- Introduction
- Promised Land
- Sugaree
- Me And My Uncle
- Deal
- Black-Throated Wind
- China Cat Sunflower >
- I Know You Rider
- Mexicali Blues
- Bertha
- Playing In The Band
- He's Gone
- Jack Straw
- Bird Song
- Greatest Story Ever Told
- Dark Star
- El Paso
- Sing Me Back Home
- Sugar Magnolia
- Casey Jones
- One More Saturday Night
- Jerry Garcia - lead guitar, vocals
- Donna Jean Godchaux - vocals
- Keith Godchaux - piano
- Bill Kreutzmann - drums
- Phil Lesh - electric bass
- Bob Weir - rhythm guitar, vocals
Dla wielu ludzi Grateful
Dead jest synonimem psychodelicznej kultury i wolnej myśli lat sześćdziesiątych
a muzyka ich jest jak najbardziej częścią tego równania. Grateful Dead dało
ludziom możliwość nawiązania kontaktu z podobnie myślącymi ludźmi na
koncertach, doświadczenia otwartej drogi, podróży i wzięcia udziału w
podnoszącym na duchu zbiorowym scaleniu. Tego rodzaju możliwości rzadko
występują w kulturze, która przez ostatnie dziesięciolecia usunęła wszystkie
tradycyjne rytuały przejścia i bagatelizowała moc magii i ducha. Proste
spotkanie z muzyką, bez otoczki (tak teraz pożądanej) pokazuje jak można
wchłonąć przekaz aby po jakimś czasie stać na jednym wraz z nim poziomie.
Muzyka Grateful Dead to oferuje. Nie raz słuchając któregoś z koncertów grupy w
pewnym momencie po prostu odlatuję, wchłaniam się w dźwięki, staję się nimi i
czuję tą moc energii wydobywającą się już nie z głośników tylko z mojego
wnętrza zamienionego w kosmiczny pył ulotnej muzyki. Koncert, który odbył się
27 sierpnia 1972 roku w Veneta w stanie Oregon i został wydany wraz z zestawem
DVD pod nazwą „Sunshine Daydream” jest ulubionym zestawem Deadheadów i jest
jednym z najczęściej wymienianych i gromadzonych koncertów w karierze Grateful
Dead.
To jest św. Graal dla
ludzkości!
O nagraniach za chwilę
napiszę, ponieważ trzeba tu zmieścić parę słów o obrazie, który nie zawiera nic
szczególnego. Mamy tutaj sceny uchwycone tego gorącego sierpniowego dnia a widz
może łatwo odnieść wrażenie, ze jest świadkiem ostatniego prawdziwego
hipisowskiego wydarzenia tamtej epoki. Obraz przedstawia zespół, robiący to co
potrafi najlepiej: urządza przyjęcie w rodzinnej atmosferze. Springfield
Creamery Benefit zostało zapowiedziane jako piknik, a kiedy zobaczysz materiał
filmowy z tego dnia, to stwierdzisz, że był to pod wieloma względami
gigantyczny piknik-dzieci biegały dookoła, dobrze się bawiąc, dorośli tańczyli
nago w całkowitym stanie błogości i była to naturalna popołudniowa zabawa na
świeżym powietrzu. Tych 20 000 ludzi miało szczęście wygrzewać się w
słońcu i wysłuchać genialnych wersji znanych już kompozycji zespołu. Garcia:
„Kiedy robimy takie imprezy, robimy je zwykle dla naszych przyjaciół. Korzyść
dla nas to możliwość dawania ludziom muzyki, to jest ta prawdziwa korzyść
dlatego często gramy po prostu za darmo”. Jak wielką korzyść zostawili Grateful
Dead dając około 2300 koncertów dostępnych za pośrednictwem sieci i stron
internetowych nie potrafię powiedzieć. Mogę tylko szepnąć, że muzyka ich
sprawia, że czuję się błogo i przypomina mi, jak piękny jest ten świat a to
wydarzenie z sierpnia 1972 roku może być szczytem tego wyrazu. Grupa właśnie
wróciła ze swojego pierwszego tournée po Europie gdzie dała 26 koncertów i pod
wieloma względami nigdy wcześniej ani później nie zagrali lepiej niż w Veneta w
tamtym roku. Organizatorami koncertu byli starzy znajomi Garcii, grupa Merry
Pranksters wraz ze swoim guru Kenem Keseyem, którzy stworzyli pozytywną
atmosferę a dobre wibracje obejmowały każdą osobę znajdującą się przed sceną
podczas tego długiego, trzygodzinnego występu.
Przed
nakręceniem filmu o Grateful Dead Garcia
zapytał: „Dlaczego ktoś chciałby obejrzeć nasz film? Przecież my po prostu
stoimy i gramy”. Ale jest coś uderzającego w tej luźnej, rodzinnej atmosferze,
którą zespół tworzy na scenie. Są sekwencje gdy Garcia płynie pośród głębokich,
introspekcyjnych i olśniewających technicznie zagrywek gitarowych, które
kontrastują z hipisem stojącym na slupie za sceną, będącym głęboko w transie,
całkowicie zahipnotyzowanym grą zespołu, wyglądającym prawie jak Jezus wiszący
na krzyżu. Ten obraz wiele mówi o zespole i ruchu hipisowskim, który już w 1972
roku był w stanie dekadencji. Jednak tutaj, na Renaissance Fair Grounds w Oregonie
jest prawdziwe uchwycenie tego co było piękne w zjawisku Deadheads.
Tak więc, niezależnie od
tego, czy zdecydujesz się wysłuchać całego koncertu, czy też obejrzysz
fragmenty programu przeplatane w filmie, „Sunshine Daydream” przekazuje magię
Grateful Dead lepiej niż jakikolwiek inny produkt, jaki wydali. Dla wielu
Deadheadów, świetność wiosennych improwizacji 1977 roku jest zjawiskowa,
odchudzone ale pełne wizyjnych obrazów późne lata 80-te są przykryte
psychodelicznymi snami, ale jak ktoś tego nie łapie to Veneta jest idealnym
miejscem, aby nadać sens i odkryć, co jest tak atrakcyjne w muzyce zespołu. A
jest to muzyka. W 1972 roku członkowie zespołu byli wciąż młodzi, żywiołowi i
nieziemscy, podobnie jak ich fani, którzy zostali potraktowani absolutnie jak
nie z tego świata wersjami niektórych z ich największych piosenek, w tym „Bird
Song”, „China Cat Sunflower” i długą trippową „Dark Star”.
Koncert rozwija się
praktycznie od początku. Gdy jeszcze luźne nuty opisują skoczną, countrową „Me
and My Uncle”, Garcia już rozgrzał palce do czerwoności. Jego solówka gadająca
w tle zwrotki oraz refrenu przygotowuje nas do czegoś szczególnego. Taki
koncert mógłby być jakimkolwiek pokazem z 1972 roku, aż dotrzemy do „China Cat
Sunflower>I Know You Rider”. Lesh zaczyna pierwsza piosenkę od naprawdę
luźnego i potężnego zsuwania się po basie, co powoduje, że gitara rytmiczna
Weira wyprowadza wirtuozerię Garcii, która snuje się płynnie i elegancko,
przenosząc słuchacza w znacznie lepsze miejsca, w taki sposób jak Grateful Dead
to potrafi. Jak mówił perkusista Mickey Hart, grupa nie działa w branży
muzycznej jako takiej, ale w branży transportowej. Ich muzyka to doskonała
muzyka podróżnicza-koczownicza, wędrowna, głęboko zachowana w swojej luźności i
motywach wędrownych hazardzistów i starych strzelanek z Dzikiego Zachodu. Tak
daleko wbija się w Zachód, że idzie na Wschód w swoim kosmicznym mistycyzmie.
Bez wątpienia porusza słuchacza. Ten „China>Rider” jest tak dobry, jak to
tylko możliwe.
Wersje „Bird Song” oraz
„Playing in the Band” są ostateczne. Słyszałem wiele razy te utwory na
przestrzeni lat i to rozwijanie solówek Garcii, granych spokojnie, bez wysiłku
a pełnych otwartych dźwięków mocno puka do drzwi abyś nastawił swoje uszy na
całkowite zaćmienie. „Playing in the Band” pokazuje jak daleko zespół może
zabrać piosenkę, jak może przejść w upiorną przestrzeń by w jakiś sposób
przywrócić powoli wspomnianą melodię i zaatakować obustronnie z powrotem. To
naprawdę jest Święty Graal.
„Dark Star” daje nam coś
naprawdę nie z tego świata. Trzydzieści sześć minut dźwięków nie z naszej
planety, jakby zagubionych w mlecznej drodze pędzących jak rakieta by zabrać
cię do domu. Musisz odpuścić wszelkie dźwięki dookoła, unieść się ponad i
uderzyć wraz z kosmicznym basem Phila, który kładzie wampira na łopatki. Po 21
minutach znajdujesz się miliony lat świetlnych od ziemi, zastanawiasz się
czyżby zgubili piosenkę? I wtedy dźwięk staje się prawie całkowicie niemożliwy
do słuchania, idzie w inne wymiary, cała dzikość plemienna wykracza poza
granice i już nic nie czujesz. Hej, czy jeszcze żyję? Cały gwiazdozbiór zbliża
się ku tobie by cię pochłonąć i nie oddać. Uważaj! Już za chwile nie wrócisz do
domu. Ale nagle muzyka włącza się z powrotem i ponownie złącza z całością.
Żaden rozsądny człowiek nie słuchałby tego, dlatego nie mam nic przeciwko temu,
abym nie był rozsądny. I myślę, że większość Deadheadów, docenia ten klejnot
improwizacji.
Choć ten legendarny
koncert jest naprawdę spektakularny to cieszyć może, że w 1972 roku było kilka
pokazów dorównujących mu, wystarczyć posłuchać choćby Monachium czy Paryża. Ale
właściwie tylko Veneta może być Świętym Graalem dla fanów.
Świetnie ująłeś czym jest muzyka Grateful Dead. Jakbyś czytał w moich myślach. Mam te samo odczucia, gdy słucham ich płyt. Szczególnie tych pierwszych. Dzięki za ten świetny post!
OdpowiedzUsuń