środa, 10 lipca 2024

THE YARDBIRDS - Yardbirds'68

 


Od czasu reedycji koncertowej Led Zeppelin w 2007 roku, ich legendarny gitarzysta Jimmy Page nie zagrał żadnego pełnego koncertu ani nie wydał żadnej płyty. Gdy w 1998 roku wraz z Robertem Plantem nagrał kryminalnie nisko oceniony album „Walking Into Clarksdale” nie siedział bezczynnie w domu nic nie robiąc. Spędził wiele lat na remasteringu całego katalogu Led Zeppelin a jego skrupulatna praca nad tymi przełomowymi nagraniami była wzorowa. Ujawnił niuanse w tych nagraniach, które pozostały niezauważone, dopóki nie podjął dźwiękowego wyzwania, jakim było dostosowanie oryginalnych taśm-matek do standardów XXI wieku. Gdy to skończył zabrał się za mityczny, często bootlegowany występ zespołu The Yardbirds z 30 maja 1968 roku, który odbył się w Anderson Theatre w Nowym Jorku. Nagranie to powstało zaledwie kilka miesięcy przed startem Led Zeppelin i jest niesamowitym pokazem magii Page’a. Kiedy Peter Grant zarezerwował te trasę, muzycy zdecydowali, że będzie ona ostatnią. Przebojowe single, które zdefiniowały styl The Yardbirds, gdy Eric Clapton i Jeff Beck byli w zespole, w dużej mierze już wyschły. Producent Mickey Most obciążył zespół kiepskimi piosenkami do nagrania, z których żaden z chłopaków nie był zadowolony. Oni czuli, że „Little Games” nie była tym, co chcieli pokazać. Ostatni singiel „Goodnight Josephine” po prostu nie pokazywał do czego grupa była zdolna, choć na drugiej jego stronie znalazł się numer „Think About It”, który już był znacznie bliższy tego, dokąd zmierzał zespół. Pełen ognistej gitary Page’a, utwór ten był kawałkiem ciężkiego rocka, którym Mickey Most nie był zainteresowany.

Ostatni występ grupy pierwotnie wydany był przez Epic Records w 1971 roku a jego niechlujstwo dźwiękowe doprowadziło, że stoi na mojej półce ale nie gości już od dawna w odtwarzaczu. Tylko wspomnę irytujące oklaski dodane przez speców z Epic oraz prawie minutowe „tąpnięcie” w trakcie „I’m Confused”. Jimmy wszystko to usunął a dźwięk stał się bliski ideałowi. W rzeczywistości poprawa dźwięku jest tak genialna, że trudno uwierzyć, że są to te same ujęcia co na wcześniejszym wydaniu. Perkusja McCarty’ego nigdy nie miała tyle uderzenia i obecności na żadnym nagraniu Yardbirds. Wokal i harmonijka Relfa ma o wiele więcej głębi niż na oryginale, natomiast gitara Page’a brzmi znacznie bliżej tego co za parę miesięcy usłyszymy na debiucie Led Zeppelin. Zresztą pod kierownictwem Page’a The Yardbirds byli ciężsi i bardziej psychodeliczni, eksperymentowali na scenie i przesuwali granice. „Dazed and Confused” stał się kamieniem węgielnym Zeppów na lata, wersja The Yardbirds jest bardziej zwięzła, ale wciąż robi wrażenie. Nikt nie pomyli Relfa z Plantem, McCarty’ego z Bonhamem czy Dreja z Johnem Paulem Jonesem, ale koncert ten pokazuje jak znakomitym zespołem byli Yardbirdsi pod koniec swojej kariery.

Jeśli chodzi o same utwory, to po wstępie zespół rozpoczyna niesamowitym coverem „Train Kept a Rollin’”, który przy trzech minutach z sekundami powala siłą i ostrością gitary Page’a. Ten mocny psychodeliczny otwieracz od samego początku ustawia cały koncert. Brawa należą się z pewnością Relfowi, który umiejętnie obraca harmonijką wokół hard rockowych zagrywek. Połączone dwa następne numery zgrabnie wplatają ciężkość z popowym uniesieniem. „Heart Full Of Soul” stanowi jakby przypomnienie, „Hej pamiętacie mieliśmy nawet przeboje”. Ale to „I’m Confused” stanowi pełen wachlarz niebotycznych efektów zespołu choć w głównej mierze opartych na gitarze Page’a. Zagrywki smyczkiem dodają wysublimowanego uroku a całość wsparta sekcją i szeptaną wokalizą Relfa robi wrażenie. W kolejnym numerze fajne zagrywki Page’a na gitarze z brzmieniem kaczki potwierdzają tylko jego umiejętności gry oraz tworzenia klimatu utworów. „Over, Under, Sideways, Down” oraz „Drinking Muddy Water” są oryginalnymi rockerami pokazującymi, że za drzwiami stoi już Led Zeppelin. No i „White Summer” ponad trzyminutowy pokaz umiejętności Jimmy’ego wspomaganego przez subtelny, ale stały rytm perkusji McCarty’ego. A na zakończenie mamy najdłuższy utwór koncertu „I’m A Man” (teraz pod tytułem „Moanin’ and Groanin’”). Po raz kolejny gitara Page’a wysuwa się na pierwszy plan, a jego wah wah brzmi zadziwiająco czysto. Jego solo graniczące z hard rockiem jest prawie arcydziełem. Wokal Relfa świetnie się sprawdza, a hipnotyzujące brzmienie jest absolutnie idealnym zakończeniem i zamknięciem koncertu. Podobnie jak w ”I’m Confused” smyczkowa gitara Page’a brzmi niesamowicie głośno i wyraźnie. Cały występ (niestety ostatni) jest wspaniałą reprezentacją końca The Yardbirds i tylko bądźmy wdzięczni opatrzności, że zdeterminowany Page’a nie popuścił i napisał nową historię muzyki rockowej.

 

Ps. Całość została wydana na podwójnym kompakcie. Na drugiej płycie znajdują się studyjne szkice utworów tylko potwierdzające potencjał jaki tkwił w muzykach.


niedziela, 19 maja 2024

EAGLES - Hotel California /1976/


Wyśniłem ten utwór. Po prostu. Tuż nad ranem zakołatał mi się w głowie i został na cały dzień. Akurat musiałem wtedy pojechać do innego miasta, a będąc tam poszedłem do sklepu muzycznego i kupiłem sobie płytę, na której jest ten numer. Wracając do domu jechałem autostradą, a w odtwarzaczu oczywiście pogrywała świeżo kupiona płyta. Światła słabły na drodze, powoli zmęczenie dawało znać o sobie i oto widzę przed sobą powitalne neony hotelu. Ok, czuję, że coś się tam wydarzy, coś co nas zachwyci lub przerazi, ale nie wiem co. Zespół wpada w spokojny rytm, gdy kierowca wjeżdża na parking i idzie trochę sztywno do holu. Wita go kobieta o tajemniczym wyglądzie. Ma piękną twarz, ale w jej oczach jest coś, co brzmi jak dzwonek ostrzegawczy, pogłos z głębi pamięci naszych przodków. „To może być Niebo albo Piekło” -  myśli wypełniając formularz hotelowy. Istota o twarzy anioła i oczach diabła zapala świecę i pokazuje mi pokój. Jestem zbyt zmęczony aby zauważyć, że wszędzie palą się świece. Czyżby w tak nowoczesnym, ekskluzywnym hotelu nie było światła elektrycznego? W korytarzu słychać głosy, które mówią: „Witamy w Hotelu California”. Pokoje z lewej strony, te nieparzyste szepczą „Takie piękne miejsce”, a te parzyste z prawej strony szepczą „Taka urocza twarz”. Obraz przechodzi w inną scenę. Światła hotelu są słabe, cienie przemykają po dziedzińcu, gdzie niektórzy goście tańczą leniwie. Jest gorący i parny wieczór. W półmroku tancerze wyglądają zagadkowo. Być może są duchami, a może to tylko sen. Niektórzy tańczą by pamiętać, inni, by zapomnieć. Gitary płaczą z bólu i znów pojawia się głos. „Witamy w Hotelu California. Takie piękne miejsce. Taka urocza twarz”. Nagle wszystko się wyostrza, a otoczenie staje się przerażająco realne. Na suficie znajdują się lustra, szkło jest jasne i gładkie. Na bocznym stoliku stoi różowy szampan z lodem w błyszczącym metalowym wiaderku. Wszędzie widać oznaki luksusu i bogactwa. A diabeł wyjaśnia:  „Wszyscy są więźniami naszego własnego umysłu”. Wtedy dostrzegam stół zastawiony na ucztę. Tuzin noży ze stali dźga mięso ale goście nie mogą zabić bestii. Jak długo tu jestem? Dzień? Całe życie? Nasz bohater biegnie do drzwi, desperacko pragnąc uciec od tego życia, pełnego nadmiaru i rozpusty i wrócić do świata, z którego pochodzi. W holu portier mówi mu, żeby się zrelaksował. „Możesz się wymeldować”, mówi, „ale nigdy nie możesz odejść”. Wraz z tym przesłaniem, gitary Dona Feldera i Joe Walsha stanowią dwuczęściową pochwałę utraconej niewinności, beztroski smak niewinności. To zarazem ostrzeżenie dla tych, którzy wierzą, że bogactwo jest jedyną miarą sukcesu.

Piąty album grupy Eagles jest przejściowy pod kilkoma względami. Gitarzysta Bernie Leadon, który miał silny wpływ na brzmienie country zespołu we wczesnych latach, został zastąpiony przez rockera Joe Walsha, który wcześniej stał na czele grup James Gang i Barnstorm. W rezultacie brzmienie zespołu stało się bardziej rockowe, ale nigdy nie porzuciło swej popowej wrażliwości. Tematycznie, muzycy Eagles opisali album jako metaforę postrzeganego upadku Ameryki. Don Henley, główny autor tekstów oraz wokalista i perkusista grupy wyjaśnił, że wykorzystał Kalifornię jako makrokosmos całych Stanów, z komentarzami na temat natury sukcesu oraz pesymistycznej wizji amerykańskiego snu. Po tym wyjątkowym artystycznym arcydziele jakim  jest tytułowy numer, zespół serwuje kilka utworów, które stały się wielkimi hitami. „New Kid In Town” to prawdopodobnie jedna z najwspanialszych piosenek country rockowych. Ma świetne akordy, piękną mieszankę instrumentów i wspaniałe gitary Dona Feldera, mniej subtelne niż w utworze tytułowym ale za to bardziej ekscytujące. Ten śpiewany przez Glena Freya numer wznosi się na klawisze w trzeciej zwrotce, by następnie płynnie przejść z powrotem do początkowym nut. „Life In the Fast Lane” zawierający ciężki gitarowy riff Joe Walsha czyni ten kawałek bardziej rockowym pomimo świetnego haka jakim jest niemal dyskotekowy rytm. Kolejnym hitem stał się hard rockowy „Victim of Love”, który udowadnia, że Eagles potrafią jeszcze mocniej rozgrzać fotele a całość wieńczy świetne zejście do solówki slide Walsha. No i zakończenie płyty. Absolutne arcydzieło Henleya: „The Last Resort”. „Możesz zostawić wszystko za sobą i popłynąć do Lahaina/ Tak jak zrobili to misjonarze wiele lat temu/ Przywieźli nawet neon „Jezus nadchodzi”/ Przynieśli brzemię białego człowieka, przynieśli panowanie białego człowieka/ Kto zapewni wielki projekt, co jest twoje, a co moje?/ Bo nie ma już nowej granicy, musimy sobie poradzić tutaj/ Zaspokajamy nasze niekończące się potrzeby i usprawiedliwiamy nasze krwawe czyny/ W imię przeznaczenia i w imię Boga”. Muzyka towarzysząca tym słowom, jest doskonała: piosenka zaczyna się jako powolna, nieśmiała ballada, by nabrać ogromnej mocy, gdy syntezatory odtwarzają dźwięk instrumentów smyczkowych przejmując scenę. To zakończenie płyty jest krytyką amerykańskiego snu i podboju Dzikiego zachodu, pociągającego za sobą tak zwany ciężar białego człowieka, ale nawiązuje również do wszystkich pięknych miejsc, które człowiek jest w stanie zepsuć i zniszczyć, jak stwierdził Henley w jednym z wywiadów.

„Hotel California” to bez wątpienia fundamentalny klasyk rocka, którego nie powinno zabraknąć w Twojej muzycznej kolekcji. Świetnie wykonany album, który pokazuje ciemną stronę zachodniego świata w całej jego rozrzutności.

Ps. W sieci krąży wiele opinii o tym albumie, dużo (o zgrozo) negatywnych a jednym z powodów tej negatywności jest to, że „Hotel California” jest za bardzo radiową płytą. Jezu! Ile bym dał aby teraz w radiu leciały takie płyty.


 

niedziela, 21 kwietnia 2024

FLEETWOOD MAC - Then Play On /1969/


1. Coming Your Way (Danny Kirwan) - 3:44
2. Closing My Eyes - 4:50
3. Fighting For Madge (Mick Fleetwood) - 2:42
4. When You Say (Danny Kirwan) - 4:31
5. Showbiz Blues - 3:50
6. Underway - 3:04
7. One Sunny Day (Danny Kirwan) - 3:13
8. Although The Sun Is Shining (Danny Kirwan) - 2:25
9. Rattlesnake Shake - 3:29
10.Without You (Danny Kirwan) - 4:35
11.Searching For Madge (John Mcvie) - 6:55
12.My Dream (Danny Kirwan) - 3:31
13.Like Crying (Danny Kirwan) - 2:25
14.Before The Beginning - 3:29

- Peter Green - vocals, guitar, harmonica, violoncello (06)
- Jeremy Spencer - vocals, guitar, piano (06)
- Danny Kirwan - vocals, guitar
- John McVie - bass
- Mick Fleetwood - drums


Oryginalne brzmienie Fleetwood Mac było brzmieniem niechlujnego garażowego zespołu grającego klasycznego 12-taktowego bluesa w stylu Elmore’a Jamesa. Kiedy w 1967 roku Peter Green pojawił się na brytyjskiej scenie bluesowej dzięki oszałamiającemu występowi gitarowemu na albumie Johna Mayalla „A Hard Road”, wielu wróżyło mu pójście w ślady Erica Claptona. Tak jak i Clapton po odejściu od Mayalla, Green założył swój własny zespół wraz z basistą Johnem McVie, z którym grał podczas swojej współpracy z Mayallem, oraz perkusistą Mickiem Fleetwoodem. Decyzja Greena o nazwaniu swojej grupy imieniem sekcji rytmicznej była jedną z pierwszych oznak jego niechęci do sławy, która z czasem stała się jeszcze większym problemem. Skład ten stanowił trzon oryginalnego Fleetwood Mac i stworzył jedne z najlepszych utworów brytyjskiego boomu bluesowego późnych lat 60-tych.

Grupa wydała trzy albumy, a także różne kompilacje i kilka wysoko ocenianych singli, zanim pogarszający się stan psychiczny Greena doprowadził do jego odejścia. Ostatnia płyta Greena z zespołem, ”Then Play On” z 1969 roku, ukazuje gitarzystę i piosenkarza u szczytu jego kreatywności i jest nie tylko punktem kulminacyjnym ery zespołu prowadzonego przez Greena, ale także jednym z najlepszych albumów, jakie kiedykolwiek wydał, stojąc obok klasycznego, ale muzycznie bardzo odmiennego „Rumours”, jako jedno z najlepszych osiągnięć zespołu.

Zespół dzięki swoim dwóm pierwszym albumom stał się jednym z najgorętszych angielskich zespołów bluesowych, ale Green, lider grupy, zdał sobie sprawę, że powtarzając wzorce z lat 30-tych, będą postrzegani jako zespół retro w czasach gdy rock zmieniał się z prędkością komety lecącej w przestworzach. Ważne było by Fleetwood Mac znaleźli własną tożsamość i poszli o krok dalej niż powstających wiele zespołów blues rockowych rozprzestrzeniających się w Anglii. Nie podobało to się Jeremy’emu Spencerowi, który z chęcią kontynuowałby plany Elmore’a Jamesa aż do końca czasów. Green widząc to postanowił zatrudnić jeszcze jednego gitarzystę. Od jakiegoś czasu miał na oku młodego osiemnastoletniego muzyka Danny’ego Kirwana. Wspólnie nagrali utwór, który stał się kwintesencją nowego brzmienia Fleetwood Mac. W czasach, gdy zespoły blues rockowe, podążając śladami Cream i Jimiego Hendrixa, ścigały się, kto zagra najszybciej i najgłośniej, Fleetwood Mac obrał inny kierunek, nagrywając ujęty w ramy subtelnej melodii, łagodny numer „Albatross”. Krótko mówiąc „Albatross” jest antytezą „I’m Going Home” grupy Ten Years After.

„Then Play On” jest jednym z najważniejszych, najprostszych i najpiękniejszych albumów wszechczasów. Muzyka wypełniająca ten krążek to mieszanka country, bluesa, nawiedzającego rocka oraz kilku wspaniałych harmonii wokalnych, które docierają do samej duszy. Otwierający numer „Coming Your Way” został zdominowany przez plemienną perkusję, chociaż to wciąż blues, ale z nowym dialektem. Ponowna subtelna praca Greena i Kirwana, którą wykonali na „Albatross” tu jest bardziej widoczna ale w rockowym stylu. To wspaniałe wejście do tego wspaniałego albumu. Senna ballada „Closing My Eyes” wykonana jedynie przez gitarzystów dodatkowo wzmocniona zostaje przez Johna McVie, którego bas odbija się echem niczym katedra w Coventry. Pierwszy z jamów zawartych na płycie, „Fighting For Madge” odnajduje zespół w bardziej blues rockowym elemencie, bardziej zgodnym z tym co robiono w tamtych czasach. To cała przyjemność usłyszeć gitary Greena i Kirwana odpowiadające sobie nawzajem, tym razem z wściekłością nieobecną w dwóch poprzednich utworach, wspieranych przez nienaganny rytm Fleetwooda i McVie. Zaraz potem mamy elektro-akustyczną balladę „When You Say”, w której delikatny głos Kirwana łączy się z gitarami. Na płycie jest jeszcze parę takich perełek, które przeplatane są ostrzejszymi zamachami. Szybujący, utrzymany w psychodelicznym stylu, instrumentalny jam „Underway” hipnotyzuje nas dźwiękiem charakterystycznego brzmienia gitary Greena. To świetna namiastka tego co działo się na koncertach grupy. Na koncertach numer ten trwał ponad kwadrans. A jeszcze dłużej (bo ponad 24 minuty) latał po scenie szalejący „Rattlesnake Shake”, ciężki blues rock pachnący pustynnym pyłem.

Peter Green mógł zdecydować się na ewolucję brzmienia zespołu, ale nie porzucił całkowicie bluesa. W „Show-Biz Blues” na dodatek ładnie pokazał swój talent gry na gitarze techniką slide. Akustyczna ballada „Altough The Sun Is Shinning” ujawnia kilka świetnych harmonii wokalnych, do tej pory nieobecnych w zespole, natomiast rytmiczny blues „Like Crying” wykonywany jest tylko na dwa głosy i dwie gitary przez Greena i Kirwana. Zamykający album „Before The Beginning” po raz kolejny ukazuje spokojny, wrażliwy styl rozwinięty przez Petera Greena z koronkowymi gitarami i powściągliwą perkusją.

Oryginalność „Then Play On” zawsze będzie robiła na mnie wrażenie i sprawi, że będę do niej wracał. Nie trzeba dodawać, że Green gra na gitarze przez cały album, dodając swój charakterystyczny ton. Niestety jest to ostatni z „podstawowych” albumów Fleetwood Mac, ponieważ po wydaniu płyty Green opuścił zespół. Jeremy Spencer pozostał jeszcze na jednym wydawnictwie „Kiln House”, ale wraz ze zmieniającymi się czasami i bluesowym fundamentem grupy odszedł z zespołu wraz z Kirwanem, a Fleetwood Mac po paru przejściowych albumach wyłonił się jako supergrupa popowa lat siedemdziesiątych.




 

niedziela, 24 marca 2024

RY COODER - Into the Purple Valley /1972/

 


  1. How Can You Keep Moving (Unless You Die) (2:28)
  2. Billy the Kid (3:48)
  3. Money Honey (3:29)
  4. F.D.R. in Trinidad (3:05)
  5. Teardrops Will Fall (3:05)
  6. Denomination Blues (4:00)
  7. On a Monday (2:57)
  8. Hey Porter (4:42)
  9. Great Dream from Heaven (1:55)
  10. Taxes on the Farmer Feeds Us All (3:56)
  11. Vigilante Man (4:15)

Kiedy używasz terminu „muzyka amerykańska”, otwierasz bardzo duży zasięg muzycznych klimatów. Ta muzyka jest trudna do zdefiniowania, ponieważ obejmuje wiele różnych stylów. Jednak kiedy ją słyszysz, wiesz, że to jest to.

Ry Cooder to znacznie więcej niż wokalista i gitarzysta. Jest on również kuratorem Muzeum Muzyki Amerykańskiej. Jego albumy przesiąknięte są tradycją a wersje utworów bardzo mało są upiększone. Na „Into the Purple Valley” mamy piosenki, które obejmują ponad 100 lat amerykańskiej tradycji i wszystkie są pięknie zaprezentowane. W dzisiejszym biznesie muzycznym Ry Cooder nigdy nie podpisałby kontraktu płytowego i prawdopodobnie pozostałby niezauważony. Na szczęście kontrakt podpisał w swoim czasie, a my możemy cieszyć się tą wspaniałą spuścizną muzyczną. Amerykańska muzyczna odyseja Ry Coodera zaczyna się od „Into the Purple Valley” i to dopiero początek. Ciesz się podróżą!

Drugi album muzyka to jeden z najmocniejszych tytułów Coodera lat 70-tych, pokazujący gitarzystę w dobrej formie w wielu tradycyjnych folkowych numerach i balladach, z rhythm and bluesową melodią wrzuconą na piedestał. Mało znane utwory na tej płycie świadczą o tym, że Cooder posiada niemal encyklopedyczną wiedzę na temat amerykańskiej muzyki. Jakby chcąc uwypuklić epokę depresji, album otwiera żałosny apel „How Can You Keep Moving (Unless You Migrate Too) autorstwa Agnes Cunningham. Mamy tu polityczne podejście do siły muzyki zgodnie z tradycją Woody Guthriego. Piosenka ma wesołą, optymistyczną aranżację chociaż tekst wcale do tego nie nastraja. Po niej następuje mocna i rytmiczna przeróbka „Billy the Kid” , gdzie prym wiedzie mandolina i gitara, nadająca ostrzejszy charakter romantycznej tradycyjnej opowieści o niesławnej postaci z Dzikiego Zachodu. Doskonałym przykładem talentu Coodera do znajdowania piosenek z niezwykłych, a nawet niejasnych zakątków muzyki tradycyjnej jest „F.D.R. in Trinidad”. Utwór charakteryzuje się pięknym brzmieniem calypso a opowiada o podróży prezydenta USA Roosevelta do Trynidadu w 1936 roku. Warto tu zwrócić uwagę na grę Coodera. Jest mocna w każdym z utworów. Wszak był bardzo poszukiwanym sesyjnym gitarzystą (prawie został wybrany do zastąpienia Briana Jonesa w The Rolling Stones). I uwaga. Nie ma tu żadnych krzykliwych solówek, są akordy, rytmy, nastrój i ten szacunek z jakim odnosi się on do tradycji opowiadania historii. Anielsko brzmiące czelesty i sekcja dęta przypominająca Armię Zbawienia są widoczne w „Denomination Blues”, piosence krytykującej różne sekty chrześcijańskie a mającej całkiem zgrabną końcową argumentację: „Musisz mieć Jezusa/ powiem ci, że to wystarczy”. Prezentujące Coodera grającego na gitarze slide i  mandolinie utwory „On a Monday” Leadbelly’ego czy „Hey Porter” Johnny’ego Casha mocno penetrują korzenie i ich interpretacja doskonale sprawdza się w tych minutach płyty. Dodany lekki chór nieznacznie kieruje „Hey Portera” w stronę muzyki gospel. „Teardrops will Fall” to cover piosenki nagranej po raz pierwszy przez Dicky Doo and the Don’ts w 1958 roku, w stylu doo-wop. Wersja Coodera jest niezapomniana, choćby ze względu na wstrzyknięcie emocji do piosenki w dużej mierze nieobecnej w oryginalnym nagraniu. To ponowny znak firmowy w obszernym katalogu muzyka. „Money Honey” powraca do zagadnień  niesprawiedliwości społecznej i życia uciskanych a temat ten podtrzymuje „Taxes on the Farmer Feed Us All”. Muzyka tutaj jest tak intensywna jak to tylko możliwe na albumie a Cooder śpiewa: „Cóż, bankier mówi, że jesteś spłukany/ Kupiec zatrzymuje się i pali/ Ale zapominają, że to rolnik karmi ich wszystkich”.

Ale pomimo tych gorzkich tekstów „Into the Purple Valley” jest radością życia, która wciąż brzmi świeżo i żywiołowo, a ta bajeczna gitara slide pojawiająca się na większości albumu wspaniale stawia końcową kropkę w „Vigilante Man” Guthriego.

I tak płyta ta zawiera piosenki odwołujące się do ludzkich emocji, które grane w wymagającym stylu stanowią owocną podróż Coodera do tej purpurowej doliny.







niedziela, 25 lutego 2024

TOMORROW - My White Bicycle /1968/

 



1. My White Bicycle - 3:18
2. Colonel Brown - 2:53
3. Real Life Permanent Dream - 3:17
4. Shy Boy - 2:27
5. Revolution - 3:50
6. The Incredible Journey Of Timothy Chase - 3:18
7. Auntie Mary's Dress Shop - 2:46
8. Strawberry Fields Forever - 3:59
9. Three Jolly Little Dwarfs - 2:28
10.Now Your Time Has Come - 4:53
11.Hallucinations - 2:43

*Keith West - Vocals
*Steve Howe - Guitar
*John "Junior" Wood - Bass
*John Adler "Twink" - Drums


Można i tak:

„Lata sześćdziesiąte rozpoczęły się latem 1956 roku, a zakończyły w październiku 1973 roku, natomiast ich kulminacja nastąpiła tuż przed świtem, 1 lipca 1967 roku, podczas występu Tomorrow w klubie UFO w Londynie”.

W ten sposób amerykański producent Joe Boyd w swojej książce „White Bicycles. Tworzenie muzyki w latach 60.” opisuje tę niesamowitą długą dekadę. Okres niezwykłej witalności artystycznej, kulturalnej i politycznej. Ogólny projekt odnowy społecznej i kulturowej, który rozwinął się ze wspólnych przemian i roszczeń, z nowych wymagań dobrobytu, konsumpcji i demokracji, między wzajemnymi muzycznymi „inwazjami” z obu stron oceanu. Ale istniały również różnice i to właśnie Amerykanin, Joe Boyd zakochany w swingującym Londynie, je wypunktował: „W Ameryce rodzice, których dzieci wracały do domu ze szkoły z długimi włosami i buntowniczą postawą, często byli zszokowani, w Anglii odwiedzałem puby, w których faceci z kolczykami i długimi włosami stali popijając piwo obok swoich ojców”. Konflikt pokoleń był więc znacznie bardziej wyciszony, a rzeczywistość bardziej tolerancyjna. Kocioł gotował się przez całą dekadę doprowadzając do wrzenia. Kultura mods wywodząca się z robotniczych środowisk powoli została wyparta przez wyrafinowanie studentów sztuki, którzy przekształcali rytmy w odurzone podróże oraz wyznaczali nowe trendy, nowe drogowskazy funkcjonujące przez dziesięciolecia.

Tomorrow stał się jednym z największych nazwisk psychodelicznego Londynu pod koniec lat 60-tych, dzięki ich przebojowym singlom i legendarnym sesjom. W 1967 roku grupa była gotowa wkroczyć do tętniącego życiem londyńskiego świata: w maju ukazał się ich pierwszy singiel „My White Bicycle”, a w następnym roku Parlophone wydał ich pierwszy album. Pomimo opóźnienia i faktu, że w latach 1967-1968 psychodeliczny rock poczynił ogromne postępy, utwory Tomorrow nie wydają się czymś przestarzałym. Wręcz przeciwnie. Niejeden numer z tej płyty jest kwintesencją stylu panującego ówcześnie na listach przebojów. Album składa się z ekstrawaganckiej kolekcji kalejdoskopowych utworów, mieszających garażową sprawność, awangardowe rozwiązania dźwiękowe i zachwycającą barokowo-popową melodyjną świeżość.

„My White Bicycle” jest szaloną jazdą rowerzysty po pełnych efektów dźwiękowych ulicach, składających się z warstw gitar na odwróconej taśmie, solówek w orientalnym stylu i pulsującego basu aby nasycić i zagęścić krajobraz dźwiękowy dojeżdżając do mety. Ale podróż się nie kończy. „Real Life Permament  Dream” to intensywna i kolorowa jazda, harmonicznie oparta na dźwiękach sitaru i nagłych przyspieszeniach, zatrzymując się jedynie przy zawieszonym refrenie. „Hallucinations” prowadzi nas w pełne uroku melodyjne rytmy oparte na akustyce przetkanej między elektrycznymi gitarowymi haftami i akcentem refrenu. Zachwycające „Colonel Brown” miło podąża za rozwojem melodii, zerkając dźwiękowo na Abbey Road a „Shy Boy” jest idealną brytyjską akwarelą malującą świat wodnistymi farbami. „The Incredible Journey Of Timothy Chase” wyróżnia się ciekawymi melodiami wokalnymi i świetną pracą całego zespołu, a szczególnie imponuje Junior Wood na basie i psychodeliczny Steve Howe na gitarze. Oczywiście przy takich dźwiękach nie sposób przejść obojętnie obok twórczości The Beatles, co też grupa czyni coverując ich numer „Strawberry Fields Forever”. Pokazuje to dobry gust muzyków wykonujących ten utwór we freakbeatowej konwencji, jednak bliskiej oryginałowi. Psychologiczną metaforą dla ludzi, utwór „Three Jolly Little Dwarfs” wypełnia marzenia dorosłych oglądających krasnoludki bawiące się w letnim słońcu. To wywołuje uśmiech na twarzy gdy dorosły zamienia się w dzieciucha.

Wyobraź sobie teraz, że słuchasz „Revolution” o czwartej nad ranem, rozbrzmiewającego w głowie po powrocie z hucznej imprezy odbywającej się na Piccadilly. To była jedna z procesji zmierzająca do siedziby gazety „News of the World”, winnej dolewania benzyny do ognia poprzez wymierzanie ciosów w narkotyki, hipisów i młodzieńcze fantazje. Jeden z założycieli klubu UFO, przebywa w więzieniu za posiadanie narkotyków, i jednocześnie wszyscy są wkurzeni i podnieceni. Spójność między zespołem a publicznością jest całkowita. Jest 1967 rok i wszystko jest w chaosie. Wieczór jest niezapomniany. „Revolution” przenosi cię na ulicę goniąc za tobą dźwiękiem dobywającym się z głośników. To musi istnieć. Razem.

„My White Bicycle” to staranne dzieło, unikatowe dzięki m.in. wyjątkowej precyzyjności w produkcji. Utwory mają nabrzmiałe brzmienie nasycone wypełniającym basem i gitarą o kwaśnej, drapiącej fakturze. Ogromny wpływ ma również wokal Keitha Westa, pełny i pożądliwy, nigdy nie przyćmiony przez instrumentalny zgiełk.

Warto oddać hołd tym nutom i o nich pamiętać, tym bardziej, że to jedyny album Tomorrow, to coś więcej niż muzyka.

To historia.




niedziela, 11 lutego 2024

JANIS JOPLIN - I Got Dem Ol' Kozmic Blues Again Mama! /1969/

 


1. Try (Just a Little Bit Harder) [3:57]
2. Maybe [3:41]
3. One Good Man [4:12]
4. As Good as You've Been to This World [5:27]
5. To Love Somebody [5:14]
6. Kozmic Blues [4:24]
7. Little Girl Blue [3:51]
8. Work Me, Lord [6:45]

Janis Joplin - śpiew
Sam Andrew - gitara, wokal wspierający
Brad Campbell - gitara basowa
Richard Kermode - klawisze
Gabriel Mekler - klawisze
Maury Baker – perkusja
Lonnie Castille – perkusja
Terry Clements – saksofon tenorowy
Cornelius “Snooky” Flowers – saksofon barytonowy, wokal wspierający
Luis Gasca – trąbka


Po nagraniu „Cheap Thrills” i osiągnięciu pozycji numer 1, Janis Joplin opuściła zespół Big Brother i postanowiła założyć własny band. Chciała po prostu robić swoje. Zabrała ze sobą gitarzystę grupy Sama Andrew i wraz z weteranami studiów nagraniowych założyła nowa grupę Kozmic Blues Band. Joplin od samego początku preferowała prostszą i bardziej naturalną muzykę niż wielu jej współczesnych. Owszem lubiła dodawać nieco psychodelicznych odcieni ale jej żywiołem był rhythm and blues i muzyka soulowa.

Więc mając już swój własny zespół Joplin nie czekała długo aby wejść do studia i nagrać swój pierwszy solowy album. „I Got Dem Ol’ Kozmic Blues Again Mama!” chociaż wypełniony jest w dużej części coverami świetnie ukazuje kierunek w którym Joplin czuje się wybornie. Rhythm and blues jest jej żywiołem a jej głos jest po prostu rewelacyjny i nie można temu w żaden sposób zaprzeczyć. Ale jeśli szukasz wokalnej gimnastyki to prawdopodobnie będziesz rozczarowany, ponieważ ten album koncentruje się na emocjach i bluesie, który Janis czuje głęboko w swojej duszy.

Zespół, który sobie stworzyła też nie wypadł sroce spod ogona. Wysoka jakość aranżacji połączona z pomysłowością i wykonaniem wspaniale uzupełnia się z wokalną żarliwością dodając porywające muzyczne wizje, które Janis wypuszczają do przodu, bo ona tego potrzebuje, tej przestrzeni do oddychania, przestrzeni do wędrowania i rozwiana mgły wypełniającej studio nagraniowe. To co Joplin tutaj tworzy, to psychodeliczny, soulowy blues pierwszej wielkości.

Znaczna część dostarczonej tu muzyki składa się z coverów, doskonale zaaranżowanych i ciekawie wykonanych. Pierwsze dwa numery na tym albumie to istny ogień. Już samo wykonanie „Try (Just a Little Bit Harder)” Jerry’ego Ragovoya i Chipa Taylora wgniata w fotel. A już ten krzyk na całe gardło w refrenie porywa i zbliża do szaleństwa. Szybki, szesnastotaktowy numer długo pozostaje w pamięci podczas gdy wokal tańczy w swoim własnym świecie. To spokojnie mógłby wydać Stax Records. Spójrzmy na inne momenty. Bluesowe, pełne bólu i wdzięku wykonanie „One Good Man”, fantastyczna praca instrumentów dętych w „Maybe” czy soulowa aranżacja i epicka budowa w „To Love Somebody” czynią ten album pełnym odkryciem talentu Janis i jej zespołu. Albo taki „Little Girl Blue”. Kolejny soulowy brzmiący numer mający tym razem połączenie smyczków z niesamowitym wokalem Joplin i ruchliwą, mroczną melodią graną na gitarze co czyni ten utwór prawdopodobnie najpiękniejszym, jakie kiedykolwiek nagrała. Płytę kończy mocno energiczny prawie siedmiominutowy „Work Me, Lord”, w którym Janis porusza temat nieuchronnego marszu czasu, samotności i rozpaczy. Kolejny raz sekcja dęta wspaniale akcentuje nastrój utworu a Janis osiąga wyżyny swojego wokalnego wysiłku. To jak porusza się po różnych drogach, jak oddycha pełnym głosem doprowadza do tego, że musisz zdjąć czapkę z głowy. Spokojne solo na gitarze wcale cię nie uśpi bo dęciaki czuwają i trzymają rękę na pulsie. Świetne zakończenie, świetnego albumu.

Janis Joplin osiągnęła tą płytą w moim rankingu miano Królowej. To co ona czyni ze swoim głosem, jak umie oddać emocje i nimi operować powoduje, że jej blask lśni na firmamencie nieba po wsze czasy.







niedziela, 28 stycznia 2024

THE CHARLATANS - The Charlatans /1969/


1. High Coin (Van Dyke Parks) – 3:07
2. Easy When I'm Dead (Darrell Devore) – 2:38
3. Ain’t Got The Time (Mike Wilhelm) – 2:47
4. Folsom Prison Blues (Johnny Cash) – 2:47
5. The Blues Ain't Nothin' (Mike Wilhelm) – 4:44
6. Time To Get Straight (Darrell Devore) – 3:53
7. When I Go Sailin' By (Richard Olsen) – 2:46
8. Doubtful Waltz (Darrell Devore) – 3:24
9. Wabash Cannonball (Alvin Pleasant Carter) – 4:04
10.Alabama Bound (Traditional, Arranged The Charlatans) – 6:53
11.When The Movies Are Over (Darrell Devore) – 3:04


*Mike Wilhelm - Vocals, Guitar, Fretted Instruments, Percussion
*Richard Olsen - Vocals, Bass, Woodwind Instruments, Percussion
*Darrell Devore – Vocals, Piano, Keyboards, Bass, Percussion
*Terry Wilson – Drums, Percussion

To może być dość przydługi wpis ale jak tu nie poświęcić większej ilości zdań tej kapeli, która prawdopodobnie była pierwszą psychodeliczną kapelą na świecie. The Charlatans, bo o nich tu mowa powstali 14 dni wcześniej niż The Warlock (potem zmienili nazwę na Grateful Dead) w 1964 roku. Ich gwiazda świeciła jasno, a w tym czasie byli największymi odmieńcami. Ubierali się jak XIX-wieczni banici i przyjęli rock’n’rollowy styl życia. L.S.D i trawka były częścią diety The Charlatans. Szturmem zdobyli San Francisco i stworzyli brzmienie nazwane przez krytyków San Francisco Sound. Sukces komercyjny i uznanie wydawały się formalnością. Tak się jednak nie stało.

Wraz z rozkwitem hipisowskiej kontrkultury, wizerunek grupy wpłynął na całe pokolenie. Skrzyżowanie banitów z Dzikiego Zachodu i wiktoriańskich dandysów znajdywało coraz większe rzesze naśladowców. Chłopcy chyba nie do końca zdawali sobie sprawę, że ich stroje sceniczne wpłyną na młodzież, dopóki nie zauważyli podobnych sobie ludzi pod sceną, na widowni. W czerwcu 1965 roku The Charlatans zapewnili sobie sześciotygodniową rezydenturę w Red Dog Saloon w Virginia City w stanie Nevada. Na potrzeby tego kontraktu Mike Ferguson i George Hunter (muzycy grupy) stworzyli plakat koncertowy. To, co wymyślili jest uważane za pierwszy psychodeliczny plakat rockowy. 



W Red Dog panowała atmosfera bajecznej imprezy, suto zakrapianej używkami i muzyką graną na żywo. Było to wydarzenie sygnalizujące pośród innych wskaźników, że wydarzy się coś wielkiego. I tak też się stało. Już drzwi się otworzyły i całe pokolenie wybiegło na ulice w kolorowych ciuchach, z kwiatami we włosach i myślą nie mająca żadnych ograniczeń. Wszystko możemy zrobić i nikt nam tego nie zakaże.

The Charlatans dali początek i ich występy przeszły do legendy. Mając zamiłowanie do kwasu, tworzyli muzykę tripującą ale zespołem acid rockowym nie byli. Byli czymś więcej. Przez następne cztery lata muzyka The Charlatans oscylowała między folk rockiem, country rockiem i psychodelią. Ich kariera nagraniowa powinna rozpocząć się właśnie wtedy, we wrześniu 1965 roku. Trafili do wytwórni Toma „Big Daddy” Donahue, Autumn Records ale nie dogadali się. Doszło do sporów o to, co mieliby nagrywać oraz o pieniądze. Wraz z nadejściem 1966 roku podpisali kontrakt z Kama Sutra Records. Nagrali świetną „Codine” i zadecydowali aby wydać to na singlu. Jednak kierownictwo wytwórni stwierdziło, że tak się nie stanie. Najwyraźniej szefowie nie słuchali tej piosenki Buffy Sainte-Marie mówiącej o niebezpieczeństwach związanych z narkotykami. Błędnie uznając, że „Codine” gloryfikuje lub zachęca do ich zażywania. Więc tego nie wydali. Zamiast „Codine” wydano singiel z innymi numerami ale wytwórnia nie zdołała odpowiednio wypromować ten debiut. Nic dziwnego, że singiel ten okazał się porażką. Po odejściu z Kama Sutra Records, skład grupy uległ zmianie. Fergusona zastąpił Patrick Gogerty a Dan Hicks zamienił stołek perkusisty na gitarę rytmiczna i stał się głównym wokalistą, tworząc i śpiewając wiele własnych kompozycji. W tym okresie The Charlatans grali głównie na żywo. Nie mieli kontraktu płytowego i obserwowali z frustracją jak inne podobne im zespoły podpisują cyrografy i nagrywają płyty. Było to bardzo denerwujące gdyż zespół występował z sukcesem w takich salach jak: Fillmore Audytorium, California Hall i Avalon Ballroom. Byli bardzo popularni. Ale kontrakt płytowy ich ominął i w 1968 roku ten skład zakończył działalność muzyczną. Dan Hicks postanowił założyć swój własny zespół, Dan Hicks and The Hot Licks. To musiało się wydarzyć. Hicks był utalentowanym piosenkarzem, autorem tekstów i muzykiem. Wydawał się przeznaczony do większych rzeczy. A jego odejście z zespołu pozostawiło ogromną pustkę, której wypełnienie nie było łatwe. Gorsze nadeszło za chwilę. Kłótnie w obozie The Charlatans były powszechne i w końcu wyrzucono z niego kolejnego gracza, George’a Huntera. To był muzyczny zamach stanu, który ostatecznie obrócił się przeciwko zespołowi. Na początku wprawdzie wszystko wyglądało dobrze. Wilhelm, Olsen i Wilson zatrudnili nowego klawiszowca i wokalistę Darrella DeVora i podpisali umowę z Phillipsem dostając zielone światło na nagranie debiutanckiego albumu. Nagrano jedenaście piosenek z czego pięć było coverami. I tak Mike Wilhelm popisuje się dużym, rustykalnym barytonem napędzając „Folsom Prison Blues” Johnny’ego Casha, a w „Wabash Cannoball” trafnie uderza w porywające solówki gitarowe będące w klimacie Chucka Berry’ego. Richard Olsen w swoim beztroskim „When I Go Saillin’ By” oddaje ducha postaciom Dzikiego Zachodu otwierając drzwi saloonu za pomocą trąbek, pianina honky tonk i luźnej atmosfery zawsze tam panującej. Dudniąca i galopująca perkusja prowadzi do wybuchu instrumentów dętych blaszanych w numerze „Blues Ain’t Nothin”, a fortepian i saksofon przewraca się wokół niespokojnego wokalu Wilhelma. Każdy zespół musiał mieć w tamtym czasie „długą piosenkę”. „Alabama Bound” to siedmiominutowy numer zawierający grupowy wokal i Olsena grającego na saksofonie i klarnecie. To numer w dużej mierze przypominjący sposób, w jaki grali na żywo na początku. Antyczne, zakurzone brzmienie, szalone i złowieszcze prowadziło do lekko sennej atmosfery kończącej się pochodami basu i przyspieszonym rytmem. Darrell DeVore napisał cztery piosenki, chociaż lżejsze w tonie niż inne utwory, to wykazujące pewien pop jazzowy styl, łączący zaraźliwe melodie z odważnymi kombinacjami.

Ale świat odpłynął. Muzyka się zmieniła, a The Charlatans zaczęli brzmieć przestarzale. Wydana płyta poniosła komercyjną klapę. Do tego po nagraniu jej Terry Wilson został przyłapany na posiadaniu marihuany, co wtedy było poważnym przestępstwem w Ameryce. Kiedy więc otrzymał wyrok więzienia, musiał odejść z zespołu. Powrót do składu muzyków, którzy zaczynali karierę w The Charlatans: Mike’a Fergusona, George’a Huntera oraz Dana Hicksa niestety nie zadziałał. Muzyka, która w 1965 roku była nowatorska teraz uważana była za przestarzałą i wczorajszą. To był koniec drogi The Charlatans. Ich talent, ich muzyka została ograbiona przez bezmyślność ludzi pracujących w wytwórniach płytowych. Pozostawili po sobie jeden album i dwa single oraz wydaną w 1996 roku kompilację o jakże trafnym tytule: „The Amazing Charlatans”.