1. Please - 2:08
2. Don't Tell Lady Tonight - 3:10
3. Constructive Critique - 4:40
4. Ocean Song - 4:50
5. The Wishing Song - 5:04
6. Can You Jump Rope - 5:48
7. Latter Days Matter - 3:29
8. Indian Summer (Instrumental - 7:55
9. Source You Blues - 6:02
10.Sunlight Sweet - 3:04
11.Of She, Of Things - 3:16
12.Mobeda Dandelion - 3:13
13.The Path Does Have Force - 5:23
14.Try, Try To Understand Yourself - 4:14
Musicians
*Bob Smith - Vocals, Guitar
*Mike Degreve - Guitar
*Larry Chapman - Violin
*Stan Keiser - Flute
*Dan Preston - Mellotron, Keyboards
*Skip Schneider - Drums
*John Latini - Bass
*Darryl Dragon - Keyboards, Vibes
Podwójny album zatytułowany
„The Visit” został wydany w 1970 roku, ale niestety nie otrzymał
odpowiedniej dystrybucji przez dłuższy czas, więc praktycznie
przeszedł niezauważony.
Pomimo,
że jest on firmowany nazwiskiem Boba Smitha to nie jest to jego
solowe dzieło. Duży zespół, który towarzyszył liderowy przez
cztery miesiące w studio wytwórni Kent Records, składał się z
paru znanych nazwisk. Don Preston klawiszowiec The Mothers Of
Invention, Daryl Dragon, John Lantini, Skip Schneider, Stan Keiser,
Mike Degreve, James Curtis oraz Larry Chapman to ośmioosobowa ekipa
odpowiedzialna za dźwięki wydobywające się z tej czarnej masy, no
i do tego oczywiście trzeba dodać gitarzystę i wokalistę a także
autora wszystkich czternastu utworów, Boba Smitha.
Co
otrzymaliśmy?
Ponad
godzinę klasycznej muzyki psychodelicznej zawierającej wspaniałe
solówki gitarowe, trippowe efekty, płonące smugi klawiszy,
eksperymenty dźwiękowe, kojące smaczki dobroci i dryfującego
wokalu.
Pierwsze
trzy utwory zaczynające ten album brzmią bardzo pozytywnie.
Harmonijny wokal wykazujący wyraźnie liryczny charakter kopnięty
zostaje przez kwasowe sola gitarowe i utrzymujący melodyjność
groove organowy. Do tego „Constructive Critique” ma jedną z
najładniejszych melodii na albumie. Przy „Ocean Song” tez trzeba
się chwilę zatrzymać. Jazzowe solo gitarowe Smitha podkreślone
subtelnymi dźwiękami wibrafonu ujarzmia tych parę minut aby
roztopić się w pustce nieokreślonych obrazów.
Drugą
stronę płyty wypełniają po części łagodniejsze dźwięki aż
do momentu wejścia kolejnych dziwactw gitarowych. Smith używa tu
fuzza, kaczki i innych przetworników i doprowadza w „Latter Days
Matter” do jazzowego jamu na basowym podkładzie.
„Indian
Slumber” to atonalna gra w połączeniu z czymś, co brzmi jak
dziwaczny sitar, niezdarte klawiatury, beknięcie i ćwierkanie
syntezatora oraz uporczywa syrena policyjna w tle, zmusza nas do
ucieczki z tej złej jazdy. Ta podróż nie może się dobrze
skończyć. Kruszenie kwasu tym razem zwróciło się w nieprzyjemny
obraz.
Uff,
po bolesnym „Indian Slumber” następnym na płycie pojawia się
bluesowy kawałek „Source You Blues”. I jak to w bluesie zagrane
z wielką trwogą dźwięki Hammonda mieszają się z gitarowymi
przebłyskami i smutnym wokalem. Rasowe granie trzymające w napięciu
i na oddechu. Smith zdecydowanie się rozkręca i wypełnia sobą
przestrzeń niebiańskiej atmosfery.
Pieśń
dedykowana Elmore Jamesowi, „Sunlight Sweet” do kolejny utwór na
płycie. Kwasowa melodia uderza skutecznie w pogłębiony dźwięk
perkusji a do tego dochodzi ciężko potraktowany wokal i numer staje
się perełką stylu Zachodniego Wybrzeża.
Świetny
wokal, świetna melodia i fajne efekty z ładnym solo Smitha to „Of
She, Of Things”. Kurcze jak dużo tu powstało dobrego materiału,
a przecież, tylko zwrócę uwagę, że autor jest mało znanym
muzykiem. Acha, cały czas jak słuchałem tego numeru zastanawiałem
się z kim kojarzy mi się ten wokal. Wiem! Pamiętacie płytę Tima
Buckleya „Goodbye and Hello”? To właśnie ten tembr głosu, to
właśnie to porównanie.
Kopnięta
przez niesamowitą linię basu Johna Latiniego ścieżka „Mobeda
Dandelions” szczególnie wyróżnia się z tego składu.
Szczególnie środkowa część, która kręci się aż do utraty
tchu.
Płytę
kończą numery potęgowane rockiem. „The Path Does Have Forks”
wyróżnia się prowadzącą linią fletu oraz nakładającym się
wokalem i sfuzzowana gitarą, natomiast „Try, Try To Understand
Yourself” wprowadza kojący dźwięk wibrafonu aby wyciszając
zakończyć płytę.
Z
pewnością jest to pozycja godna polecenia i tylko żałować
należy, że Bob Smith nagrał tylko ten jeden album.
Więc
nie marnujmy czasu na pierdoły i pozwólmy kręcić się „The
Visit” jeszcze nie raz w odtwarzaczu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz