poniedziałek, 21 marca 2022

THE ANIMALS - The Animals /1964/

 


1.   Story of Bo Diddley
2.   Bury My Body
3.   Dimples
4.   I've been Around
5.   I'm in Love Again
6.   The Girl Can't Help It
7.   I'm Mad Again
8.   She Said Yeah
9.   The Right Time
10.   Memphis Tennessee
11.   Boom Boom
12.   Around and Around

Eric Burdon
Alan Price
Hilton Valentine
Chas Chandler
John Steel

Piosenka zostaje napisana, a jeśli jest wystarczająco wyjątkowa, czeka na artystę, który się jej podejmie, odciskając na niej swoje niezatarte piętno, tak że wszystkie inne wersje będą odtąd porównywane do tego jednego, niezapomnianego ujęcia. Nikt nie jest pewien, kto napisał "House of the Rising Sun". Muzykolog Alan Lomax nie potrafił wskazać dokładnego pochodzenia tej pieśni choć znalazł dowody na to, że muzycy jazzowi znali ją jeszcze przed I wojną światową. W tych wersjach narratorką jest kobieta opłakująca swój powrót do prostytucji. Męscy wokaliści uczynili z tej piosenki „ruinę wielu biednych chłopców”. Gdy nadeszły lata 60-te, legenda folku Dave Van Ronk na stałe włączył do swego repertuaru intensywne wykonanie numeru „House of the Rising Sun”. Jego młody uczeń, Bob Dylan w dużej mierze naśladował aranż Van Ronka i zamieścił ją na swoim debiucie. Mniej więcej w tym samym czasie Eric Burdon usłyszał tę pieśń od lokalnego piosenkarza ludowego w Anglii. Wprowadzając ją do repertuaru swojej grupy The Animals, numer został zelektryfikowany i zamieszczony w 1964 roku na singlu. Wersja ta odniosła niebywały sukces i to do tego stopnia, że pytając, kto napisał „House of the Rising Sun” wielu mówi, że The Animals. Fundamentem melodii jest stoicka partia gitary Hiltona Valentine’a, podczas gdy organy Alana Price’a próbują uwolnić każdą torturowaną duszę uwięzioną w tym złowrogim miejscu. „Jest taki dom w Nowym Orleanie/ Nazywają go domem wschodzącego słońca/ I był ruiną wielu biednych chłopców/ I Boże, wiem, że jestem z jednym z nich” śpiewa Burdon. I właśnie to jak śpiewa jest bez wątpienia wielkim wydarzeniem. Jeśli muzyka brzmi niemal jak nadprzyrodzona, to wokal nadaje piosence ziemskie serce, rozdarte na dwie części przez obciążone kości i przegrane zakłady. Burdon temperuje swój występ, zaczynając nisko i ze śmiertelnie poważnym zamiarem przyciągnięcia uwagi słuchacza. Kiedy wznosi się wyżej, cały ból i udręka wylewają się na zewnątrz. Tragizm utworu polega na tym, że narrator jakby stracił wolną wolę. Wie, że ten dom będzie jego potępieniem, a jednak jest w drodze, gdy opowiada swoją smutną historię.

Jak pisałem numer ten został nagrany i wydany w Anglii w postaci singla, natomiast w Stanach znalazł się on na długogrającym debiucie zespołu.

Kiedy historycy rocka dyskutują nad spuścizną Brytyjskiej Inwazji The Animals porównywani do współczesnych im kapel wyróżniają się tym, że jako jedyna i pierwsza grupa rockowa w tamtym czasie, mogła pochwalić się organami, które nie były tylko tłem ale podstawą swojego brzmienia. Innym wyznacznikiem The Animals jest oczywiście wokalista Eric Burdon, którego głęboki, gruby, szorstki głos jest bliższy dramatycznym opowieściom powstałym na progu zapadłej chaty u brzegów Mississippi. Debiut The Animals pokazuje jak wiele zespół zrobił dla popularyzacji bluesa i rhythm and bluesa dzięki swojemu unikalnemu brzmieniu i nowatorskiemu podejściu. No cóż, genialnych singli w wersji brytyjskiej płyty nie znajdziemy ale mamy tam inne znakomite utwory. Porywający numer z niespodziewanym wokalem mówionym i znienacka atakującymi sprzężeniami gitary (rok 1964!) to znakomity otwieracz albumu. „Story of Bo Diddley” opowiada o jednym z idoli zespołu. Bluesowo-popowy „Baby, Let Me Take You Home” to  wzmocniony żałobną grą organów numer, która kontrastuje z szybkim tempem utworu i kolejnym mistrzowskim występem Burdona. Zresztą każdy numer jest majstersztykiem jeśli chodzi o wokalistę bo przyznać trzeba, że Eric Burdon głos ma. Dudniący, potężny, który jest po prostu fantastyczny na całym albumie. Dodaje tyle energii i osobowości utworom oraz sprawia, że stają się one czymś wyjątkowym, nawet jeśli grają w dużej mierze ten sam materiał, co inne grupy w tym czasie. Posłuchajcie takiego „Dimples”. Czarny, mroczny wokal rozciąga się wokół pełnej ekspresji i zbliża wielkimi krokami ku złowieszczym rytmom. Wspaniale wtóruje mu sekcja rytmiczna a zabawa organ i gitary dopełnia całości. Podręcznikowym wręcz przykładem jak wykorzystać dynamikę do budowania intensywności jest numer „I’m Mad Again”, zawierający do tego porywającą solówkę na organach. To prowadzi do paru słów o tajnej broni, jaka posiada zespół: pianisty i organisty Alana Price’a. Gość potrafi grać. Jego organy są siłą napędową wielu utworów. Podobnie ma się rzecz z Hiltonem Valentinem. Otóż jego gitara właśnie brzmi tak jak ma brzmieć w tego typu numerach. Raz rytmicznie, raz drapieżnie, raz stonowanie. I o to chodzi. I tak jak posłuchamy sobie innych debiutów Brytyjskiej Inwazji bez problemów musimy stwierdzić, że „The Animals” jest nowatorski oraz przesiąknięty mocnym klimatem Delty i wart jest zainteresowania każdego fana dobrej muzyki.








niedziela, 13 marca 2022

THE SERPENT POWER -The Serpent Power /1967/

 


1. Don't You Listen To Her - 2:20
2. Gently, Gently - 2:36
3. Open House - 3:31
4. Flying Away - 4:26
5. Nobody Blues - 3:49
6. Up And Down - 3:37
7. Sky Baby - 2:31
8. Forget - 3:34
9. Dope Again - 0:47
10.Endless Tunnel - 13:13

*Clark Coolidge - Drums
*Denny Ellis - Lead Guitar
*David Meltzer - Vocals, Guitar, Harmonica
*Tina Meltzer - Vocals
*John Payne - Keyboards
*Jean-Paul Pickens - Banjo
*David Stenson - Bass


W niekończącym się strumieniu psychodelicznej muzyki wywodzącej się z Zachodniego Wybrzeża Stanów Zjednoczonych, kolejne zespoły wypływają na powierzchnię, co niewątpliwie cieszy mnie jak najbardziej, tym bardziej, że kiedyś to się musi skończyć. Ale na szczęście jeszcze dużo czasu musi upłynąć. Wprawdzie smutnym jest, że tak imponujące grupy jak The Serpent Power zostały pogrzebane pod powierzchnią muzycznej sagi lat 60-tych. Biorąc pod uwagę majestatyczny wokal Tiny Meltzer, jest rzeczą zdumiewającą, że grupa ta nigdy nie zdobyła uznania, na jakie zasługiwała. I nie tylko porywający wokal Tiny błyszczał, także jej mąż David Meltzer był sam w sobie bardzo zdolnym wokalistą. Małżonkowie sumiennie wykonywali swoje partie wokalne w sposób, o jakim wielu mogłoby tylko pomarzyć. Grając na koncertach w San Francisco zespół zwrócił na siebie uwagę Eda Dentona, który zarządzał grupą Country Joe & The Fish. Po podpisaniu kontraktu z wytwórnią Vanguard Records, The Serpent Power wydali swój debiutancki album pod własnym tytułem. Jest to jeden z moich ulubionych lp powstałych w latach 1966-67 na scenie SF. To album, który w moich uszach stoi w jednym szeregu z innymi cenionymi płytami dużo bardziej znanych zespołów tamtej sceny. Uważam, że to zadziwiające, że ten zespół nigdy nie został doceniony tak, jak na to zasługiwał w swoim czasie. Teraz otrzymują o wiele więcej. Podobnie jak inne wspaniałe płyty, ich dźwięki przywołują czasy i okres, których nigdy osobiście nie zaznałem, a jedynie czytałem, studiowałem i słuchałem. Eklektyczny, piękny, przejmujący i unikalny lp The Serpent Power wciąga mnie i poprzez swoje wibracje w jakiś sposób przenosi mnie do czasu i miejsca, w którym został nagrany. Nigdy nie chodziłem po Haight, nie brałem udziału w koncertach w Fillmore czy Avalon, ani nie leniuchowałem w Golden Gate Park, gdy zespoły grały swobodnie a dzieci-kwiaty tańczyły szaleńczo, ale kiedy słucham tego albumu, czuję się tak, jakbym to robił.

Otwierający płytę, zaraźliwy „Don’t You Listen to Her” zawiera zadziorne dźwięki organów John Payne’a i skoczny rytm, tworząc wesoły, cyrkowo-popowy utwór, napędzany dodatkowo chrzęszczącą gitarą. Muzycznie atmosfera jest tu całkowicie optymistyczna. Ciekawy początek. Ale to drugi numer jest moim faworytem. Cudownie nastrojowa i mroczna ballada działa bardzo hipnotycznie, a napięcie jest uwalniane i gromadzone przez wokal i grę zespołu. Zauroczenie „Gently, Gently” sprawia, że jesteś oczarowany i marzenia wpływają wprost do ciebie. Podobnym w klimacie jest numer „Flying Away” zaśpiewany fantastycznie przez Tinę Meltzer. Uchwycenie magii to niełatwy wyczyn a to tutaj udało im się osiągnąć. Ta magia wykorzystywana zostaje również w bardziej skocznych utworach, takich jak „Up and Down”. Cóż to za wesoła piosenka, przepełniona nostalgią. Przypomina nam o prostym życiu, bez trosk i kłopotów, które pojawiają się wraz z upływem mijającego czasu. Trzecią i ostatnią piosenką zaśpiewaną przez Tinę jest numer „Forget”, który jest powrotem do mrocznej strony, z tekstem, który przywodzi na myśl utratę pamięci i to, jak bardzo może być ona wyniszczająca i przerażająca. Mamy tu doskonały akompaniament, pełen wirującej gitary i uroczego brzmienia organów a całość jest odpowiednio połączone z porywającym wokalem. Jak wcześniej wspominałem David Meltzer, niczym swojej żonie nie ustępował. Potrafił doskonale panować nad piosenką, co udało mu się w utworze „Sky Baby”, który zapada w pamięć dzięki ostrej, akustycznej gitarze. Dobrze wypada w jedynym bluesowym numerze na płycie. „Nobody Blues” to lament, w którym znów pojawia się świetna, wrażliwa gra gitary oraz ozdobnik w postaci kończącej nagranie harfy. No cóż, jeśli to wszystko nie jest dla ciebie wystarczająco niesamowite, nie szukaj dalej, bo oto nadchodzi ponad trzynastominutowy numer „Endless Tunnel”. Czytałem porównania do The Doors „The End” i „When the Music’s Over” pod względem tonu i nastroju i nie mam nic przeciwko temu, by The Serpent Power stawiano w podobnym świetle co The Doors. Złowieszczy nastrój przenikający ten numer jest po prostu genialny. Już wcześniej odbieraliśmy mroczne tony, ale w tym utworze są one bliskie przerażenia. To fantastyczny sposób na zamknięcie tak fantastycznego albumu.

Niestety po rozczarowującej sprzedaży płyty grupa rozpadła się. Cóż za strata. David i Tina Meltzerowie, tworząc muzyczny duet, wydali w 1969 roku ciekawy album „Poet Song” a „The Serpent Power” z wiekiem osiągnął status zaginionego klejnotu psychodelicznej sceny.






czwartek, 3 marca 2022

CREME SODA - Tricky Zingers /1975/


1. Give It Up (Man) - 4:06
2. Tonight - 2:58
3. Numero Uno - 4:53
4. (I'm) Chewin' Gum - 2:41
5. Deep In A Dream - 4:28
6. The Nazz Are Blue - 3:07
7. Keep It Heavy - 2:46
8. Roses All Around - 2:11
9. And That Is That - 2:02
10.The Beat Song - 3:43
11.When It Sun Shines - 5:41
12.Daydreamin' - 2:23

*Jim Wilson - Bass, Piano, Percussion, Vocals
*Bill Tanon - Guitar, Bass, Harp, Mandolin, Bowed Guitar, Vocals
*Ron Juntunen - Electric, Acoustic, Slide Guitar, Bass
*Art Hicks - Drums, Bongos

Wiecie co? Jest taka historia o takim jednym zespole i ich pomyśle aby niekonwencjonalnie promować własną płytę, wydaną swoim sumptem.

Posłuchajcie.

Zespół nazywa się Creme Soda a płyta o której mowa to „Tricky Zingers”, wydana w 1975 roku ale klimatem trzymająca się dobrze w latach wcześniejszych. Jeszcze przed nagraniem albumu grupa wypuściła w 1974 roku singiel, który frontman Creme Soda Billy Tanon tak reklamował. Wlazł na gzyms z megafonem piątego piętra budynku Mitchell Building i krzyczał o zespole, reklamując go. Siedział tam przez kilka godzin, zanim nie przyjechała policja. W maju dwa lata później opracował nowy plan promocji lp. „Tricky Zingers”.

Otóż wraz ze swoim współlokatorem udali się na most Hoan Bridge, gdzie za pomocą łańcuchów zaczepili huśtawkę i przymocowali do niej prześcieradło reklamujące nową płytę. Następnie Tanon opuścił się na huśtawkę, używając sprzętu do wspinaczki górskiej. W tym momencie jego kumpel zaczął wydzwaniać do lokalnych stacji radiowych, informując je o tym wyczynie, co miało na celu zdobycie radiowego rozgłosu dla „Tricky Zingers”. Podczas gdy muzyczne nadzieje muzyka zależały od słuchowisk radiowych, jego ciało wisiało na huśtawce nad jeziorem Michigan. W pewnym momencie wzmógł się wiatr i Billy zaczął spadać. Przez kilka minut jego ciało obracało się do góry nogami na wietrze, a w końcu spadł do wody, gdzie uratował go przepływający obok statek wycieczkowy. Tanon miał na sobie żółtą koszulkę z napisem „I like Creme Soda”. Spadając w dół, wspominał, że zakręciło mu się w głowie, ale zdołał zobaczyć łódź poniżej. „Krzyknąłem do nich, że spadam, ale wiedziałem, że mnie nie słyszą”. Na szczęście kapitan statku zorientował się w sytuacji i wyłowił Tanona z wody. Przybywająca straż przybrzeżna przetransportowała go do czekającej karetki policyjnej, która zabrała go do szpitala, gdzie mimo urazu pleców jego stan był zadowalający. A wszystko to dla zespołu, który rozpadł się poprzedniego lata…

Wspomina perkusista grupy Hicks:”Podejście Billa do przemysłu muzycznego było, delikatnie mówiąc, niekonwencjonalne”. A sam lider twierdził, że „Wszystkie moje instynkty przetrwania mówiły mi, że jestem szalony, ale to było coś, co musiałem zrobić”. Chociaż dzięki temu wyczynowi Tanon znalazł się w gazetach, najwyraźniej nie wpłynęło to na sprzedaż „Tricky Zingers”. Jak pisałem płytę wydano własnym kosztem a jej dystrybutorem była firma Kiderian z Chicago. Niestety brak jakiejkolwiek chęci wsparcia reklamowego doprowadził do braku kompletnego zainteresowania ją. I nie pomogła nawet specyficzna reklama lidera grupy.

A szkoda. Właściciel We Buy Records, Andy Noble, który jest w posiadaniu jednego z tych nielicznych egzemplarzy wydanych w tamtym czasie, mówi, że to „absolutnie świetna płyta”. I ja się z tym zdaniem w zupełności zgadzam. Myślę, że nasza międzynarodowa psychodeliczna społeczność powinna darzyć ją bardzo dużym szacunkiem. Pomimo nagrania w roku 1974 to są lata 60-te w wielkim stylu.

No dobrze. „Tricky Zingers” to dwanaście piosenek, w których można usłyszeć klasyczne rockowe klimaty, gitarowe akordy, lekkie, prawie popowe melodie i wirujące psychodeliczne momenty. Większość płyty zawiera wyraźne elementy garażowe, a całość pokazuje, że chłopcy byli utalentowanym i zgranym zespołem z dobrą gitarą i solidną harmonią wokalną. Można powiedzieć, że nagrania z płyty mają swój własny smak, pomimo pewnych naleciałości. Ciekawą stroną całej zawartości płyty jest fakt, że dzięki niej fenomen amerykańskich „zespołów garażowych” nigdy nie wygasł. To dzięki mieszance prostych aranżacji i eklektycznej stylistyce, „Tricky Zingers” stanowi pomost od rozwijającej się garażowej formy z połowy lat 60-tych do połowy lat 70-tych. Choć mamy tutaj wiele kierunków muzycznych, jest na tym albumie pewien prosty, nieco niedbały, pełen radości aspekt, który stanowi rdzeń garażowej estetyki. Muzycy z Creme Soda naprawdę wiedzą, jak wziąć to, co najlepsze z przeszłości i przerobić na ciekawe formy rock and rollowe. Weźmy takie punkabillowe „I’m Chewin’  Gum”, które zawstydza wszystkie te próby z lat osiemdziesiątych albo „Tonight” przypominający wczesne dokonania Floydów. Druga strona płyty jest bardziej klimatyczna, pociągająca nostalgią ze zniekształconymi gitarami i delikatnymi wokalami. To usposobienie tego, czym powinien być psychodeliczny rock. Może nie jest to najdoskonalsza, samodzielnie wyprodukowana płyta z połowy lat siedemdziesiątych, ale dla mnie jest wystarczająco dobra i z godnością zajmuje swoje miejsce na mojej muzycznej półce.