czwartek, 19 września 2019

BOB SMITH - The Visit /1970/


1. Please - 2:08
2. Don't Tell Lady Tonight - 3:10
3. Constructive Critique - 4:40
4. Ocean Song - 4:50
5. The Wishing Song - 5:04
6. Can You Jump Rope - 5:48
7. Latter Days Matter - 3:29
8. Indian Summer  (Instrumental - 7:55
9. Source You Blues - 6:02
10.Sunlight Sweet - 3:04
11.Of She, Of Things - 3:16
12.Mobeda Dandelion - 3:13
13.The Path Does Have Force - 5:23
14.Try, Try To Understand Yourself - 4:14


Musicians
*Bob Smith - Vocals, Guitar
*Mike Degreve - Guitar
*Larry Chapman - Violin
*Stan Keiser - Flute
*Dan Preston - Mellotron, Keyboards
*Skip Schneider - Drums
*John Latini - Bass
*Darryl Dragon - Keyboards, Vibes



Podwójny album zatytułowany „The Visit” został wydany w 1970 roku, ale niestety nie otrzymał odpowiedniej dystrybucji przez dłuższy czas, więc praktycznie przeszedł niezauważony.
Pomimo, że jest on firmowany nazwiskiem Boba Smitha to nie jest to jego solowe dzieło. Duży zespół, który towarzyszył liderowy przez cztery miesiące w studio wytwórni Kent Records, składał się z paru znanych nazwisk. Don Preston klawiszowiec The Mothers Of Invention, Daryl Dragon, John Lantini, Skip Schneider, Stan Keiser, Mike Degreve, James Curtis oraz Larry Chapman to ośmioosobowa ekipa odpowiedzialna za dźwięki wydobywające się z tej czarnej masy, no i do tego oczywiście trzeba dodać gitarzystę i wokalistę a także autora wszystkich czternastu utworów, Boba Smitha.


Co otrzymaliśmy?
Ponad godzinę klasycznej muzyki psychodelicznej zawierającej wspaniałe solówki gitarowe, trippowe efekty, płonące smugi klawiszy, eksperymenty dźwiękowe, kojące smaczki dobroci i dryfującego wokalu.
Pierwsze trzy utwory zaczynające ten album brzmią bardzo pozytywnie. Harmonijny wokal wykazujący wyraźnie liryczny charakter kopnięty zostaje przez kwasowe sola gitarowe i utrzymujący melodyjność groove organowy. Do tego „Constructive Critique” ma jedną z najładniejszych melodii na albumie. Przy „Ocean Song” tez trzeba się chwilę zatrzymać. Jazzowe solo gitarowe Smitha podkreślone subtelnymi dźwiękami wibrafonu ujarzmia tych parę minut aby roztopić się w pustce nieokreślonych obrazów.
Drugą stronę płyty wypełniają po części łagodniejsze dźwięki aż do momentu wejścia kolejnych dziwactw gitarowych. Smith używa tu fuzza, kaczki i innych przetworników i doprowadza w „Latter Days Matter” do jazzowego jamu na basowym podkładzie.
Indian Slumber” to atonalna gra w połączeniu z czymś, co brzmi jak dziwaczny sitar, niezdarte klawiatury, beknięcie i ćwierkanie syntezatora oraz uporczywa syrena policyjna w tle, zmusza nas do ucieczki z tej złej jazdy. Ta podróż nie może się dobrze skończyć. Kruszenie kwasu tym razem zwróciło się w nieprzyjemny obraz.
Uff, po bolesnym „Indian Slumber” następnym na płycie pojawia się bluesowy kawałek „Source You Blues”. I jak to w bluesie zagrane z wielką trwogą dźwięki Hammonda mieszają się z gitarowymi przebłyskami i smutnym wokalem. Rasowe granie trzymające w napięciu i na oddechu. Smith zdecydowanie się rozkręca i wypełnia sobą przestrzeń niebiańskiej atmosfery.
Pieśń dedykowana Elmore Jamesowi, „Sunlight Sweet” do kolejny utwór na płycie. Kwasowa melodia uderza skutecznie w pogłębiony dźwięk perkusji a do tego dochodzi ciężko potraktowany wokal i numer staje się perełką stylu Zachodniego Wybrzeża.
Świetny wokal, świetna melodia i fajne efekty z ładnym solo Smitha to „Of She, Of Things”. Kurcze jak dużo tu powstało dobrego materiału, a przecież, tylko zwrócę uwagę, że autor jest mało znanym muzykiem. Acha, cały czas jak słuchałem tego numeru zastanawiałem się z kim kojarzy mi się ten wokal. Wiem! Pamiętacie płytę Tima Buckleya „Goodbye and Hello”? To właśnie ten tembr głosu, to właśnie to porównanie.
Kopnięta przez niesamowitą linię basu Johna Latiniego ścieżka „Mobeda Dandelions” szczególnie wyróżnia się z tego składu. Szczególnie środkowa część, która kręci się aż do utraty tchu.
Płytę kończą numery potęgowane rockiem. „The Path Does Have Forks” wyróżnia się prowadzącą linią fletu oraz nakładającym się wokalem i sfuzzowana gitarą, natomiast „Try, Try To Understand Yourself” wprowadza kojący dźwięk wibrafonu aby wyciszając zakończyć płytę.
Z pewnością jest to pozycja godna polecenia i tylko żałować należy, że Bob Smith nagrał tylko ten jeden album.
Więc nie marnujmy czasu na pierdoły i pozwólmy kręcić się „The Visit” jeszcze nie raz w odtwarzaczu.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz