niedziela, 29 maja 2022

SMALL FACES - From the Beginning /1967/

 


"Runaway".
"My Mind's Eye".
"Yesterday, Today And Tomorrow".
"That Man".
"My Way Of Giving".
"Hey Girl".
"Tell Me Have You Ever Seen Me".
"Take This Hurt Off Me".
"All Or Nothing".
"Baby Don't You Do It".
"Plum Nellie".
"Sha La La La Lee".
"You've Really Got A Hold On Me".
"What'cha Gonna Do About It".





Dzięki staraniom menedżera Dona Ardena, grupa Small Faces w 1965 roku podpisała umowę nagraniową z wytwórnią Decca. Już pierwszy album zespołu przyniósł zadowalające efekty muzyczne. Grupa osiągnęła też spory sukces a jej popularność bardzo szybko rosła. Żywiołowe występy na żywo powodowały euforię bywalców ich koncertów a zainteresowanie telewizji i ukazanie się w programach takich jak: Ready Steady Go! I Tops of the Pops tylko zwiększyło ich sukces. Szczyt popularności przypadł na sierpień 1966 r., kiedy to „All or Nothing”, ich piąty singiel, trafił na wierzchołek brytyjskiej listy przebojów. Mimo, że Small Faces był jednym z najlepiej zarabiających zespołów koncertowych w kraju chłopaki nadal nie mieli zbyt wielu pieniędzy. W związku z tym podjęli decyzję zerwania współpracy tak z Ardenem jaki i z wytwórnią Decca. W czerwcu 1967 roku wyszedł drugi album zespołu zatytułowany „From the Beginning”, który został wydany bez zgody Small Faces i był aktem zemsty byłego menedżera za przekazanie interesów Andrew Loog Oldhamowi i Immediate Records. Płyta ta ukazała się w sklepach na kilka dni przed wydaniem „prawdziwego” drugiego albumu grupy i zawierała materiał odrzucony z poprzedniej sesji. Biorąc pod uwagę, co Arden miał z zwyczaju robić z tymi którzy mu przeszkadzali (próba uduszenia czy wyrzucenia przez okno), można powiedzieć, że zespół wyszedł z tego bez szwanku.

Ale paradoksalnie „From the Beginning” nieumyślnie opowiedziało historię brytyjskiego popu połowy lat 60 w mikrokosmosie. Na przestrzeni 14 utworów można usłyszeć sejsmiczną zmianę punktu ciężkości: od lekkiego popu, amerykańskiego rhythm and bluesa z domieszką soulu, do muzycznego wszechświata napędzanego LSD, w którym można bezkarnie śpiewać o słuchaniu oddychających kwiatów.

Dość nietypowy strumień operowego głosu otwiera „From the Beginning”, to manewr będący preludium do wspaniałej wersji „Runaway” Del Shannona. Zachowując strukturę oryginału, Small Faces w zasadzie zapewniają, że nie będą lepsi od źródła, ale nie poprzestają też na odtwórczym odtwarzaniu, oferując wariacje, gdy Marriott wymienia się wersami z grupą, Jones daje popis gry na perkusji, a McLagan zgrabnie wpina się na klawiszach. Część konfliktu zespołu z Ardenem wiąże się z szybkim wydaniem ”My Mind’s Eye” jako singla po tym, jak „All or Nothing” zdobyło szczyt. Utwór ten pokazuje, że grupa ociera się o rodzącą się psychodelię tworząc bogate w harmonie wykonanie.  Ale bardziej otwarcie psychodeliczny jest „Yesterday, Today and Tomorrow”, który w niespełna dwie minuty rozwija się jak pąk dojrzałego kwiatu pięknie lawirując wśród dźwięków typowych dla „Revolver” The Beatles.

I kolejnym przykładem, że taką muzykę trzeba pokochać jest „That Man”. Folkowe harmonie wokalistów współgrają z sekcją i pracą w studio. To jest przykład za co kocham swingujący Londyn. Brzmienie i elementy brytyjskiej psychodelii rozciągają się na przestrzeń lat mojego słuchania muzyki. Jak pisałem wcześniej ta płyta to przekrój, więc nie może zabraknąć też i korzeni. „My Way of Giving” łączy zeznania Marriotta i potężne uderzenie Jonesa jako wokal wspierający, to gratka będąca w stylu Motown. Chichoczące akordy i grzmoty perkusji w „Tell Me Have You Ever Seen Me” ujawniają dziwacznie satysfakcjonującą aranżację wokalną. Ten numer pojawi się na kolejnej płycie grupy, tu w zasadzie jest demo. Napisany wspólnie przez Covaya i Millera utwór „Come Back and Take This Hurt off Me” jest mięsisty i pszeniczny i stanowi płynne przejście do (chyba) najważniejszego utworu albumu i kariery grupy – „All or Nothing”. Wspaniały kawałek, po prostu wspaniały kawałek. Marriott daje tu całe swoje życie, gdy jego głos wyskakuje z macicy z siłą porodu, gotując też popisowe solo gitarowe, jako, że grupa zapewnia klinikę właściwej rockowej dynamiki: organy McLagana są zawsze wysmakowane, bas Lane’a jest mocny, ale giętki, a Jones bije skórę jak gigant. Numer jeden na liście? Tak i to bez wątpienia na liście wszechczasów.

Numer „Baby Don’t You Do It” został napisany przez spółkę Holland-Dozier-Holland i tu gra jak garażowy kombajn sunący wśród łan aż pod sam las dziewiczy.

Co jeszcze? „Plum Nellie”, ostre rytmy ciągną klawiszowe popisy McLagana a gitara szaleńczo rwie struny w środku całej zabawy.

I „Sha-La-La-La-Lee”, znany już z debiutu zespołu. Kolejny przebój i kolejna rzecz, która słuchając powoduje brak koordynacji ruchów i chęć gibania się wokół świata. I nic ani nikt mnie nie obchodzi.

W odróżnieniu od „Runaway”, w odczytaniu kasztanowego „You Really Got a Hold on Me”, McLagan pozwala sobie na swobodny rajd z polotem przechodząc w podniosłe „What’cha Gonna do About It”. Drugi numer wydany wcześniej przez Deccę przełamuje schemat powtarzalności, zamykając „From the Beginning” doskonałym przykładem klasycznego rdzenia zespołu. 









niedziela, 15 maja 2022

THE FUGS - Tenderness Junction /1968/

 


01. Turn On / Tune In / Drop Out — 4:44
02. Knock Knock — 4:20
03. The Garden Is Open — 6:09
04. Wet Dream — 3:21
05. Hare Krishna — 3:24
06. Exorcising The Evil Spirits From The Pentagon October 21, 1967 — 3:18
07. War Song — 5:24
08. Dover Beach — 4:01
09. Fingers Of The Sun — 2:23
10. Aphrodite Mass — 8:28

Personnel:
- Ed Sanders — vocals, producer
- Tuli Kupferberg — vocals, erectorine
- Ken Pine — guitar, mouth harp, organ, occilator, vocals
- Danny Kortchmar — guitar, electric violin, percussion, vocals
- Charles Larkey — bass
- Ken Weaver — drums, vocals
+
- Gregory Corso — harmonium (05)
- Allen Ginsberg, Maretta Greer, The Fug Chorale — vocals (05)

Jak na undergroundowy zespół, zespół zakręconych poetów, The Fugs w ciągu swojego życia w imponujący sposób przebili się do głównego nurtu psychodelicznych emocji lat 60-tych. Otóż w lutym, założyciel grupy, Ed Sanders znalazł się na okładce magazynu „Life”, a guru beatników Allen Ginsberg napisał parę słów do jednej z płyt zespołu. Jakby tego było mało to The Fugs zostali zaproszeni do programu telewizyjnego Johnny’ego Carsona.

A dziś jednak tylko zdeterminowany kontrkulturowy odkrywca jest w stanie znaleźć tę kapelę. Jak doszliśmy do tego stanu rzeczy? Kim byli The Fugs i dlaczego wszyscy o nich mówili?

Zespół założony został przez poetę Teli Kupferberga i przez undergroundowego wydawcę Eda Sandersa a jego początki sięgają Greenwich Village połowy lat 60-tych. W podstawowym składzie znalazł się jeszcze perkusista Ken Weaver. The Fugs specjalizowali się w niestabilnym koktajlu profanacji, satyry, montażu taśm, pastiszu i naćpanych rapów, co nadawało ich twórczości charakter niezwykłej podróży w psychodeliczne otchłanie.

Najwcześniejsze nagrania zespołu pochodzą z 1965 roku i są to niepokorne, antyestablishmentowe, garażowo-folkowe numery. W tym czasie grupa nagrywała dla jazzowej wytwórni ESP, a jej ambitny i kontrowersyjny materiał przyniósł jej łączną sławę. Do czasu nagrania płyty „Tenderness Junction” reputacja The Fugs jako wzorcowych nosicieli skandalu była już ustalona. W październiku 1967 roku, w ramach większej demonstracji antywojennej, w której wzięło udział 100 000 protestujących, grupa wraz z filmowcem i magikiem Kennethem Angerem oraz z Abbie Hoffman ustawiła się pod Pentagonem. Celem było uniesienie Pentagonu 300 stóp w górę, a następnie obrócenie go w powietrzu, aby wszyscy mogli go zobaczyć, w proteście przeciwko zaangażowaniu USA w wojnę w Wietnamie. Zarodek tego niesamowitego planu wyszedł od Allena Cohena i Michaela Bowena, redaktorów podziemnej gazety „The Oracle” z San Francisco. To oni natknęli się na książkę Lewisa Mumforda, w której sugerował on, że sam kształt i struktura pięciobocznego Pentagonu kryją w sobie okultystyczne zło. Uznali, że ktoś powinien coś z tym zrobić. Tym kimś okazał się The Fugs. Odprawianie egzorcyzmów poprowadzone było wzorcowo. Przy dźwiękach anarchistycznej muzyki łączącej prymitywny hałas z satyrycznymi tekstami, w których mieszały się seks, narkotyki i polityka całość została sprowadzona go ogólnego skandowania: „Wynocha, demony, wynocha! Precz, demony, precz!”. Fragment tego zjawiska możemy usłyszeć na płycie „Tenderness Junction”. Innym nietuzinkowym występem zespołu był happening, aby wyrazić sprzeciw wobec inspektora nadzoru Los Angeles, Warrena Dorna i  jego nowej innowacji „Tygodnia Przyzwoitości”. W skład tej „magicznej ceremonii” wchodziła młoda kobieta, kilku skandujących oraz marchewka. Sanders: „Marchewki będą duchowo przenosić młodą wolontariuszkę z kwiatami sromu w sny pana Dorna”. Nie inaczej sytuacja przedstawiała się z tekstami. Podczas gdy większość śpiewu wykonywał na żywo Sanders, spora część uroku The Fugs pochodziła z naćpanej poezji i opowieści o kudłatych psach Kena Weavera.

Prawdopodobnie najbardziej przystępną pozycją zespołu jest płyta „Tenderness Junction”. Porywający „Turn On, Tune In, Drop Out” dzięki paru sesyjnym muzykom staje się świetnym otwieraczem albumu. Gdy początek numeru sugeruje chaos i surrealne świty, tak z czasem całość nabiera fajnej melodii i ciekawej solówki gitarowej. A po niej niespodziewanie dostajemy uroczo brzmiącą partię country. Cudowny „The Garden Is Open” jest mistrzowskim przykładem psychodelicznej łagodności popartej ognistą solówką gitarową imitującą ludowy taniec mandoliny, która w dalszej części spotyka kwasowy przester , by następnie poruszać się tam i z powrotem. Podobnie cienką granicę między komercyjną parodią a czystą elegancją odnaleźć można w „Wet Dream” czy w mantrowym „Hare Krishna”. Odważniejszym eksperymentem, takim jak ceremonia konkretnej muzyki był wspomniany już przeze mnie „Excorsing The Evil Spirits From Pentagon”. Ten album przesiąknięty został dźwiękowym ekspresjonizmem, który czerpał z różnych form popularnej muzyki: folku, pieśni tradycyjnej, marszu wojskowego, muzyki kościelnej itp. W kolejnych wymownych eksperymentach, ballada „Dover Beach” jest folkową wędrówką z bliskowschodnimi posmakami, a „Fingers of the Sun” pastoralną baśnią. Całość płyty zamyka suita „Aphrodite Mass” stanowiąca podsumowanie całego tego przedsięwzięcia.









poniedziałek, 2 maja 2022

JONI MITCHELL - Clouds /1969/

 


01 - Tin Angel
02 - Chelsea Morning
03 - I Don't Know Where I Stand
04 - That Song About the Midway
05 - Roses Blue

06 - The Gallery
07 - I Think I Understand
08 - Songs to Aging Children Come
09 - The Fiddle and the Drum
10 - Both Sides Now

Na debiucie była eteryczną syreną śpiewającą z odległych mgieł, tutaj na „Clouds” jest pięknością z sąsiedztwa, przeglądającą własną poezję i pamiętniki. Kwintesencja lat 60-tych, zbiór gotowy do śpiewania z gitarą, przedwczesne artystyczne maleństwo, które głosi swoje mądrości świadomie ignorując popowy szum. Tak, Joni Mitchell, może trochę za młoda, by śpiewać o smutku, przygnębieniu i melancholii (choć życie już ją niemiłosiernie dotknęło) ale z pewnością ma to swój urok i wdzięk. I bliższe są mi raczej tutaj letnie wieczory niż jesienne smutki. Spoglądam czasami ukradkiem na nią, gdy siedzi na werandzie, ubrana w sukienkę w kwiatki, mająca spięte włosy i bose stopy. A ona udaje, że mnie nie widzi i śpiewa mając przymknięte powieki: „Obudziłam się, to było poranne Chelsea/ I pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam/ Było słońce, które przeszło przez żółte zasłony/ I tęczę na ścianie/ Niebieski, czerwony, zielony i żółty wita cię/ Szkarłatne kryształowe koraliki kołyszą się”. No a gdy dodaje jeszcze to: „Znalazłam dziś kogoś kogo kocham/ W jego oczach jest smutek. Jak u anioła z cyny/ Co się stanie jeśli spróbuję umieścić w nim kolejne serce/ W kawiarni Bleeker Street znalazłam dziś kogoś kogo kocham”, to tylko wisi w powietrzu lekkie rozczarowanie, że to nie o mnie ta piosenka. A przecież te pojedyncze dźwięki gitary akustycznej wprawiają w niezwykłe akordy, które oddzielają się od oczekiwań i tworzą poczucie oderwania od codzienności. Delikatny głos Joni w „Songs to Aging Children Come” skutecznie harmonizuje z samym sobą, krążąc wokół melodii jak satelity wokół gwiazdy. Wsparta pięknymi harmoniami, czysta melodia, jedna z najpiękniejszych znajduje się w utworze „The Gallery”, który opowiada o wartości kobiet w naszym społeczeństwie, bezpośrednio związanych z przemijającym pięknem: „Dałam ci wszystkie moje piękne lata/ Potem zaczęła się pogoda/ I zostałam tu na zimę/ Podczas gdy ty wyjechałeś na zachód, by zaznać przyjemności”. W tym nastroju będąc o mało nie przeoczyłem, że gitarowe dźwięki zanikły a sam wokal, czysty i pełen żalu porusza temat groźnej rzeczywistości. „I tak jeszcze raz mój drogi Johnny/ Mój drogi przyjacielu/ I tak po raz kolejny walczysz z nami wszystkimi/ A kiedy pytam cię/ dlaczego podnosisz kije i płaczesz, a ja upadam/ Och, mój przyjacielu/ Jak mogłeś zamienić skrzypce na bęben”. Grzmot w oddali jakby dochodził do nas ale ten jasny wokal świeci, przynosząc mi okrycie przed deszczem. Nadal wpatruję się na drewnianą, w kolorze ciemno brązowym werandę. Nadal widzę piękną kobietę i tylko smutek oraz rezygnacja przebija przez ciemne okulary. Bo takie jest życie i nic z tym nie zrobisz. I nawet nie patrząc w moją stronę, chociaż tak pragnąłbym jej choć uśmiechem podziękować, kończy śpiewanie i znika zza zamkniętymi drzwiami: „Ale teraz starzy przyjaciele zachowują się dziwnie/ Kręcą głowami, mówią, że się zmieniłam/ Cóż, coś się straciło, ale coś się zyskało/ Jak to w życiu bywa”.