środa, 31 stycznia 2018

BOB DYLAN - Bob Dylan /1962/


01. You’re No Good 
02. Talkin’ New York 
03. In My Time of Dyin’ 
04. Man of Constant Sorrow 
05. Fixin’ to Die Blues
06. Pretty Peggy-O 
07. Highway 51 Blues
08. Gospel Plow 
09. Baby, Let Me Follow You Down 
10. House of the Rising Sun 
11. Freight Train Blues 
12. Song to Woody 
13. See That My Grave Is Kept Clean

Bob Dylan - vocals, acoustic guitar, harmonica

Bob Dylan, a właściwie Robert Allen Zimmerman urodził się 25 maja 1941 roku w Duluth w stanie Minnesota, a wychowywał się w górniczej osadzie Hibbing na pograniczu Stanów i Kanady. Wnuk fabrykanta obuwia z Odessy, syn sklepikarza nagrał ponad pięćdziesiąt płyt, skomponował wiele światowych hitów, grał w kilku filmach, wydał tom „Tarantula”, zbiory tekstów piosenek, wierszy i rysunków. Obok Presleya, The Beatles i The Rolling Stones to właśnie jego nazwisko należy wpisać do gigantów muzyki rockowej.
Zainteresowanie muzyką i poezją rozbudziła w Dylanie jego matka, Beatty Zimmerman. Mimo niezbyt spokojnego charakteru, udało się Dylanowi jakoś skończyć High School, a nawet zapisać się na uniwersytet w Minneapolis. Wytrzymał na nim tyko jeden semestr. Już w lutym 1961 roku po raz pierwszy  pojechał do Nowego Jorku z zamiarem zaczepienia się w tamtejszym środowisku muzycznym. 
O tym pobycie napisał potem piosenkę „Talkin’ New York”. „W swej włóczędze z dzikiego zachodu, opuszczając me najdroższe strony/myślałem, że wiele jeszcze czeka mnie złego i dobrego nim dotrę wreszcie do Nowego Jorku/gdzie ludzie coraz bliżej są ziemi, a budynki wciąż wznoszą się ku niebu”.
Niestety początkowo nie szło Dylanowi najlepiej. Momentem przełomowym stała się dlań wizyta u Woody Guthriego. Woody cierpiał na nieuleczalną chorobę systemu nerwowego i przebywał w szpitalu w New Jersey. Bob dowiedziawszy się o tym, odwiedził go. Tych wizyt musiało być więcej gdyż Bob w niewiarygodnie krótkim czasie przyswoił sobie znaczną część repertuaru Guthriego. Przebywając w Nowym Jorku w ciągu tych kilku miesięcy nastąpił niezwykle szybki rozwój muzyczny Dylana. Na ukształtowanie się jego stylu wokalnego największy wpływ wywarł murzyński bluesman Big Joe Williams. Dylanowi jako jednemu z nielicznych białych udało się po mistrzowsku opanować akcent, frazowanie, intonację i barwę głosu Murzynów. Jednocześnie potrafił śpiewać tak, jak czynią to biali. 
Dylan: ”Naprawdę nie potrafiłem się zdecydować, co mi się bardziej podoba-country czy blues. Więc w rezultacie stałem się mieszanką Hanka Williamsa i Woody’ego Guthriego”.
Gdy wrócił na chwilę do Minneapolis, starzy znajomi niemal go nie poznali. Nosił teraz czarną welwetową czapkę, kowbojskie buty i robotniczy kombinezon. Zafascynowany postacią wielkiego angielskiego poety Dylana Thomasa zmienił także nazwisko. I tak to Robert Zimmerman znika ze sceny wydarzeń, a pojawia się Bob Dylan.
Podczas drugiego pobytu na Wschodnim Wybrzeżu Dylan wziął udział w sesjach nagraniowych do pierwszego albumu Carolyn Hester dla Columbii. John Hammond odkrywca talentów był pod wrażeniem wyglądu oraz gry Dylana na harmonijce ustnej. Bez namysłu zaproponował Bobowi kontrakt płytowy.
W listopadzie 1961 roku Hammond i Dylan zaczęli nagrywać debiutancki album, Bob zatytułował go po prostu „Bob Dylan”. Na płycie znalazły się tylko trzy kompozycje Dylana: „Song to Woody”, „Man on the  Street” oraz „Talkin’  New York”. Dylan później twierdził, że „wtedy jeszcze uczył się języka” i „Jeszcze bał się śpiewać to co napisał”.
Album nagrano w ciągu dwóch dni. Podczas dwóch sesji Dylan zarejestrował około dwudziestu piosenek. Na płytę wybrano trzynaście utworów, głównie były to adaptacje starych bluesów często odgrzebanych z zakamarków czasu, niemal straconych i tu pojawiających się w prostych aranżach. Dylan zamieścił tu m.in. „You’re No Good” Jesse’ego Fullera, komiczną opowieść o człowieku, który wziął kobietę, ubrał ją, nakarmił, zakochał się w niej a teraz ona doprowadza go do szału: „Cierpię przez ciebie, a tobie sprawia to przyjemność/Cierpię przez ciebie, i mam ochotę umrzeć”. Bob śpiewa to mrugnięciem a całość kończy ekscytującym solem na harmonijce. „Man of Constant Sorrow” pokazuje Dylana w poruszającej nostalgii ludowej pieśni. Opowieść o opuszczeniu rodzinnego miasta, zakochaniu się, rozpaczaniu i powracaniu do domu jest znana a brak szczęśliwego zakończenia budzi emocje: „Wracam do Colorado, tam skąd przybyłem/Gdybym wiedział jak źle mnie potraktujesz, nie przyszedłbym tu nigdy”. Głos Dylana emanuje całym smutkiem i pustką miłości utraconej. A ”Highway 51” to pieśń ludowa zabarwiona bluesem, która prowadzi bohatera ku śmierci: „Jeśli zdarzy mi się umrzeć wcześniej, niż to pisane/Czyż nie na tej autostradzie moje ciało pochowacie”.
I jeszcze krótko o dwóch utworach. „House Of the Rising Sun” pieśń gospel zaśpiewana przez Boba pełnym uduchowienia głosem, którą potem The Animals na nowo zaaranżowali w trakcie brytyjskiej inwazji i „In My Time Of Dying” religijny utwór, bardziej znany z płyty „Physical Graffiti” zespołu Led Zeppelin.
Słuchając debiutu Boba Dylana wręcz czuje się jak na nowo rodzi się on podczas jego nagrywania, jego osobowość, jego ideały, jego pierwszy wielki ślad odciska swój znak na bogatej historii muzyki.





środa, 24 stycznia 2018

SKIP BIFFERTY - Skip Bifferty /1968/


01.  Money Man                              2:55
02.  Jeremy Carabine                   2:26
03.  When She Comes To Stay  2:02
04.  Guru                                          2:46
05.  Come Around                         2:49
06.  Time Track                              3:32
07.  Gas Board Under Dog         2:21
08.  Inside The Secret                  3:04
09.  Orange Lace                           2:34
10.  Planting Bad Seeds             2:04
11.  Yours For At Least 24          4:07
12.  Follow The Path Of The Stars 2:31
13.  Prince Germany The First   2:11
14.  Clearway 51                            2:19

Graham Bell - Vocals
John Turnball - Guitar
Micky Gallagher - Keyboards
Colin Gibson - Bass
Tom Jackman - Drums

To jeden z prawdziwych filarów brytyjskiej muzyki psychodelicznej. Klimat płyty „Skip Bifferty” wydanej we wrześniu 1968 roku zawiera dziwaczne piosenki splecione muzyką, która jak fale oceanu obmywa twoje stopy a chłód wody wypełnia wszelkie zmysły z niecierpliwością czekające na więcej. Takich zespołów jak Skip Bifferty w epoce psychodelicznej brytyjskiej inwazji wbrew pozorom nie jest wiele. Psychodelia z Wysp wyróżnia się odjechanymi dźwiękami, częstym fazowaniem /rozciąganiem dźwięku/, puszczaniem dźwięku od tyłu ale za to brak tu improwizacji na dużą skalę. Trzeba się przyzwyczaić do tych pachnących dźwięków siły kwiatów i rozkoszować się każdym albumem powstałym w tamtym czasie. July, Blossom Toes, Tomorrow, The End czy Five Day Week Straw People prowadzą ten sam trop co bohaterowie dzisiejszego tekstu. Kapele te zasługują na pochwały, wszystkie miały kilka niezłych chwil.
Muzyka Skip Bifferty przyniosła rodzaj chwytliwego, popowego podejścia do psychodelii.
Mamy na tej płycie podstawy stylu: dzwonkowe ornamenty, echa, fazowanie i inne efekty dźwiękowe. Również wokal został pokolorowany aby wydobyć wszelkie subtelności.
Gdy wsłuchasz się w ten zagadkowy album musisz odnaleźć ten lżejszy trend, to popowe nastawienie ale ono porwie cię w muzyczną oś czasu tych psychodelicznych dni.
Już od pierwszego utworu „Money Man” wkraczamy w świat ładnych melodii tak charakterystycznych dla lat 60-tych. Piosenki robią wrażenie radosnych pomimo tych wszystkich efektów studyjnych. Ciekawy wokal Grahama Bella dodaje tej nutki nostalgii, tej ledwie uchwytnej frazy, dzięki której słuchając płyt z tamtych lat odlatujesz w wir wspomnień i szaleństw. To była epoka!
„Skip Bifferty” jest jeszcze jednym rodzynkiem rozjaśniającym w pełnym słońcu na kwiecistej łące. A na tej łące widzę ciebie w śnieżnobiałej sukience falującej w takt wiatru unoszącego nas w przestworza ku wyśnionym pejzażom.
Piękna ballada „Orange Lace” utrzymuje ten nastrój lotu, podobnie jak inne utwory z tego albumu. Psychodeliczna energia wraz z pomysłowym refrenem wypełnia „Planting Bad Seeds” a pełna gitara brzmiąca bez ograniczeń przebija się w utworze „Time Track”. Pełen kołyszących dźwięków „Yours For At Least 24” to rhythm and bluesowy numer mający jednak zmiany tempa typowe dla psychodelii. No i znowu przebija fajna gra gitarzysty Johna Turnbulla, pełna wyczucia i taktu.

Po wydaniu debiutanckiej płyty grupa rozpoczęła pracę nad kolejnym lp. Gdy powstał już cały materiał zatytułowany „Skiptomania” wytwórnia RCA postanowiła nie przedłużać dalej umowy z zespołem. Co gorsze ich manager Don Arden wciąż traktował zespół jako grupę beatową co doprowadziło w końcu do pożegnania się z nim. Klawiszowiec Mickey Gallagher próbował jeszcze namówić na wydanie materiału Chrisa Blackwella ale nie udało się. Skip Bifferty przestał istnieć ale pozostawił po sobie naprawdę przyjemny album, kolejny wpasowany w układankę psychodelicznego kalejdoskopu.










środa, 17 stycznia 2018

ROBERT PLANT - Carry Fire /2017/


 1. The May Queen - 4:14
 2. New World... - 3:28
 3. Season's Song - 4:19
 4. Dance with You Tonight - 4:48
 5. Carving up the World Again - 3:53
 6. A Way with Words - 5:18
 7. Carry Fire - 5:25
 8. Bones of Saints - 3:46
 9. Keep It Hid - 4:07
10. Bluebirds over the Mountain (feat. Chrissie Hynde) - 4:59
11. Heaven Sent - 4:42

Robert Plant po rozpadzie Led Zeppelin w 1980 roku mógł jako starzejąca się gwiazda rocka spróbować kontynuować majestatyczną magię, którą stworzył wraz ze swoimi kolegami lub po prostu mógł przejść w inne muzyczne obszary. Co zaskakujące, jeden z największych głosów w historii muzyki rockowej postanowił odnaleźć się w różnych stylach muzycznych. 
Niezależnie od tego, czy to była współpraca z Page’em i Beckiem w efemerydzie 
The Honeydrippers, czy wspólne nagrania z ikoną muzyki bluegrassowej Alison Krauss, czy zakładając kapelę Band Of Joy, Plant nadal tworzy muzykę posiadającą wymowną płynność, która jest autentyczna i angażująca. Po udanych nagraniach trzech ostatnich płyt „Band Of Joy”, „Raising Sand” i „Lullaby and… The Ceaseless Roar” charakterystyczny głos 69-letniego piosenkarza wciąż zawiera moc i magię, by przyciągnąć uwagę słuchaczy a kolejnym świetnym tego przykładem jest najnowsze wydawnictwo zatytułowane „Carry Fire”. 
To już jedenasty solowy album muzyka a drugi, który nagrał z grupą Sensational Space Shifters. Wokalista przypomina swoim fanom, że nie zapomniał o swojej przeszłości i sprytnie wtrąca pewne odniesienia do swojego byłego zespołu. Już pierwsze utwory na płycie utrzymują klimat piątego lp Led Zeppelin, „Houses of the Holy”. 
„Widzieliśmy, że świat na zawsze się zmienia/Przez dni tańca i cudowne noce” i rzeczywiście „Dancing Days” pojawią się znowu a Plant ma swój kwiat, moc i kobietę, która wie. Operowanie przez wokalistę czarującymi krajobrazami dźwiękowymi życia i miłości umiejętnie łączy przyszłość pozostając w stałym związku z przeszłością. Plant odkrywa świat wielokulturowych dźwięków łączących formy Appalachów, Celtów i Bliskiego Wschodu ukształtowane w unikalny sposób. Jednocześnie wyznacza nową wyraźnie własną ścieżkę, bliższą ‘The Battle of Evermore” niż „Black Dog”. No właśnie „Carry Fire” może nie być dla wszystkich zadowalającym albumem. Jeśli szukasz hard rockowych riffów możesz nie znaleźć ich tutaj za wiele. Nie jest to zarzut a raczej każdego osobiste preferencje. Nie ma złej odpowiedzi, odbierz to po swojemu. Plant znalazł też swój sposób na nowe wykorzystywanie swoich walorów wokalnych. Wiadomo, że tak jak śpiewał w początkach swojej kariery teraz z wiekiem musiał sobie jakoś z tym poradzić. Otóż zrobił to wyśmienicie. Znalazł swój sposób aby tak charakterystyczny w świecie rocka wokal przerobić na nowe czasy. Głos śpiewany jest delikatnie, wyróżnia się na tle innych instrumentów. Technika nadaje mu miękkości, ciepła, intymności jakby stał za słuchaczem i cicho szeptał mu do ucha. To słychać najlepiej w transowej balladzie „A Way With Words”. Miękka barwa głosu miesza się z nieskomplikowaną melodią, wyciszone, niskie uderzenia basu pulsują ciepło w tle. Jest to nieziemski dźwięk, który daje mu możliwość, by jego głos narastał i pulsował po wrzosowych wzgórzach deszczowej wyspy. To oszałamiający utwór. To dźwięki, które pomogą przetrwać ten niespokojny czas. I taki jest nowy album Roberta Planta, który wprowadza nas w otchłanie duszy i emocjonalnie nastraja z mocą i pasją.

Potrzeba lat i sprecyzowanej  myśli twórczej aby dojść do takiego poziomu świadomości muzycznej. Być może przez długie lata nie pojawi się też nikt, kto do takiego poziomu będzie w stanie dojść.




środa, 10 stycznia 2018

THE BAND - Music From Big Pink /1968/


1.   Tears Of Rage
2.   To Kingdom Come
3.   In A Station
4.   Caledonia Mission
5.   The Weight
6.   We Can Talk
7.   Long Black Veil
8.   Chest Fever
9.   Lonesome Suzie
10.   This Wheel's On Fire
11.   I Shall Be Released

Robbie Roberston - guitars & vocals
Rick Danko - bass & vocals
Levon Helm - drums, tambourine & vocals
Garth Hudson - electronic organ, piano, clavinet & saxophone
Richard Manuel - piano, organ, drums & vocals

W wiejskim domku koło Woodstock, w stanie Nowy Jork, odbywał rekonwalescencję Bob Dylan po wypadku motocyklowym w lipcu 1966 roku. W pobliskiej West Saugerties osiedlili się muzycy, którzy towarzyszyli mu w koncertach w latach 1965-66. Wynajęli duży, różowy dom, w piwnicy zaimprowizowali studio nagraniowe. Wkrótce wśród okolicznych farmerów nie mówiło się o tym miejscu inaczej niż tam, gdzie mieszka Zespół.
Współpraca z Dylanem wkroczyła teraz w nowy etap. Dostarczony przez niego materiał wzbogacony został rozbudowanymi aranżacjami oraz oryginalną oprawą głosową. Właśnie w piwnicy Big Pink członkowie zespołu odkryli swoje możliwości wokalne. Piwniczne taśmy powstałe w ciągu kilku miesięcy 1967 roku, nie miały ujrzeć światła dziennego. Na szczęście stało się inaczej. Nagrania wykradziono z domu Dylana, a ich nielegalne wydanie zapoczątkowało trwające po dziś dzień zjawisko piractwa płytowego. Bootleg osiągnął w podziemnej dystrybucji blisko 1,5 miliona nakładu, co skłoniło wytwórnię płytową Columbia do wydania w 1975 roku podwójnego albumu zatytułowanego „The Basement Tapes”. Zainteresowanie Dylanem i jego grupą było ogromne. Ale ich drogi zaczynały się rozchodzić. On wydał ascetyczną od strony muzycznej, lecz pełną głębokich przemyśleń płytę „John Wesley Harding”. Oni-swój pierwszy longplay zatytułowany „Music From Big Pink”, po raz pierwszy firmowany nazwą The Band.
„Music From Big Pink” zawiera świeżą, pełną autentyzmu muzykę mającą silne związki z tradycją amerykańską. Folk, country, blues, soul, r&b wymieszane ze sobą ociekają brzmieniem Americana. Muzycy komponując te pieśni zbliżyli się bardzo do rdzennych utworów wypełniających prerie Ameryki. Ale trzy utwory są to kompozycje Dylana z okresu ‘The Basement Tapes”. Dwa powstały w kooperacji z Danko i Manuelem a jeden to słynna „I Shall Be Released”.
„Tears Of Rage” ma leniwy rytm, pełen patosu i nostalgii, to jakby pieśń, która ciągnie kondukt żałobny, zaśpiewana przez Richarda Manuela lirycznie a potęgowana mdłą grą Robbie Robertsona, którego gitara wydobywa zmęczone tony. „This Wheel’s On Fire” intryguje brzmieniem organ Gartha Hudsona. Wywodząca się z tradycji gospel współpraca organów i fortepianu wypycha utwór w nowy wymiar no i zamykający płytę wspomniany „I Shall Be Relaesed”-przepiękna ballada z pękniętym głosem Ricka Danko. Nic tylko wsłuchaj się w to!
Prawdziwym odkryciem tego albumu jest strona wokalna. Zmieniają się głosy solistów, harmonie wokalne uzupełniają wieloplanowe instrumentarium. Levon Helm śpiewa najbardziej spontanicznie, a silny południowy akcent zbliża go do country. Danko posiada dramatyczny głos o dużej sile emocjonalnej natomiast Manuel wydaje się być najciekawszym wokalista zespołu. Ogromna skala, zarówno dźwięków jak ekspresji oraz matowa barwa z lekką chrypką nadają jego głosowy bluesowy feeling tak umiejętnie wykorzystywany zarówno w utworach dynamicznych jak i balladach. The Band zaserwował nam utwory, które są w pełni dojrzałe, soczyste będące apoteozą jesieni gdzie wszystko dojrzewa w pełnym, wypiekającym słońcu. Posłuchaj takiej ludowej pieśni jak „The Weight”. To utwór mocno osadzony w południowych klimatach ale to utwór, który zapiera dech w piersiach. Pięknie płynie przez pustkowia Dzikiego Zachodu ogarniając góry i prerie swoim urokiem. Materiał skomponowany przez muzyków potwierdza ich umiejętności. Ogromna muzykalność, pełna integracja i jedyna w swoim rodzaju cecha tak opisana przez Robertsona: „nieustanne, równoległe prowadzenie partii solowych przez wszystkie instrumenty” cechują grupę jako jedyną, która tak tworzy. Wielką robotę robi Garth Hudson i jego gra na organach. Lekko psychodeliczne intro w „Chest Fever”, niespotykana aranżacja trwająca przez pięćdziesiąt sekund zanim fortepian Manuela wejdzie na ścieżkę potwierdza tylko majestatyczność partii organowych. Muszę przyznać, że spore wrażenie wywołuje w „Lonesome Susie” śpiew Manuela, który wyśpiewuje serce w poszukiwaniu tytułowej Susie. A i jeszcze gra Robbie Robertsona oszczędna, dyskretna czasami kąśliwa ale w pełni trzymająca całość brzmienia płyty. Czterdzieści dwie minuty trwa debiut The Band ale jest to najbardziej imponujący debiut w historii muzyki, który pokazuje nam coś naprawdę prawdziwego, coś bardzo uduchowionego i często po prostu coś bardzo pięknego.





środa, 3 stycznia 2018

JERRY GARCIA/DAVID GRISMAN - Shady Grove /1996/


1.    "Shady Grove" – 4:19
2.    "Stealin'" – 3:31
3.    "Off to Sea Once More" – 5:48
4.    "The Sweet Sunny South" – 3:25
5.    "Louis Collins" (Mississippi John Hurt)– 5:57
6.    "Fair Ellender" – 6:05
7.    "Jackaroo"– 4:02
8.    "Casey Jones" – 4:07
9.    "Dreadful Wind and Rain" – 4:46
10. "I Truly Understand" – 3:40
11. "The Handsome Cabin Boy" – 6:13
12. "Whiskey in the Jar" – 4:14
13. "Down in the Valley" – 4:59

Jerry Garcia (vocals, guitar);
David Grisman (guitar, mandola);
Bryan Bowers (autoharp);
Joe Craven (fiddle, percussion);
Matt Eakle (flute);
Willow Scarlett (harmonica);
Jim Kerwin - (bass).

Przybyli do Ameryki pod koniec XVIII wieku wraz z wielką fala emigracji szkocko-irlandzkiej. Ponieważ obszary wzdłuż Atlantyku aż po Zatokę Meksykańską były już w owym czasie zasiedlone, powędrowali na zachód, w głąb kontynentu. Swoje domostwa pobudowali wśród lesistych wzgórz Appalachów, ciągnących się szerokim pasmem od Pensylwanii poprzez obie Wirginie aż do Tennessee. Głównym źródłem utrzymania osadników stały się niewielkie farmy, niektórzy znaleźli zatrudnienie w kopalniach węgla, inni zaś pracowali jako drwale lub flisacy. Stany Zjednoczone rozrastały się. Nowe fale emigrantów parły coraz dalej na zachód. Wozy pionierskie ciągnęły wąwozami Gór Skalistych aż do wybrzeża Pacyfiku. Młody kraj przeszedł tymczasem wojnę domową, emancypację Murzynów, wojnę z Hiszpanią. Z dnia na dzień rosły nowe miasta, zmieniało się oblicze Ameryki. Tylko w Appalachach życie płynęło niemal bez zmian. Potomkowie osadników szkockich i irlandzkich po staremu gospodarowali na farmach, ścinali i wypalali drzewo, doglądali bydła. Wiernie też strzegli swoich tradycji. Wieczorami gromadzili się w stodołach na tak zwane barn dances i tańczyli, grali, śpiewali. Ich pieśni, przechodzące od niepamiętnych czasów z ojca na syna, były niejednokrotnie prawdziwymi skarbami szesnastowiecznej poezji ludowej. Inne powstawały na gorąco, inspirowane aktualnymi wydarzeniami. Najpopularniejszymi instrumentami były: gitara, skrzypki i podłużny sześciostrunowy dulcimer. Od połowy dziewiętnastego wieku wielką popularność zdobyło sobie przejęte od murzyńskich niewolników banjo. 
Jerry Garcia, za sprawą swojej ciotki /wielkiej znawczyni muzyki bluegrassowej i country/ od wczesnych lat dziecięcych karmiony był tradycyjnymi pieśniami, nic też dziwnego, że w wolnych chwilach oddawał się takiemu graniu. Ponieważ Garcia był maniakiem grania spuścizna muzyczna po nim pozostała ogromna. Już w 1975 roku wraz z Davidem Grismanem, Peterem Rowanem, Vassarem Clementem i Johnem Kahnem nagrał fantastyczną bluegrassową płytę „Old and in the Way”, która była najlepiej sprzedającym się albumem 1975 roku. Swoją współpracę z Grismanem kontynuował w następnych latach co doprowadziło w 1996 roku do wydania wspólnej płyty „Shady Grove”.
„Shady Grove” jest zbiorem tradycyjnych pieśni ludowych i ballad. To proste piosenki w prostych aranżacjach, granych przez dwóch mistrzów, którzy uwielbiają to co robią. Na całej płycie udaje im się uchwycić dawne uczucie tych piosenek. Muzycznie nie są to rzeczy skomplikowane, a ta prostota ujawniająca się też w instrumentach wykorzystanych jest bardzo ujmująca. Gitara i mandolina-i to wszystko. Proste środki wyrazu powodują, że rychło przenosisz się w odległe czasy i czujesz ten ból kości po całym dniu jazdy przez prerię. Ale jak już wyprzęgniesz konie, rozpalisz ognisko i zagotujesz wodę na kawę to łapiąc za gitarę ulgi doda „Stealin”, „Off the Sea Once More” czy „Down In the Valley”.
Wiele piosenek to prawdziwe kasztany, na wpół zapomniane z dzieciństwa. Inne wydają się początkowa nieznane ale po paru odsłuchach obijają się po głowie. Są tu śpiewy morskie i ballady z czasów wojny domowej, kilka z nich jest naprawdę dziwnych. „Dreadful Wind and Rain” opowiada historię dwóch spacerujących sióstr nad wodą i utopienia młodszej siostry przez starszą w ramach zazdrości o mężczyznę. Kiedy ciało zamordowanej dziewczyny unosi się na brzegu, ktoś wytwarza z niego instrument muzyczny, na ogół harfę lub skrzypce. I ten instrument grając opowiada historie o dokonanym morderstwie. Natomiast „The Handsome Cabin Boy”, jest opowieścią o zdradzie małżeńskiej. Ciemny rdzeń ludowej przeszłości jest odsłonięty w tych i innych piosenkach a Garcia i Grisman sprawiają, że naprawdę tęsknisz za tradycyjnymi wartościami rodzinnymi minionych lat.