niedziela, 25 września 2022

MARK WIRTZ - A Teenage Opera /67-68/

 


1.   Theme From "A Teenage Opera"
2.   Festival Of Kings
3.   Grocer Jack (Excerpt From "A Teenage Opera")
4.   The Paranoiac Woodcutter #1
5.   Mr. Rainbow
6.   Glory's Theme
7.   On a Saturday
8.   Passum's Dance
9.   Auntie Mary's Dress Shop
10.  Love & Occasional Rain
11.  Grocer Jack (Reprise)
12.  Sam
13.  Farewell to a Broken Doll
14.  (He's Our Dear Old) Weatherman
15.  Shy Boy
16.  Grocer Jack's Dream
17.  Barefoot & Tiptoe
18.  Knickerbocker Glory
19.  Dream Dream Dream
20.  Colonel Brown
21.  Cellophane Mary-Jane
22.  Paranoiac Woodcutter#2
23.  Theme From "A Teenage Opera" (End Titles)






Już kiedyś miałem opisać ten album ale jak to zwykle bywa coś mi wskoczyło innego i płyta ta została odstawiona. Jednak piosenka o osiemdziesięcio dwu latku mającym sklepik na zapadłej wiosce gdzieś tam w Anglii, który zmuszony jest do zamknięcia go ciągle kołatała się gdzieś w mojej głowie i przy różnych okazjach dawała o sobie znać. Właściciel sklepiku nazywał się Grocer Jack i po prostu pewnego ranka nie otworzył swojego kramu. Matki wysyłały swoje dzieci do jego domu, aby go nękać by przyszedł otworzyć sklep, nie zdając sobie sprawy z tego, że Jack umarł. Całe miasto opłakiwało go a słynny chórek dziecięcy pojawiający się w piosence jest kwintesencją genialnego gustu w acidowym popie lat sześćdziesiątych.

A wszystko to za sprawą pierwszego „niezależnego” producenta EMI, Marka Wirtza. Pracując w studio przy Abbey Road akurat spotkał wracających z przerwy świątecznej The Beatles, którzy pracowali nad „Penny Lane”. Rywalizacyjna natura Wirtza nie mogła ulec zapaleniu i już w marcu zaczął wykorzystywać czas sesji „Mood Mosaic” do nagrania nowej piosenki, wielkiego konceptu, który jak twierdzi przyszedł do niego we śnie. Mniej więcej w tym samym czasie Mark podpisał kontrakt płytowy z zespołem Tomorrow, którego głównym wokalistą był Keith West. Został on zaproszony do wysłuchania prawie gotowej piosenki, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Po okazaniu entuzjazmu zaproponowano mu poprawienie tekstu i zaśpiewanie głównego wokalu. I tak też się stało! Popisy Marka w studio bliższe są raczej eksperymentom Briana Wilsona niż The Beatles. Zaaranżował on utwór z użyciem smyczków, rogów i mandoliny, które dodał do istniejącego już podkładu rytmicznego i gitarowego. Chór dzieci śpiewający po głównym wokalu w refrenie jest niedoścignionym wzorem tamtej rzeczywistości. W 1967 roku „Grocer Jack (Excerpt from a Teenage Opera)” dotarł do drugiego miejsca list przebojów.

Sukces tego numeru spowodował podpisanie Wirtza niewłaściwej umowy z wydawcą Robbins Music, która kosztowała go utratę połowy tantiem. W krótkim czasie wydane zostały jeszcze tylko dwa single, po czym Mark zrezygnował z szansy wydania albumu. Zresztą podobno EMI i tak nie było zainteresowane wydanie albumu.

Ale wreszcie przyszedł ten czas. Otóż w 1996 roku nagrania powstałe prawie trzydzieści lat wcześniej ujrzały światło dzienne. Dla fanów takiej muzyki bez wątpienia była to nie lada gratka. Przecież mamy tu parę klejnotów brytyjskiej psychodelii. I to ogromnych rozmiarem klejnotów.

Historia „A Teenage Opera” zawiera szkice różnych postaci, które zamieszkują wyimaginowaną wioskę, a wszystko to opowiadane jest przez młodego mężczyznę młodej kobiecie.

Jeśli próbujesz dowiedzieć się szczegółów sesji, wkraczasz na kamienisty teren. Wszystkie utwory związane z operą (oprócz „Sam”) zostały nagrane pod roboczymi tytułami, z których część dość znacznie różni się od finalnego produktu. Propagowany przez samego Wirtza plan concept albumu nie odpowiadał rzeczywistości. Zamiast podejść do dzieła jak do jednej wielkiej całościowej kompozycji, pisząc numery zawierające tematycznie jeden motyw, Mark nagrywał różne podkłady w luźnej kolejności, które ślizgały się po jego tematycznych pomysłach. A pomimo tego całego chaosu, to zagrało. I to jak!

To, że takie numery jak choćby „(He’s Our Dear Old) Weatherman” przepadły woła o pomstę do nieba. To już jest skandal na miarę muzycznego barbarzyństwa. Wirtz w sposób mistrzowski stworzył tu wagnerowską smyczkową kakofonię łącząc ją z chórem dziecięcym, kazoo, charakterystyczną bałałajką i poddając to w takim frazowaniu, że wyszło z tego arcydzieło. To nie do wiary, że pomimo wydania na singlu, numer ten przepadł jak kamień.

„Sam” jest jedną z najbardziej złożonych kompozycji pod względem nagraniowym. Słyszymy tu parę nakładek perkusyjnych, doskonale wywarzoną orkiestrację, wtrącane w pewnym momencie trąbki a dźwięki parowozu buchającego parą, Wirtz nagrał spędzając trochę czasu na różnych liniach kolejowych. Natomiast dzwony kościelne są oryginalnie nagrane z katedry w Kolonii. Samo nagranie „Sama” zajęło około 80 godzin studyjnych.

Oczywiście całość nagrań została połączona z tematami  instrumentalnymi, które świetnie sobie radzą na tle klejnotów.

Większość pracy Wirtza na „A Teenage Opera” jest doskonała. To najlepsze aranżacje powstające w tamtym czasie, tak złożone, że ich twórca stoi w jednym rzędzie obok Briana Wilsona czy Curta Boetchera. Oznaczają się wyjątkowością i są bez wątpienia przełomowe w produkcji brytyjskiej psychodelii i co ciekawe nikomu nie udało się ich naśladować w podobnej jakości. Dlatego nie dziwuje, że „Toy Sound” pozostał znakiem rozpoznawczym Marka Wirtza, a jego muzyka trafiła do podręczników historii angielskiego popu końca lat sześćdziesiątych. 








niedziela, 18 września 2022

LOVE - Out Here /1969/

 


1. I'll Pray For You - 4:16
2. Abalony - 1:46
3. Signed D.C. - 5:15
4. Listen To My Song - 2:24
5. I'm Down - 3:47
6. Stand Out - 3:00
7. Discharged - 1:36
8. Doggone - 12:00
9. I Still Wonder - 3:05
10.Love Is More Than Words Or Better Late Than Never - 11:20
11.Nice To Be - 1:50
12.Car Lights On In The Day Time Blues - 1:10
13.Run To The Top - 3:00
14.Willow Willow - 3:20
15.Instra-Mental - 3:00
16.You Are Something - 2:05
17.Gather Round - 4:50

Love
*Arthur Lee - Lead Vocals, Rhythm Guitar
*Frank Fayad - Bass Guitar
*George Suranovich - Drums
*Jay Donnellan - Lead Guitar
With
*Paul Martin - Lead Guitar (track 5)
*Drachen Theaker - Drums (track 3)
*Jim Hobson - Piano, Organ, (tracks 1, 13)
*Gary Rowles - Lead Guitar (track 10)


Tak to jest inny już zespół niż ten, który stoi za moim ukochanym „Forever Changes”, ale to nic nie szkodzi, bo „Out Here” jest na równi świetną płytą a do tego jest niestety niedocenioną perełką Arthura Lee. Tu masz wszystkie aspekty psychodelicznych zmagań tamtych lat: długie gitarowe jamy, solówka na perkusji, krótkie nowatorskie numery będące czasem uroczymi piosenkami popowymi – śpiewanymi z miłością, duszą i pasją przez lidera, łączących blues z akustycznym folkiem. To jest zakopany skarb i jeśli jesteś prawdziwym fanem tamtej muzyki to tylko czasu potrzeba abyś to niedocenione arcydzieło grupy Love odnalazł.

Tak, możesz powiedzieć, że jako pojedynczy album byłoby to ideałem.

Ale dlaczego? Dlaczego nie pozwolić zespołowi na wydawanie wielu numerów, które nas zauroczą. Co? Kolejne rzeczy chować do szuflady i czekać aż pożre je kurz.

Nie, oto dostajemy „White Album” zespołu Love, jako rozległy podwójny potwór pełen melodyjnych na wpół szalonych, bluesowych, rockowych, funkowych, folkowych, krótkich, średnich, długich, cichych, głośnych, zabawnych, poważnych, smutnych, szczęśliwych i wielkich piosenek.

No dobrze, do rzeczy.

Po wydaniu „Four Sail” wygasł kontrakt zespołu z Elektrą a Lee i jego nowa wersja Love nagrali podobno sporą ilość materiału, którą postanowiła wydać wytwórnia Blue Thumb Records. Możesz mieć wrażenie, że Arthur Lee (pierwotnie na płycie zapisane było Arthurly) próbował na „Out Here” stworzyć historię wszystkich stylów muzyki pop od lat 50-tych do czasów mu współczesnych.

Weźmy otwierający album „I’ll Pray For You” gdzie duch Presleya i jego styl dominuje nad całością albo „I’m Down” będący dźwiękowym wybuchem gitary Paula Martina oraz wirującymi organami. Przy okazji „Signed DC” na perkusji zasiadł Drachen Theaker, wcześniej udzielający się w Crazy World of Arthur Brown, zastąpił on na krótko Suranovicha. Jednym z nawiązujących do brzmienia „Forever Changes” jest „Listen to My Song” mający akustyczne gitary i prosty wokal i jest to jeden z najmocniejszych punktów na płycie, jeśli chodzi o łagodność. Mi podoba się „Willow Willow”, krótka, skoczna piosenka z zawodzącą gitarą prowadzącą.

Łagodniejsze akcenty mieszają się z dynamicznymi odjazdami a punktem centralnym „Out Here” jest z pewnością, rozbudowany, kwasowy jam „Love is More than Words or Better Late Than Never”. Oblana fuzzem gitara Arthura Lee pokazuje wiele kreatywności a wzmocnienie wah-wah dodaje potęgi temu zajściu. Zresztą pozostałe elementy też są godne uwagi. Jazzująca perkusja, zmienia rytm jakby szukając innej ścieżki, ale utrzymuje podstawę wraz z basem i razem ochoczo prowadzą się za ręce. A taki „Stand Out”. Mocny, wypełniony zaraźliwym riffem i krótką sekcją gitarowej pirotechniki utwór bliski jest Sly Stonowi i jego rodzinnemu bandowi. Pisałem o folku. No oczywiście. „I Still Wonder” właśnie łączy elementy folkowe wraz z kwasowym podejściem, na przemian z wersami wspieranymi przez akustyka i obciążonymi fuzzem podwójnymi gitarami prowadzącymi. Numer ten zawiera także harmonie wokalne bardzo wyraźnie inspirowane przez Crosby, Stills & Nash. W natłoku instrumentalnych działań wiele numerów jest ciekawych i zaskakujących. Taki „Doggone”, który składa się z krótkiej akustycznej piosenki, po której następuje zaskakujące dziewięciominutowe, mocno psychodeliczne solo na perkusji co sprawia, że nasze uszy wdzięczne są słuchając takich rzeczy.

Donnellan: „Arthur powiedział „ok, Jay, chodź i zagraj coś” czy coś w tym stylu. A ja pomyślałem, no, dobra może takie siłowanie na rękę będzie ok. Powiedziałem inżynierowi, żeby zwolnił taśmę do połowy prędkości. Potem zagrałem solo a oni je przyspieszyli i zabrzmiało to dość intrygująco. Wielu ludzi, teraz pyta mnie „Jak zagrałeś to tak szybko i czysto?” Jestem zaskoczony, że w to wierzą, ale to siłowanie się na rękę okazało się ostatecznie dobrym interesem”.

Niestety nieprzewidywalność Lee była dość kłopotliwa. Mając wiele pomysłów miał też i swoje odpady. Jego wątpliwe decyzje raczej nie wróżyły niczego dobrego, jeśli chodzi o kolejne kroki kariery grupy. Oddajmy głos znowu Donnellanowi: „Pewnego dnia w swoim domu (Lee) otrzymał telefon od agenta. Powiedział: „Nie, nie chcę jechać do Nowego Jorku na jeden pieprzony koncert”. A to był Woodstock!”.

No ale tak już jest.

„Out Here” z pewnością dla fanatyka psychodelicznego kalifornijskiego brzmienia jest gratką obok której obojętnie nie przejdzie i ustawi ją na półce obok innych zapomnianych dzieł, zapomnianych zespołów, które niestety odchodzą wraz z nami.








niedziela, 11 września 2022

ALEXANDER "SKIP" SPENCE - Oar /1969/

 


01. Little Hands (3:41)
02. Cripple Creek (2:13)
03. Diana (3:29)
04. Margaret- Tiger Rug (2:13)
05. Weighted Down (The Prison Song) (6:23)
06. War In Peace (4:02)
07. Broken Heart (3:26)
08. All Come to Meet Her (2:00)
09. Books of Moses (2:41)
10. Dixie Peach Promenade (Yin for Yang) (2:50)
11. Lawrence of Euphoria (1:27)
12. Grey/Afro (9:38)

Czy „Oar” jest najgorszą płytą jaką Columbia wydała, czy też może arcydziełem pochłoniętym przez koloryt kwasu i różnych dziwnych wizji. Skip Spence znany ze swojej pracy na debiucie Jefferson Airplane oraz w Moby Grape nagrał ten lp w dość zaskakujących okolicznościach.

Otóż w 1968 roku gdy grupa Moby Grape nagrywała swoją kolejną płytę, Spence pewnej nocy gdzieś się zawieruszył. Jak opowiadał jego kolega z zespołu, Peter Lewis: „Skip zabrał się z jakąś czarną wiedźmą, która nafaszerowała go kwasem, ale nie chodzi tu o LSD, ale o jego potężną odmianę, która rzekomo wywołała trzydniową fantazję halucynacji i poznawczych uniesień. Rezultatem była wizja Skipa, że został Antychrystem. Gdy udał się do hotelu Albert, na rogu Jedenastej i University, dopadł tam portiera i przyłożył mu siekierę do głowy, stamtąd ruszył do pokoju kumpla z zespołu i wyważył tą siekierą drzwi. Ale nikogo tam nie było. Wziął więc taksówkę – wiesz wciąż trzymając w ręce siekierę – i poszybował w górę miasta do CBS Building, gdzie na pięćdziesiątym piętrze został powalony i aresztowany. Odbył sześciomiesięczny staż w szpitalu w Bellevue, gdzie uznano go za schizofrenika. Przez sześć miesięcy wstrzykiwali mu pełno torazyny. No i Skip został wyautowany. Tego samego dnia gdy go wypuścili, kupił motocykl, pieprzonego Harleya i pojechał prosto do Nashville, gdzie planował nagrać serię piosenek, które napisał będąc w szpitalu. Był ubrany jak utrzymuje legenda tylko w piżamę”. Widzicie to: schizofrenik świeżo po wyjściu z wariatkowa, uradowany na swoim lśniącym, nowym wieprzu, mknie na południe mając zwężony wzrok, cyklistówkę na głowie, czarne gogle i piżamę powiewającą na wietrze. To jest obraz!

Prawdopodobnie nie wszystkie te aspekty są prawdziwe, ale nie da się ukryć, że Spence jakimś cudem dotarł do Nashville, gdzie w studiach Columbii nagrał i wyprodukował w ciągu siedmiu dni płytę „Oar”, grając na niej na każdym instrumencie.

Jak wspomniałem wytwórnia wydała „Oar” 19 maja 1969 roku, bez żadnych fanfar. Był to ich najgorzej sprzedający się album i wkrótce został usunięty z ich katalogu. Czy słusznie?

Pierwszą cechą wpadającą w ucho przy przesłuchaniu płyty jest unikalny styl nagrywania: przejrzysty technicznie, ale jednocześnie upiorny i zakręcony. Z pustymi przestrzeniami pomiędzy mocno przesterowanymi dźwiękami instrumenty brzmią tak jakby nie były ze sobą zsynchronizowane a wokalne popisy wplatają się w ten obraz niczym nieoszlifowane diamenty. „Little Hands”, który otwiera ten album zaczyna się jasną gitarą akustyczną i wędrującymi elektrycznymi światłami zanim pojawi się ujęcie perkusji. Spence śpiewa o „małych dłoniach klaszczących na całym świecie”, to jakby opłakiwał stracony świat dzieciństwa ale niektóre jego opowieści brzmią jak ostrzeżenie: „kaleka na łożu śmierci zostawił swój wózek inwalidzki tonąc w błocie”. Większość śpiewu Spence’a jest tylko w połowie zrozumiała. W pięknej, tęsknej „Dianie” jego głos odpływa, jakby jego umysł był już na innej orbicie. „Margaret-Tiger Rug” i „Lawrence Of Euphoria” mają w sobie figlarność przedszkolnej rymowanki, podczas gdy „War Of Peace” to rozmarzony ale i niepokojąco dziwaczny kawałek w którym bliskie związki instrumentów i wokalu brzmią lirycznie, potęgując dziwności. Całościowo album z pewnością przemawia (przynajmniej do mnie), pokazując stan nagrywającego osobnika jako utalentowanego gościa mającego coś do powiedzenia. Kończący płytę dziewięciominutowy „Grey/Afro” eksploruje nieudany związek, który narrator próbuje uratować, a wyciszony, uwodzicielski wokal Spence’a nadaje piosence tajemniczości. Kręta linia basu zakotwicza kompozycję a jego efektowna perkusja wydaje się nie zwracać uwagi na inne dźwięki. To kolejny paradoks utwierdzający, że „Oar” jest płytą biegunowych przeciwieństw umieszczonych obok siebie, drastycznie skaczących pomiędzy tematami i nastrojami, połączonych jedynie spójnym brzmieniem i podejściem Spence’a. Jego teksty przybierają najróżniejsze formy i zwroty, ale poczucie wyobcowania zawsze żywo przez nie przebija.

„Oar” to wyjątkowe dzieło ludzkiej czystości, która istnieje poza wszelkimi pojęciami otaczającego świata i która prowadzi do własnej drogi człowieka ogarniętego nową wizją. Niestety, uzależnienia, hospitalizacje i problemy z zachowaniem jeszcze bardziej zawładnęły życiem Skipa Spence’a i nigdy nie powrócił on do konsekwentnej aktywności muzycznej. Gdy legenda „Oar” rosła i zainteresowanie stało się wielkie, Alexander „Skip” Spence zmarł na raka płuc w 1999 roku, na dwa dni przed swoimi 53 urodzinami.