niedziela, 27 listopada 2022

COUNTRY JOE McDONALD - War War War /1971/

 


1. Foreword - 4:39
2. The Call - 2:35
3. Young Fellow, My Lad - 3:47
4. The Man From Athabaska - 6:28
5. The Munition Maker - 4:22
6. The Twins - 1:53
7. Jean Desprez - 9:48
8. War Widow - 2:02
9. The March Of The Dead - 6:27

*Country Joe McDonald - Vocals, Guitar, Harmonica, Footstomping,     
Harmony Vocal, Tambourine, Organ


Kiedy Robert Service przybył do Jukonu w 1905 roku, był niskim urzędnikiem bankowym. Kiedy w 1912 roku wyjechał ostatnim statkiem w sezonie, był znanym pisarzem. Do Jukonu już nigdy nie wrócił. Dużo podróżował, w końcu wylądował we Francji, gdzie się ożenił i zapuścił korzenie. Gdy wybuchła Pierwsza Wojna Światowa próbował zaciągnąć się do armii, ale jego kandydatura została odrzucona. Zgłosił się na ochotnika, by służyć jako kierowca w amerykańskim Korpusie Ambulansów. Podczas tej służby zobaczył surową grozę rzeczywistości. Był świadkiem rannych i umierających, okaleczonych i krwawiących. Napisał i wydał wiersze o tych sprawach, które sam nazwał „piosenkami z rzeźni”.

Country Joe McDonald: „Kiedy wyszedłem z marynarki i chodziłem do Los Angeles State College, dostałem prace we wschodnim L.A. w fabryce ryb panierowanych. Kiedy wracałem z pracy do domu, wstąpiłem do antykwariatu i zobaczyłem książkę zatytułowaną „Rhymes of a Red Cross Man”. Wziąłem ją do domu i przeczytałem wiersze Roberta W. Service’a. Były to przejmujące lub humorystyczne wiersze, które podchodziły do wojny z różnych punktów widzenia. Po prostu je lubiłem i uważałem, że są dobre. Szczególnie dotknął mnie jeden wiersz, „The Ballad of Jean Desprez”. Jest to opowieść o bosym chłopcu, który ofiarowuje wodę umierającemu francuskiemu żołnierzowi, przybitemu do drzwi kościoła przez niemieckich jeńców. Za swój miły czyn chłopiec zostaje zmuszony przez niemieckiego oficera do zastrzelenia cierpiącego żołnierza. Wiersz kończy się, gdy mały chłopiec, odwraca broń w stronę prusaka i strzela do niego. Pomyślałem sobie, że fajnie by było przybliżyć tą poezję szerszemu gronu, więc wybrałem dziewięć utworów do których skomponowałem melodie i wydaliśmy to na płycie”.

Z miłą ochotą poznawałem solową twórczość Country Joe McDonalda (nie wspominając już o jego karierze w zespole) i zawsze doceniałem ją za jego kreatywność i wgląd na wielu płaszczyznach.

Ale uwaga!

Płyta „War War War” to niepokojący zestaw, który ożywiają słowa Roberta Service’a. Wszystkie lęki, nadzieje, zapachy, rozczarowania, westchnienia i wizje rozbrzmiewają głośno. Joe zrobił to jako konsekwencja obaw o Wietnam, ale płyta ta odnosi się do każdego brutalnego konfliktu – Bliskiego Wschodu, Iranu, Falklandów, Afryki, Ukrainy i praw obywatelskich na całym świecie.

I nie ważne czy odczuwamy tęsknotę żołnierza odciągniętego od dzikich terenów Kanady, które tak bardzo kocha i o których marzy („The Man From Athabasca”) czy słuchamy opowieści o braciach z których jeden Jan został w domu i zabrał bratu pracę i dziewczynę podczas gdy Jakub wrócił bez kończyny, skazany na alkoholizm i wczesny grób („The Twins”), to nie ważne, ponieważ każda z tych pieśni uzmysławia nam jak okropna jest wojna i nic nie jest w stanie ją rozgrzeszyć.

Wiemy, że Country Joe jest wielkim obrońcą praw, że jest bardzo zaangażowany w pomoc dla weteranów wojennych i że trwa to latami.

Zwróćcie jeszcze uwagę na numer „The March of the Dead”, który opowiada o powrocie żołnierzy do domu, wszyscy wiwatują i urządzają paradę. Ale są wśród tłumu też ci co nie są zbyt szczęśliwi, myślą o bliskich, którzy zostali zabici. I wtedy widzą obraz zmarłych, maszerujących razem z żywymi. Wszyscy są poranieni, pokiereszowani, okropnie się na nich patrzy. A muzycznie jest to bardzo poruszające. Senna melodia kończy się ostrzeżeniem, nigdy nie zapominajcie o zmarłych.

Nie zapominajcie o zmarłych!

Dave Van Ronk muzyk folkowy napisał kiedyś piosenkę pod tytułem „Luang Prabang”. Jest w niej taki wers „Na całym świecie są miejsca, gdzie gniją zwłoki twoich braci. I każdy trup jest patriotą. I każdy trup to bohater”.

Tak naprawdę to wszyscy jesteśmy ofiarami wojny.






niedziela, 20 listopada 2022

AXE - Axe /1969/

 


1. Here to There
2. Ahinam (take 2)
3. Another Sunset, Another Dawn
4. The Child Dreams
5. A House is Not a Motel
6. Peace of Mind
7. Dark Vision
8. Strange Sights & Crimson Nights
9. Here to There (Live 1969)

- Vivienne / vocals
- A Barford / lead guitar
- R Hilliard / acoustic guitar
- M Nobbs / bass
- S Gordon / percussion


Oto kolejny z tych rzadkich klejnotów z końca lat sześćdziesiątych, działających na brytyjskiej scenie undergroundowej i będących swoistym produktem tej niezapomnianej epoki. Chociaż Axe udało się odróżnić od innych rarytasów, wyrośli z podziemnej sceny muzycznej do tego stopnia, że otwierali koncerty takich wykonawców jak: Free, Wishbone Ash i The Who. I to tyle dobrego, bo przecież na kpinę historii zakrawa fakt, że hipnotyzujący głos głównej wokalistki zespołu Vivienne Jones (pseudonim sceniczny Countess Vivienne) zaginął w czasie. Grupa nagrała taśmę demo w 1969 roku na której znalazło się pięć utworów. Pierwotnie powstało tylko około 12 kopii acetatu a całość wskrzeszona została w 1993 roku przez wytwórnię Kissing Spell.

Muzyka Axe jest zakorzeniona w psychodelii i to z całym jej dobrodziejstwem. Z pewnością na wyróżnienie zasługuje wokal Vivienne. Jest to folkowy, czysty i pełen pokornego brzmienia głos, który błyszczy na całym albumie i świetnie sprawdza się w trippowych dźwiękach zaprezentowanych nam przez zespół.

Kolejnym asem albumu jest gitarzysta Tony Barford, którego rozpływające się i mocno sfuzzowane brzmienie gitary otwiera nam drzwi do krainy kwasowych odlotów. Reszta chłopaków też sprawdza się wyśmienicie dzięki czemu mamy na albumie, niebanalne 41 minut ciekawej muzyki.

Już otwierający album numer „Here To There”, będący powitaniem dla każdego słuchacza, jest bardzo krótką próbką tego, co ma nastąpić na  reszcie płyty. Po nim następuje instrumentalny „Ahinam (Take 2)”, w którym ciężkie gitarowe dźwięki okraszone są pływającymi efektami, a imponująca perkusja Steve’a Gordona rekompensuje brak wokalu.

Od trzeciego fragmentu płyty zaczyna się pojawiać powabny wokal hrabiny Vivienne. W utworze słychać palące brzmienie gitary a tekst tylko dodaje wysublimowany nastrój: „Kolejny zachód słońca, kolejny świt/ Jutro czyjeś życie zniknie”.

Ponad dziewięciominutowy „The Child Dreams” wprowadza nas w nastrój hipnozy. Główną rolę pełnią tutaj urzekający gitarowy riff zmieszany z delikatnym wokalem Count Vivienne. Rozbudowane instrumentalne pasaże kąpią się w halucynacyjnym środowisku stworzonym przez perkusję. Warto zwrócić uwagę na umiejętności Gordona, gdyż niesamowicie podkreślają rytm numerów zawartych na krążku. Utwór kończy się koszmarnym feelingiem na wokalu, który prześladuje mnie cały czas (w dobrym znaczeniu, oczywiście).

Nawet przy wszystkich przykładach majestatycznego głosu Vivienne, których byłeś świadkiem do tej pory, żaden nie był tak widoczny jak jej wielkość w „A House is not a Motel”, coverze piosenki zespołu Love z ich słynnego albumu „Forever Changes”. Dodatkowo smaczne zagrywki gitary Barforda czynią tą wersję bardzo fantasmagoryczną. Ten znajomy, uginający się pod ciężarem umysłu ton gitary, zdumiewające uderzenia perkusji i niewiarygodny kunszt, z pewnością pokazują, że Axe zasłużyli na większą sławę niż byli.

Potrzebą chwili słuchania tego wydawnictwa jest drugi instrumentalny numer „Dark Vision”. To przeszywająca dźwiękowa mroczna wizja, poddana ciężkiemu apokaliptycznemu uczuciu.

To jest jedyny studyjny album wydany przez Axe. Bardzo niefortunnie, ponieważ muzyka zawarta na tej płycie jest ponadprzeciętna. Jest to idealny album, który można włączyć, jeśli jesteś w nastroju na ciężką psychodelię połączoną z anielskim kobiecym wokalem.

Mimo, że nic więcej nie wyszło z tego zespołu z Northampton, stworzyli oni jedno z najlepszych dzieł sztuki muzycznej gatunku psychodelicznego, które bez wątpienia przetrwało próbę czasu.







niedziela, 6 listopada 2022

THE BYRDS - The Byrds /1973/

 


1) Full Circle
2) Sweet Mary
3) Changing Heart 
4) For Free 
5) Born To Rock & Roll
6) Things Will Be Better
7) Cowgirl In The Sand
 8) Long Live The King 
9) Borrowing Time 
10) Laughing
11) (See The Sky) About To Rain


Zapowiedź ponownego wydania albumu z udziałem wszystkich pięciu oryginalnych Byrdsów rozbudziła w 1973 roku oczekiwania do tego stopnia, że cokolwiek by się nie pojawiło, było skazane na sukces. Szczególnie według fanów. Właśnie pomimo ogólnego negatywnego nastawienia krytyków, to lojalność fanów i niecierpliwe sygnały oczekiwania sprawiły, że nowy longplay odniósł ogromny sukces w Stanach Zjednoczonych. Był to najlepiej sprzedający się album The Byrds od czasu „Turn, Turn, Turn”.

Zawsze byłem totalnym fanem Byrdsów, odkąd po raz pierwszy ich usłyszałem i nie ma ani jednego ich albumu który uważam za zły. Ale ten album jest ukrytym klejnotem, który czeka spokojnie gdzieś tam w oddali, aby nadszedł jego czas. A gdy on już jest, gdy go dotkniesz, to masz problem. Otóż nie sposób się od niego uwolnić, przynajmniej przez jakiś czas.

Teorii stojących za powrotem jest wiele. Według jednej z nich Crosby odwiedził Rogera McGuinna w połowie 1972 roku i skrytykował uwielbiany skład Byrdsów (White/Battin/Parsons), sugerując zreformowanie oryginalnego zespołu, aby nagrać album pokazujący, gdzie muzycy założyciele są dzisiaj. Inna wersja mówi, że David Geffen dostrzegł potencjał zjednoczenia i zasiał sugestie w umyśle McGuinna, zauważając, że sam McGuinn jest niezbyt zadowolony z długoletniego składu. Tak czy inaczej, Roger zgodził się, a pozostali muzycy, którzy znaleźli się pomiędzy długoterminowymi zobowiązaniami, poszli za nim.

Album został wyprodukowany przez Davida Crosby’ego i jego brzmienie jest mocno przesiąknięte Davidem. Przeważają gitary akustyczne, elektryka i bas są w większości wmieszane w tył, a mandolina Hillmana i śpiewna harmonijka Clarka są mocno wyeksponowane jako instrumenty solowe. Można dojść do wniosku, że dzięki tej płycie Crosby wreszcie osiągnął dominację nad Byrdsami, której pragnął w klasycznych latach.

Wprawdzie McGuinn mówił, że oszczędzał swój najlepszy materiał na później ale co może znaczyć w takim razie piękna akustyczna ballada „Sweet Mary” przy tym wyznaniu. Ujmująca w każdym calu, wrażenie robi przy refrenie, gdy współgranie mandoliny i banjo oraz gitary akustycznej tworzy klimat całkowicie magiczny. Dodatkowo główny wokal dodaje emocjonalnej chwiejności piosence, co oczywiście sprawia, że jest to trudny do niezauważenia klejnot. Crosby ładnie obchodzi się z numerem „For Free” Joni Mitchell tworząc łagodne brzmienie, wyciągając melodię do przodu. Jestem wielkim fanem twórczości Gene Clarke’a a jego rozpoczynający płytę „Full Circle” jest jak najbardziej na miejscu. No lepszego początku być nie może. Ten utrzymany w klimacie starych Byrdsów numer jest zwarty i pogodny i zawiera wszystkie atuty jakie powinny znaleźć się w piosence. Zresztą Clark też zamyka płytę coverem Neila Younga „(See the Sky) About the Rain” gdzie jego wokal czyni ten numer serdecznym i pięknym. To jakby być w Wielkim Miejscu, Bajecznym Miejscu, w kraju Beulah. To jakby być zaślubionym Ziemii.

Również warto zwrócić uwagę na Hillmanowskie „Things will be Better” ze swoim tupiącym rytmem i radosnymi skrzypkami. To, że słuchając nóżka sama chodzi wcale nie jest przypadkiem.

David Crosby przyczynił się do mistycznego przepływu filozoficznej psychodelicznej melodii nagrywając swój własny cover „Laughing”. Unosząca się atmosfera tego numeru opiera się mglistym otchłaniom wystając ponad nimi. Ten duch melodii potwierdza pewny jak zawsze David, a Bydsowski gang podąża za nim nucąc delikatnie tło pośród splątanych gitarowych dźwięków.

Co ciekawe „The Byrds” jest albumem, który nie został wydany z tymi ekskluzywnymi notami jak albumy Columbii, ani nie zawiera żadnych bonusowych utworów, co może sprawiać, że ludzie przegapiają ten klejnot.

No cóż, dla mnie The Byrds jest jednym z ulubionych amerykańskich zespołów a ich twórczość przyczyniła się do powstania wielu kapel grających muzykę przesiąkniętą Zachodnim Wybrzeżem. „The Byrds” jest z pewnością niedocenionym odłamkiem muzycznej historii, słuchana z przyjemnością brzmi jakby piątka przyjaciół zawitała do mnie i zagrała na werandzie w weekendowe, słoneczne popołudnie.