1. Shady Grove (P. O. Wands) - 3:00
2. Flute Song (Denise Jewkes) - 5:23
3. Three or Four Feet from Home (John Cipollina) - 3:05
4. Too Far (David Freiberg) - 4:30
5. Holy Moly (Nick Gravenites) - 4:25
6. Joseph's Coat (John Cipollina, Nick Gravenites) - 4:49
7. Flashing Lonesome (David Freiberg, Nick Gravenites) - 5:28
8. Words Can't Say (David Freiberg, Denise Jewkes) - 3:22
9. Edward, the Mad Shirt Grinder (Nicky Hopkins) - 9:22
*John Cipollina - Guitar, Vocals
*Nicky Hopkins - Organ, Piano, Celeste, Cello, Harpsichord, Keyboards
*Greg Elmore - Drums, Percussion
*David Freiberg - Viola, Bass, Guitar, Vocals
Przede wszystkim pozwólcie,
że powiem wam, że jest taki jeden instrumentalny utwór,
dziewięciominutowy jam, który kończy trzeci album grupy
Quicksilver Messenger Service i że jest to prawdopodobnie najlepsza
instrumentalna melodia jaka kiedykolwiek powstała w całym
kalifornijskim rockowym duchu końca lat sześćdziesiątych. „Edward
(The Mad Shirt Grinder)” to po prostu utalentowana, emocjonalna,
nieskazitelna technicznie, olśniewająca ścieżka nie mająca
swojego odpowiednika na studyjnych zapisach tamtych lat. Można
określić ten twór zasadniczo słowem „jazz”, ale jest to
rodzaj jazzu, który preferuje prawdziwą intensywność i
melodyjność od pretensjonalnego bezsensownego makaronu, z pięknymi,
ale potężnymi klawiszami i wrażliwymi, nastrojowymi gitarami w
każdej sekundzie utworu. W rzeczywistości trzecia płyta herosów
sceny kalifornijskiej różni się znacznie od dwóch poprzedzających
ją dzieł.
Na „Shady Grove” mamy w
składzie zespołu jedną zmianę, ale jakże istotną i jak się
okazało brzemienną w skutki. Nie ma już tych słynnych podwójnych
pojedynków gitarowych ponieważ nie ma już w składzie Gary
Duncana. Jest za to przybyły prosto z Wysp Brytyjskich, prosto ze
studiów nagraniowych w których akurat pomagał The Rolling Stones
czy The Who, pianista Nicky Hopkins. I ta postać rzutuje w pełni na
materiale zawartym na tym krążku. W tle tego instrumentalnego,
dziewiczego jamu wzajemne oddziaływanie pomiędzy fortepianem
Hopkinsa, gitarami Cippoliny i nadanych w tle organów potęguje
oszałamiające dźwięki pełne przepływy krwi. Te wszystkie
niewiarygodne riffy fortepianowe mogły być nagrane tylko przez
Anglika, bo jest to bardzo brytyjski odłamek psychodelicznej
podróży.
„Shady
Grove” idzie w bardzo nieprzewidywalnym kierunku i wychodzi to
zespołowi na dobre. Bo co można było zrobić po genialnym
gitarowym „Happy Trails”? Nawiązać współpracę i polegać na
nienagannych umiejętnościach klawiaturowych Nicky Hopkinsa.
I
nie da się ukryć, że to właśnie Hopkins odgrywa kluczową rolę
w pozostałych ośmiu utworach znajdujących się na tym albumie. I
w rzeczywistości „Shady Grove” jest przyjemną i ujmującą
płytą, począwszy od okładki. No bo czyż ona nie jest po prostu
piękna? Ta aksamitna zieleń jak ryk leniwy górskiego wiatru otula
nas swym odcieniem. A powóz z koniem na tylej stronie okładki, nie
zapomnij o tym. Piękna zieleń. Te dziewięć piosenek jest… no
cóż, piosenki też są trochę zielone. Wystarczy posłuchać
„Flute Song”.
Tytułowy
utwór to atrakcja innego rodzaju. Majestatyczny pseudoklasyczny
wstęp Hopkinsa trwa ledwie chwilę bo po nim następuje dziwnie
zaaranżowany beat w którym wokalista brzmi jak odrodzony Eric
Burdon. A gitara Cippoliny kąśliwie uderza wspaniałymi wirami.
Rhythm and bluesowe, rasowe granie można usłyszeć w „Three or
Four Feet from Home” oraz „Too Far”. Błotniste uderzenia
gitary poprzecinane psychodelicznymi riffami fortepianu doprowadzają
do otwartych przestrzeni. To jak droga ku wolności. Otwiera się
przed nami pełen niepokoju świat.
No i... hmmm, zaraz gdzie ja
jestem. To muzyka z Zachodniego Wybrzeża Stanów Zjednoczonych.
Przecież widzę spacemana ubranego na Piccadilly Street jak
swobodnie maszeruje po Londynie. Swingujący Londyn? W Kalifornii?
Tak!
„Holy Moly”. Wirujący hymn rhythm and bluesa pełen celeste,
klawesynu i Bóg wie czego jeszcze. Hopkins naprawdę rozkoszuje się
swoim instrumentalizmem i wirtuozerią. A potem piosenka przyspiesza
powodując kolorowy zawrót głowy. Niektóre chemiczne substancje
potrafią przenieść nas do gabinetu krzywych luster. Numer kończy
się wspaniałą kaskadą dźwięków dorównującą najlepszej
tradycji brytyjskich zespołów blues rockowych.
Senny,
melancholijny i pełen nostalgii utwór „Flashing Lonesome” to
fortepian i wokal pełen pogłosów i to nawiązanie do okładki.
Powóz z koniem i może frywolną damą?
Mam
w swoich zbiorach mnóstwo płyt z muzyką z San Francisco tamtych
lat i tu muszę przyznać, że ten mariaż brytyjsko-amerykański
osiągnął rzecz niespotykaną. Powstała płyta bardzo pomysłowa,
godna polecenia i wielkiej urody ale też pewnie by jej nie było
gdyby nie Nicky Hopkins.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz