA. Czego do tej pory nie wzięli? Haj otoczył już zwartym kręgiem ich samych, muzykę i słuchaczy. „Godz”……………………………………………………………………………………………………………………………………………………………….

Odlecieliśmy wszyscy!

 

Płytę kończy numer Hanka Williamsa „May You Never Be Alone”. Nie zdziwiłbym się gdyby Hank przewrócił się w grobie na bok i poprosił o kolejną dawkę halucynogennej podróży.









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz