sobota, 23 listopada 2019

WOOL - Wool /1969/


1. Love, Love, Love, Love, Love (John Hill, Don Cochrane) -3:14
2. Combination Of The Two (Sam Andrew) - 3:05
3. If They Left Us Alone Now (Ed Wool) - 3:36
4. To Kingdom Come (J. R. Robertson) - 2:28
5. I Don't Like You Anymore (Ed Wool) - 2:55
6. Any Way That You Want Me (Chip Taylor) - 4:07
7. It Was Such A Lovely Night (Loving You Tonight) (Ed Wool) - 2:20
8. The Boy With The Green Eyes (Neil Diamond) - 3:35
9. Funky Walk (Lester Christian) - 9:40

*Ed Wool - Lead Guitar, Vocals
*Claudia Wool - Vocals, Percussion
*Ed Barrella - Bass
*Tom Haskell - Rhythm Guitar, Vocals
*Peter Lulls - Drums



Ciekawe ilu z was zna Eda Woola, gitarzystę i twórcę piosenek, który swoją styczność z muzyką rozpoczynał w grupie Ed Wool & The Nomads w połowie lat sześćdziesiątych. Nie znacie? Nie przejmujcie się, ja też dopiero od kilku lat znam jego twórczość. Gdy wpadła mi w ręce płyta grupy Woola to oczywiście parę razy ją posłuchałem i odłożyłem na półkę pod literkę W. I tak ostatnio przypomniałem sobie o niej, pamiętałem, że coś mnie w tej muzyce intrygowało. Coś tam było takiego, ale co? No to wyjąłem ją sobie i zaprosiłem do odtwarzacza.
Ho, ho no jak tu się nie podzielić z taką muzyką, jak tu nie zainteresować szanownych czytelników tego bloga takim klejnotem. Warto. Naprawdę warto.
Ed Wool & The Nomads byli pod wczesnym wpływem nowego brzmienia British Invasion, mieszając do tego kremowy soul i rhythm and blues. Na kwitnącej scenie muzycznej w Upstate, Nowy Jork grupa złapała kontrakt płytowy z RCA Victor i wydała jednego singla „I Need Somebody”. Ale to nie wystarczyło.
Nastąpiło kilka zmian w składzie grupy i od około 1968 roku Ed Wool ostatecznie osiadł w nowym składzie, który obejmował m.in. jego młodszą siostrę Claudię na wokalu i rozpoczął swoje występy pod unikalną, prostą nazwą Wool. Podpisując kontrakt z ABC Records nowy zespół gitarzysty rozpoczął prace nad swoim debiutanckim i niestety jedynym albumem.
Uff, no proszę.
Ale mnie ujęli. „Love, Love, Love, Love, Love”, płyta zaczyna się pełnym ekspresji numerem w którym dziki wokal Claudii Wool oszałamia i jednoczy się z gitarowymi torami Eda Woola prowadząc ten pociąg ku bogatym brzegom Zachodniej Krainy. Kurczę niby normalny numer z epoki ale tam coś jest, coś co mnie urzeka, porywa ze sobą. Wiesz to jest taki rodzaj dźwięków, że nie wiesz, czy wrócisz? Grawitacja odpływa i nie utrzymam się na linie.
Psychodeliczny rock, pop, funk to elementy, które składają się na album „Wool”, wydany w 1969 roku. Ta mieszanina brzmień w szczególny sposób prowadzi do głębin kosmosu. No proszę. Znany z wykonania Big Brother & The Holding Company, „Combination Of The Two” po prostu rozrywa cię na strzępy. Joplin miała głos, ech wydobywające się z każdego zakamarka wodnistej cieczy wykonanie Wool sprawia, że wersja Big Brother jest… słaba?! Gdy osiągamy już kulminacyjny punkt nagle wydobywa się z głośników oszałamiające, niewyraźne solo na basie. To Ed Barrell pali za sobą mosty, rzuca rękawice w płonące wieżowce i nadaje ton.
Co ja mam napisać gdy duch nie prowadzi pióra, tylko dźwięki wypełniają mój umysł. Jak mam się podzielić z Wami tym co czuję gdy leci „If They Left Us Alone Now”. 
Psychotrippowa ballada snująca się w pełnych okazach dymnego kwiecia roznosząca zapach pomarańczy nad chmurnym wodospadem. Śnię, śnię, śnię, o krajobrazach, polach i górach, o niebie tak pięknym po burzy, o księżycu tak nieziemsko jasnym, siejącym błogie światło w dół, tam gdzie kopiemy rowy i sypiemy kopce.
I Don’t Like You Anymore” to kolejny numer będący poza zasięgiem. Fantastyczna piosenka, której miejsce jest na czele list przebojów. Liryczna miara rytmu wypolerowana w świątyni gracji aż do zaniedbanych kolumn i łuków połysku. I tutaj muzyczna intuicja muzyków buduje tę scenerię doprowadzając do objawienia.
Ale oto jeszcze coś, co już podniesie nas do końca. Lepiej znana z wykonania The Troggs „Any Way That You Want Me”, tutaj dodaje światłości, ten refren zapętla, odchodzi by za chwile porwać cię w ramiona wymuskanych tysiącokich dłoni młodej kobiety. Oto zwiastuje triumf, wolność i uświęcenie miłości. Poprowadź mnie do siebie a zaśpiewam ci piosenkę, o jutrze, o świcie, o całym życiu. Tylko Ty i Ja.
I na zakończenie dziewięciominutowy „Funky Walk”.
Spacer w wirującym powietrzu a to za sprawą tego co Ed Wool robi z dźwiękami swojej gitary. Jej struny oplatają łodygi mrocznych kwiatów, prowadzą gorące źródła do nowych stanów euforii ale dają się też otumanić. Oto bębny Petera Lullsa tańczą i hipnotyzują te cienkie kawałki stali, wypychają ku górze by za chwilę opuścić i wyrwać te liczne kolce, które dają ukojenie.
No właśnie, to ten numer intrygował i pozostał w mej pamięci przy pierwszych przesłuchaniach tej płyty.
I tylko mogę zazgrzytać zębami bo to już koniec. Nie ma więcej nagrań grupy występującej pod unikalną a zarazem prostą nazwą, Wool.



środa, 13 listopada 2019

PEARLS BEFORE SWINE - One Nation Underground /1967/


1. Another Time - 3:05
2. Playmate (Saxie Dowell) - 2:17
3. Ballad To An Amber Lady (R.Crissinger, T. Rapp) - 5:13
4. (Oh Dear) Miss Morse - 1:52   
5. Drop Out! - 4:07   
6. Morning Song - 4:05   
7. Regions Of May - 3:25   
8. Uncle John - 2:52   
9. I Shall Not Care (Teasdale, R. Tombs, T. Rapp) - 5:10
10.The Surrealist Waltz (L. Lederer, R. Crissinger) - 3:27

*Tom Rapp - Vocals, Guitar
*Wayne Harley - Autoharp, Banjo, Mandoline, Vibraphone, Audio Oscillator, Harmony
*Lane Lederer - Bass, Guitar, English Horn, Swinehorn, Sarangi, Celeste, Finger Cymbals, Vocals
*Roger Crissinger - Organ, Harpsichord, Clavioline
*Warren Smith - Drums, Percussion




Debiut grupy Pearls Before Swine absolutnie zasługuje na to, by znaleźć się wśród klasycznych albumów wszech czasów, bez żadnego „ale”.
Tom Rapp, muzyk stojący za tym wszystkim, okazał się jedną z najbardziej enigmatycznych i jednocześnie archetypowych postaci drugiej części antywojennych i hippisowskich ruchów lat sześćdziesiątych. No i muzyka, którą stworzył z niewielką pomocą swoich przyjaciół, muzyka, która doprowadziła że z głośników wydobywa się prawdziwie podziemny dźwięk, pełen szeptów i odbijających się fal od szczytów śnieżnych gór lekko spływający na zieloną dolinę. Zagubiony w przestrzeni na ławie nasłuchuje siebie w nocnym lokalu wszechświata. Bezimienne głosy wołają o życzliwość na parterze opery, prowadzą w rakietach te zdziecinniałe pokolenia do przyszłego wszechświata Marsa.
Oto mamy okładkę albumu. To obraz Hieronymusa Boscha „Garden of Earthly Delights”, bez zdjęcia zespołu no jak? W końcu był to „jeden naród pod ziemią”.
One Nation Underground” wydała wytwórnia ESP, prowadzona przez hippisowskich mistrzów The Fugs, która była prawdopodobnie pierwszą wytwórnią tamtych czasów, mogącą porównać się do tego co dziś nazywamy „niezależnym”.
Jedną z najbardziej znanych piosenek, którą Rapp napisał jest „Another Time” to nietknięty i nieprzewidywalny motyw. Wprowadza istotę muzycznej koncepcji lidera-asymilację folku, country, popu, klasyki wraz z wprowadzeniem instrumentów innych (wiolonczele, sarangi, kuranty wiatrowe itp.) i to wszystko wypływa z drugiej strony stawu. Słoneczne blaski migoczą na atomowym żużlu, fruwają rośliny a drżący mech czule obejmuje drzewa.
Wejdźmy w dalszą część blasku, garażowego dźwięku, prostego ale jakże czułego. A to za sprawą wokalu, „Playmate” jawi nam się jak hymn opadający z czasem ku niezamierzonym falom. Ta prosta folkowa piosenka posiada wręcz dziecięcy klimat i radość wygrywaną lekkimi dźwiękami.
Cóż przyjacielu, wyjdź i zagraj ze mną/ I przynieś swoje trzy wózki, wejdź na moją jabłoń”.
A zwiewna ballada o Lady Burber przenika na wskroś sugestywny temat i wprowadza pewien chłód w surrealistycznej wizji bursztynowej damy siedzącej przy aksamitnym klawesynie. Wygrywana kodem Morse’a „(Oh Dear), Miss Morse” ekscytująco brzmi jako miłosne wyznanie. Wiele tematów jest przygnębiających pomimo swojej baśniowej aury, ale pamiętajmy to były dziwne i oszałamiająco niepewne czasy, dlatego muzyka Pearls Before Swine była obciążona grawitacją i celowała w organiczną jakość kwasowej świadomości.
Drop Out!” to przerażająca pieśń a „Uncle John” jest formą protestu przeciwko wojnie w Wietnamie. Z kikutu ramienia, z amputowanej dłoni zdejmuję szarpie pełne skrzepłej krwi i patrzę a jego oczy są zamknięte, jeszcze ani razu nie spojrzał na skrwawiony kikut. I wszystko się zapada, mgła osnuwa granice a oko nie widzi blasku poranka. „Morning Song” toczy się w bezkresnej zadumie, czy warto było? A może jednak poczekam? Tylko przyjdź! Przyjdź! o poranku. A wskażę ci drogę.
I przenikam bardzo skutecznie i nie słucham jakichkolwiek ubolewań, i nie mogę się cofnąć, zanim nie przekażę ci tego, co tak długo nagromadziło się we mnie a wszystko w rytmie walca, tego dziwnego pełnego spokoju ostatniego numeru na płycie.
Tak „The Surrealist Waltz” kończy tą podróż, jak bardzo różniąca się od innych dokonań w tamtym pamiętnym 1967 roku.


środa, 6 listopada 2019

THE HOLLIES - Butterfly /1967/



A1 Dear Eloise
A2 Away, Away, Away
A3 Maker
A4 Pegasus
A5 Would You Believe
A6 Wish You A Wish
B1 Postcard
B2 Charlie And Fred
B3 Try It
B4 Elevated Observations?
B5 Step Inside
B6 Butterfly





I unoszę się na niebie/ I chciałbym żebyś był/ I chciałbym żebyś tu był”.

Spośród wielu grup będących zaangażowanych w Brytyjską Inwazję, The Hollies wyróżnia się dość bliskim podobieństwem do The Beatles, piękną harmonią wokalną oraz niesamowitym partnerstwem przy tworzeniu piosenek, gitarzysty Allana Clarka, drugiego gitarzysty Tony’ego Hicksa oraz Grahama Nasha, którego nie trzeba przedstawiać. Jego czysty i szczery tenor jest instrumentalny nie tylko w brzmieniu tego zespołu ale także w innej grupie Crosby, Stills and Nash.
Ale zanim Nash wyjechał do Stanów i osiągnął wielki sukces zdążył jeszcze nagrać przepiękny album ze swoją macierzystą kapelą. 
Gdy „Pet Sounds” uderzyło w fale radiowe, a „Sgt Pepper Lonely Hearts Club Band” słuchany był już wszędzie, każdy z współczesnych wykonawców chciał podążać tą samą drogą. Doprowadziło to do wielu pięknych i ambitnych prób. 
Graham Nash objął wiodącą rolę przy tworzeniu siódmej płyty grupy The Hollies, której nadano tytuł „Butterfly”. „Butterfly” spada gdzieś pomiędzy „Sgt. Pepper...” a „Forever Changes” grupy Love, ale podnosi się we własnym błogim powietrzu, które stworzyło inteligentną równowagę między ambicją a zabawą. Konkretnie, ten album obfituje w gitary akustyczne, mocne melodie, świetne harmonie, delikatne dźwięki instrumentów dętych i orkiestracyjne elementy dodające powabu i lekkości całej płycie.

Najbardziej znaną i jedną z najbardziej niezapomnianych piosenek znajdujących się na albumie jest „Dear Eloise”, która zaczyna się ładnym nostalgicznym wstępem a następnie przechodzi w podnoszącą na duchu popową piosenkę. I jak u The Hollies wielkie wrażenia robią zmieniające się głosy wokalistów. Zaczyna Nash by potem stery objął Clarke, utwór płynie zanurzony w muzycznym sosie i mocno otwiera cały album. 
Ale moim faworytem jednak zostaje drugi numer „Away Away Away”. Graham Nash śpiewa praktycznie solo o radości ucieczki z życia i udania się nad morze. Swawolne rytmy wspomagane partią fletu rysują wspaniały, żywy obraz ucieczki i ukazują radość z tego, że chce to zrobić. Jest to pierwsza z kilku tuzinów piosenek z orkiestrowym akompaniamentem aranżowanym przez wieloletniego współpracownika Hollies, Johnny’ego Scotta. 
Najbardziej psychodelicznym kawałkiem placka na „Butterfly” jest utwór „Maker”, który kąpie się w niemal atonalnym wokalu Nasha przy akompaniamencie sitaru i tabli wzbudzając psychodeliczną narracje podróży na spotkanie z Stwórcą. Tak jest to piosenka o narkotykach z którymi Nash miał już duże doświadczenie. Więc nie dziwmy się mglistym zmysłom, które już dawno pływają poza rzeczywistością.
Tony Hicks tworzy piękną, nieco surrealistyczną piosenkę o latającym koniu z mitologii greckiej. Piosenka brzmi niesamowicie prosto i subtelnie przybierając formę kołysanki z bajkowym wersem „Jestem Pegazem, latającym koniem”.
Podczas gdy Nash marzy o ucieczce, A Hicks ujawnia nam dziecięce marzenia o latającym koniu, Clarke pisze piosenkę „Would You Believe”. Rozwijającą się nieco klaustrofobiczną aurą przy akustycznych dźwiękach gitary przestrzeń wypełniają smyczki Johnny’ego Scotta umiejętnie akcentujące wokal Clarka. Tu zbliżamy się najbardziej do psychodelicznych klimatów, które tworzą te urocze dźwięki.
Po tym całym szaleństwie mamy słodki, lekki „Wishyouawish”. Promyk słońca wychylający się zza chmur radośnie podąża po krainach bezbrzeżnych zielonych łąk by zakończyć podróż wśród listowia nad ciepłą rzeką, której nie ma końca.
Muzycy na „Butterfly” dostarczyli nam dwanaście piosenek, które mają piękną linię melodyczną dzięki temu nawet po jednym przesłuchaniu już część z nich będziesz sobie nucił. A „Wishyouawish” jak najbardziej mieści się w tym układzie. „Postcard” natomiast, między wierszami pokazuje nam bliskie kroki jakie Nash ma zamiar zrobić po wydaniu „Butterfly”. Jego odejście z zespołu i wyjazd do Ameryki ukazuje jakby chęć ucieczki do innego świata, do świata z „Away Away Away”. Ale na szczęście jego głos nie zniknie. Już za chwilę odniesie przecież wielki sukces, śpiewając w supergrupie Crosby, Stills and Nash.
Ale zanim do tego dojdzie wracamy do klasycznej piosenki The Hollies, do piosenki, która stworzona przez tercet Clarke-Hicks-Nash zmienia surową czarno-białą strukturę w oszałamiający kolor. Chwytliwa melodia wyróżnia się świetną aranżacją w której instrumenty dęte przeplatają się z pełnymi harmoniami wokalnymi a całość wypełniają efekty dźwiękowe rywalizujące z trąbionymi rogami. Łagodny charakter tej piosenki ukazuje spokój i miłość, pomimo smutnego tematu. Charlie zbiera pieniądze aby wykupić swojemu koniowi Fredowi wolność. Charlie nagle umiera ale zostaje nagrodzony gdy „anioły wręczają mu balony”. 
Zapomniany klejnot.
Mówimy o psychodelii. 
„Try It” to wspaniała menażeria pętli taśm, elektronicznych efektów dźwiękowych i astralnych samolotów. To brzmi zachęcająco? Mam nadzieję!
Utrzymanie kolejnego numeru „Elevated Observations” na ziemi to zadanie wokalnych umiejętności Clarka i przesadnej linii basu Berniego Calverta, który naśladuje drobiazgowe myśli i podąża za wspaniałą harmonią sprawiając, że coś co powinno być przestarzałą piosenką wciąż lewituje tuż nad ziemią i przynosi w pełni dojrzałe owoce.
Przedostatni utwór na płycie to „Step Inside”, jasna, przewiewna piosenka, którą budują dobrze nam znane z wcześniejszych płyt The Hollies magiczne harmonie. I tytułowy, końcowy numer, to szczypiący surrealistyczny strumień lirycznej świadomości. Orkiestracje Johnny’ego Scotta przybierają mocniejsza barwę i są głośniejsze niż kiedykolwiek wcześniej, ale doskonale uzupełniają tą skądinąd małą i intymną piosenkę. Po wydaniu „Butterfly” zespół wydawał się całkowicie zapomnieć o tej ścieżce, na którą tak mocno wstąpił i wrócił do swojej starej hitowej formuły. To marnotrawstwo talentu. Grupa, która gdyby dalej podążyła tym tropem mogła być najlepszą w tym psychodelicznym lecie miłości, przecież zaraz był 1968 rok i wiele się działo, niestety.
Tak jak pisałem wcześniej Graham Nash wyjechał do Ameryki i zrobił oszałamiającą karierę a The Hollies nadal nagrywali swoje płyty, jedne lepsze a inne gorsze.